Obyż choć ślad po mnie w Wilnie został

(Helena Romer-Ochenkowska)

W kulturze i literaturze międzywojennego Wilna istotną rolę odegrała grupa poetycka Żagary, której znaczenie wzrosło dodatkowo, kiedy po latach Czesław Miłosz, jeden z byłych żagarystów, został noblistą.

Oceniając literaturę lat 20.-30. w Wilnie zapomina się nieraz o „tle”, na którym działało ówczesne „idące Wilno”, czyli poeci w przybliżeniu dwudziestoletni, w profetycznych niemal wizjach przewidujący katastrofę, jaka się autentycznie rozegrała u schyłku lat 30.

Patrząc z dzisiejszej perspektywy, za pisarzy „tła” można uznać regionalistów międzywojennego Wilna, którzy, bez wątpienia, nie czuli się wówczas autorami drugorzędnymi. Wręcz odwrotnie, to oni byli wtedy płodnymi pisarzami i publicystami, to oni bywali na „Środach literackich”, aktywnie zabierali głos na tematy, frapujące wilnian.

Kim byli regionaliści? Na przełomie lat 20.-30. byli to pisarze starszych generacji, przeniknięci ideą tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego, która zaczęła jakby ożywać po znalezieniu się Wileńszczyzny na początku lat 20. w obrębie Państwa Polskiego. Z jednej strony, akceptowali oni taki właśnie status Wilna, z innej, na każdym kroku podkreślali odrębność Ziemi Wileńskiej, mającej chlubne, wielokulturowe tradycje, którym patronuje sam Mickiewicz i wielu jeszcze innych kresowych „królów–duchów”, niejednokrotnie z emocją i natchnieniem przywoływanych przez regionalistów, a zwłaszcza Helenę Romer-Ochenkowską. Powołując się właśnie na piękne miejscowe tradycje, regionaliści dość opornie przyjmowali „nowinki”, zaszczepiane przez ówczesne centrum, którym stała się Warszawa.

Regionalizm nie jest pomysłem tylko wi-leńskim. Ujawnił się on u schyłku XIX w. we Francji jako ruch odśrodkowy, skierowany na uniezależnienie się Prowansji od Paryża, czyli prowincji od centrum.

W literaturze regionalizm jest rozpoznawalny jako preferowanie przez pisarzy lokalnych tematów, przedstawianych emocjonalnie, z miłością do ziemi ojczystej, do zrośniętego z tą ziemią człowieka. Regionaliści chętnie przywołują miejscowe realia topograficzne, legendy, obrzędy, obyczaje, penetrują mentalność człowieka „tutejszego”, przekazują osobliwości jego języka, moralność, sposób bycia itp.

Nie wszystkie jednak utwory, spełniające te kryteria, kwalifikujemy jako regionalne. Nie nazywamy regionalistami Mickiewicza, Miłosza, Konwickiego i wielu innych naszych pisarzy, gdyż przy wielkiej dozie pierwiastków regionalnych ich utwory zawierają zazwyczaj coś więcej. Temat regionalny, na przykład, obraz „małej ojczyzny” wielkich pisarzy jest przedstawiany w ten sposób, że nabiera on cech uniwersalnych, jest interesujący również dla odbiorcy, wywodzącego się z odmiennego regionu, z innego zakątka świata.

Kryterium swojskości tematu zazębia się najczęściej właśnie o kryterium odbioru. Utwór, którego recepcja przekroczyła granice regionu, który znany jest w całym kraju, a tym bardziej w Europie czy na świecie, nie może być nazywany utworem regionalnym, gdyż byłoby to dla niego krzywdzące, zawężałoby inne aspekty, naświetlone w danym dziele.

Wracając do pisarzy międzywojenne-go Wilna, przypomnijmy, że jako regionaliści są najczęściej określani zarówno literaci miejscowi, tacy, jak, na przykład, Czesław Jankowski (1857-1929), Helena Romer-Ochenkowska (1875-1947), Wanda Niedziałkowski-Dobaczewska (1892-1980), Eugenia Kobylińska-Masiejewska (1894-1974) i in., jak też „przybysze”, nie-wilnianie: Witold Hulewicz (1895-1941), Tadeusz Łopalewski (1900-1979), Jerzy Wyszomirski (1900-1955) i in.

26 marca br. mija 60 lat od śmierci Heleny Romer-Ochenkowskiej, co jest dobrą okazją do przybliżenia jej sylwetki i dorobku literacko-publicystycznego.

Helena Romer jest przedstawicielką znanego na Litwie rodu, który zasłynął nazwiskami malarzy, pisarzy, naukowców, polityków itp.

Urodziła się 2 sierpnia 1875 r. w Wilnie jako córka Alfreda Romera i Wandy z Sulistrowskich. Jej ojciec był malarzem, rzeźbiarzem oraz historykiem sztuki. W 1884 r. przeniósł się z rodziną do Krakowa, gdzie Helena ukończyła pensję prywatną. Będąc w Krakowie miała możliwość poznawania wielkich ludzi swojej epoki, artystów młodopolskich i pozytywistycznych, którzy gościli nieraz w domu Alfreda Romera.

W 1897 r. przyszła pisarka osiada w rodzinnym majątku Sulistrowskich, w Karolinowie powiatu święciańskiego. Już tutaj zaczyna się przejawiać jej niespokojny temperament, aktywność, chęć niesienia swoim rodakom pomocy duchowej i materialnej. Organizuje, m. in., tajne nauczanie młodzieży.

Notki biograficzne rejestrują też fakt krótkotrwałego małżeństwa Heleny Romer z Henrykiem Ochenkowskim, które, możliwe, nakładało więzy na ambitną, udzielającą się społecznie, otwartą na świat kobietę, zaczynającą w dodatku zdradzać zainteresowania literackie.

W 1904 r. debiutowała dość oryginalnie, bo dramatem Karylla, czyli Miłość patriotyczna. Później także będzie pisała dramaty i różnego rodzaju obrazki sceniczne, przeznaczone dla użytku teatrzyków szkolnych, jednoaktówki w rodzaju Wilii u państwa Mickiewiczów.

W latach 1906-1908 H. Romer-Ochenkowska studiowała w Paryżu, w Szkole Nauk Społeczno-Politycznych. Otrzymała dyplom, upoważniający ją do pracy dziennikarsko-społecznej. Na okres pobytu za granicą przypadają też początki jej publicystyki, którą nadsyła do redagowanego przez Cz. Jankowskiego Kuriera Litewskiego.

Po powrocie z Paryża z wielką pasją, niczym prawdziwa „siłaczka”, zabierze się do pracy literackiej i oświatowo-społecznej, stając się później jedną z najjaskrawszych postaci ówczesnej Wileńszczyzny.

Na orientacji światopoglądowo-politycz-nej Heleny Romer najbardziej zaważyło poznanie w 1912 r. w Krakowie Józefa Piłsudskiego. W podobnym czasie podobnego zauroczenia osobowością Komendanta doznała też jej młodsza rodaczka, Kazimiera Iłłakowiczówna. Idea niepodległościowa zaczyna nadawać sens wszelkiej pracy użytkowej, jak, na przykład, pisanie broszurek i książeczek szkolnych, popularyzacja wiedzy historycznej o ojczyźnie, wykłady na kursach dla dorosłych itp.

Lata pierwszej wojny światowej spędziła H. Romer w Warszawie, kontynuując pracę na rzecz oświaty. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości nadal troszczyła się o los Wileńszczyzny.

W 1920 r. wraca do Wilna, aktywnie współpracuje z miejscową prasą. Zamieszcza swoje artykuły zarówno w Słowie Stanisława Cata-Mackiewicza, jak też w Kurierze Wileńskim, którego orientacja ideowa była jej bardzo bliska, więc „stała się jego filarem”, pełniła czasem funkcję redaktora odpowiedzialnego.

Kiedy się wertuje poszczególne roczni-ki, założonego w 1923 r. Kuriera Wileńskiego, rzuca się w oczy częsta obecność Heleny Romer na łamach gazety. Podpisywała swoje artykuły kryptonimami: Hro, H., R., H.R., hr., r. bądź pseudonimami Spectator, Widz. Odbiorcę uderza także niesamowicie zróżnicowana problematyka, szeroki krąg zagadnień, w którym obraca się publicystka. Przykuwają uwagę też pasja i zaangażowanie, z jakimi pisane są artykuły, niezależnie nawet od tego, czy bierze się na warsztat sprawy naprawdę bliskie sercu, czy omawia się problemy odległe od własnych zainteresowań.

Wchodziła też w skład zarządu utworzonego w 1925 r. Oddziału Wileńskiego Związku Zawodowego Literatów Polskich, piastowała w nim funkcję wiceprezesa, należała do stałych bywalców organizowanych od 1927 r. „Śród literackich”, klubu „Smorgonia”. Częste są wzmianki prasowe, potwierdzające nie tylko jej obecność na imprezach, ale akcentujące również aktywność, to, że „zabierała głos” w dyskusjach na różne tematy. W 1931 r. Wilno uczciło nawet jubileusz 25-lecia jej pracy publicystyczno-literackiej.

Dorobek literacki Heleny Romer jest zróżnicowany gatunkowo (pisała dramaty, powieści, opowiadania) i raczej jednorodny tematycznie (przeważa tematyka regionalna).

Najobszerniejsza objętościowo jest powieść Majaki (1910), w której ożywa młodopolski Kraków oraz dochodzi stopniowo do głosu problematyka kresowa, regionalna.

Bardziej lakoniczna jest natomiast Książka o nich (1922), przesycona sentymentalnym opisem romantycznej miłości Ani i Ala. Tłem akcji jest Wilno, charakteryzowane nie tylko od powabnej strony: Wszystko jest małe, nędzne i sztuczne. Kłamstwa jest pełno w tem cudnem, przeczystem powietrzu jesiennem, wśród tych królewskich drzew. Marionetki ludzkie kręcą się w ukłonach tu i tam, – tu i tam maszynki, zwierzątka, robótki, w szateczkach, zagródeczkach, pawilonikach (wystawy rolniczej – H.T.). Jest ślicznie i... obrzydliwie”. Czytając dalej, dowiadujemy się właśnie bezpośrednio o miejscu akcji: Wszak w tem mieście Wilnie nic a nic nie wolno, więc się wszystko to robi, z podwójną pasją i rozkoszą! Brak książek, podręczników, rad, brak tych najdroższych zakazanych druków o Polsce i o Litwie, o ułanie i o bitwie, tych barwnych bohaterskich rzeczy, potrzebnych koniecznie, by móc żyć i czekać.

Nad stylem tej powieści ciąży jeszcze wyraźnie modernizm. Niektóre jej fragmenty są jakby rodem z rozwlekłej prozy Stanisława Przybyszewskiego. Rozterki duchowe zakochanych w sobie, ale z bojaźnią myślących o realizacji swego uczucia bohaterów, są proweniencji modernistycznej. Małżeństwo jawi im się jako wykluczające pracę ducha i jego potęgę.

Bardziej typowe i udane są jednak w do-robku pisarki małe formy narracyjne, „obrazki” z konkretnie, bardzo szczegółowo zarysowanym tłem i rodowodem bohaterów, takie, jakie się złożyły na zbiorki opowiadań o bardzo znamiennych, zaiste regionalnych tytułach: Swoi ludzie (1922) i Tutejsi (1931).

Zwłaszcza ten ostatni tytuł jest niezwykle ważnym sygnałem, prezentuje nam zbiorowego bohatera prozy Romer-Ochenkowskiej. W poprzedzającej opowiadania przedmowie T. Grabowskiego, poświęconej głównie problemowi regionalizmu w literaturze, dość pozytywnie jest zaanonsowana twórczość pisarki: „Autorka, ukochawszy swe strony, umie chwytać cechy znamienne krajobrazu i ludzi. Wszystko stapia się u niej z sobą, tworząc harmonijną i wdzięczną całość... Odczytanie jej obrazków, w których gwara miejscowa odgrywa niemałą rolę, daje zadowolenie artystyczne, a powodzenie, jakie stanie się niewątpliwie ich udziałem, będzie dla niej impulsem do tworzenia podobnych rzeczy i w przyszłości”.

Sama zaś autorka, uwzględniając wi-docznie fakt, że książka ukazuje się w Warszawie, opatruje tytuł swojego zbioru następującym komentarzem: „... ludzie tutejsi idą opowiadać o sobie. Określenie „tutejszy” było przed wojną jedyną charakterystyką, jaką człowiek z okolic Wileńszczyzny stosował do siebie. „Kto ty?”, pytano, „Polak?” „Nie, jaż z prostych, tutejszy!” „Białorusin znaczy?” „Dy nie, ja nie ruski, katolik, tutejszy”. ... Słowo to zawiera w sobie jakieś ścisłe i silne przyznanie się do przynależności z ziemią, krajobrazem, otoczeniem. Tutejszy. Tu urodzony, żyjący i umierający. W tej tu „stronie”, wśród łagodnych wzgórz, wysokich, gęstych lasów szpilkowych, wśród błękitnych jeziorek pomiędzy kotlinami przyczajonych pod ajerem i olszyną. Tutejszy, wrośnięty w najbliższe otoczenie i okolicę, o parę parafii, broń Boże, go nie wywoźcie”.

I rzeczywiście, właśnie tak zachowują się bohaterowie Heleny Romer. Z jednej strony, są jakby trochę naiwni, zacofani, niewykształceni, z drugiej strony, są godni podziwu ze względu na upór, z jakim, często nawet bezwiednie, bronią swoich, nie zawsze uświadamianych wartości: tożsamości, wiary, ojczystej mowy, obyczaju, moralności. Nie tylko sami uparcie trwają przy swojej postawie, ale dziwią się również, kiedy ktoś z ich otoczenia jakby narusza zakazane obszary.

Tytułowa bohaterka Kariery Anciutki tak oto rozważa o zbliżającym się zamążpójściu swojej „panienki”: Narzeczony panienki... jakiś egzotyczny pan, z dalekich krajów, zza Warszawy, z samej Puolszczy, mówi służba, „nie z naszych paniczów”. Dziwne i straszne, tak gdzieś jechać w obce strony...

Niezwykle trafnie uchwycone są niektó-re cechy „tutejszej”, kresowej mentalności, cechy, zaprzeczające niejako dążeniu do postępu, ale te same cechy pozwoliły przecież przetrwać najgorsze. Mając taką możliwość, ponownie oddajmy głos pisarce: „Tutejszy człowiek... opornie broni się od każdej nowości choćby była dla niego dobrodziejstwem, bo „nie przywykszy”, a znosi bez szemrania każdą niedolę, bo „przywykszy”.

Bohaterowie opowiadań H. Romer mają często typowe dla ludzi „tutejszych” imiona i nazwiska: Jahadka, Łauruk Haściło, Jurka Sulżycki, wspomniana już Anciutka i in. Mają też, jak widzimy, specyficzną mentalność, którą przez długie wieki kształtowały skomplikowane dzieje ziem polsko-litewsko-białoruskich.

Biorąc pod uwagę zawartość obu zbio-rów opowiadań, można stwierdzić, że czas akcji umieszczono w nich pomiędzy połową XIX wieku a latami 20.-30. XX wieku. Takie, na przykład, opowiadania, jak Pan i poddany czy Stary człowiek bezpośrednio i pośrednio sięgają po temat powstania styczniowego 1863 r. Inne odsyłają do wydarzeń z końca XIX w., jak, powiedzmy, opowiadanie To było w Krożach, osnute na autentycznym wydarzeniu z 1893 r., dotyczącym heroicznej obrony kościoła przez miejscową ludność, świątyni, którą władze carskie postanowiły zamknąć.

Jeszcze inne przywołują jakieś obrazki z lat pierwszej wojny światowej bądź ukazują zwykłą, szarą codzienność, borykanie się z nędzą, chorobami. Brak należytych środków egzystencji, niewykształcenie, ciemnota umysłowa skłaniają ludzi do zabobonności, do szukania pomocy u znachorów i wszelkiej maści „odczyniaczy” (Baba z Kozłów).

Ci sami ludzie czy jacyś sąsiedzi z ich otoczenia potrafią też głębiej odczuwać świat: ufają Bogu, modlą się, są pracowici, strzegą dobrych obyczajów i moralności.

Oczywiście, jak nieraz się zdarza w pro-zie regionalnej, H. Romer często idealizuje układy międzyludzkie na opisywanym przez siebie obszarze: Żadnych tam nikt nie mówił i nie słuchał pustych frazesów, obietnic na wiatr, tumanem w oczy nikt nie rzucał, mało się mówiło, rozumieli się jakoś wszyscy bez długich tłumaczeń. Bo wszyscy wywodzili się najczęściej z tego samego regionu, wychowywali się w tym samym klimacie, i dosłownie, i przenośnie, hołdowali tym samym wartościom itp.

Tutejsi postrzegani są często jak ludzie niezwykle zżyci, zaprzyjaźnieni z naturą. Przypominają jakby człowieka pierwotnego, który nie wyodrębnił się jeszcze na dobre z przyrody, który odczuwa siebie jako jej część, który naturze zawdzięcza wiele swoich cech, który potrafi z nią się porozumiewać jak z innym człowiekiem. Świadczy o tym bardzo charakterystyczne dla maniery pisarskiej H. Romer opowiadanie Brzoza-bliźniaczka.

Nazwany utwór jest artystyczną relacją o pielęgnowanym w pewnym dworze zwyczaju: z przyjściem dziecka na świat sadzono tu drzewko-bliźniaka, które było jakby symbolem, odbiciem życia narodzonego człowieka. Jeżeli rosło bujnie, to człowiekowi miało powodzić się dobrze; jeżeli marniało, świadczyło o niedomaganiach, chorobie czy wręcz zbliżającej się śmierci człowieka-bliźniaka. Nie zawsze to się, oczywiście, sprawdzało, ale obyczaj trwał. O tym, że człowiek potrafi wchodzić w kontakt z przyrodą, świadczy fakt, iż brzoza dała sygnał stroskanej matce, poszukującej miejsca pochówku syna, który zginął na wojnie. Oto relacja samej matki z nazwanego opowiadania: I w tejże chwili, właśnie pod gałęziami brzozy przejeżdżałam, wiatru nie było, cicho... nagle sypną się na mnie wszystkie liście z tej brzozy! Zasypały mnie, zaszeptały, spłynęły, jakby palce owinęły po twarzy, jakby złote włosy mojego syna przed oczy wionęły... Spojrzałam do góry, ani pomyślałam nic, od razu wyskoczyłam i pobiegłam na cmentarz. (...) Brzoza-siostra zawołała, przez nią, przez ziemię, on na matkę zawołał, znak dał.(...)

Warto zacytować też inne fragmenty opowiadania, gdyż charakteryzują one, jak się już rzekło, manierę pisarską H. Romer, a jednocześnie unaoczniają osobliwości poetyki regionalnej, która częstokroć nie stroni od stylizacji, od przywoływania lokalnych konkretów. Pisarka używa charakterystycznych dla języka Wileńszczyzny regionalizmów językowych (skłonność do spieszczeń, zdrobnień, końcówka -uk w rzeczownikach rodzaju męskiego, rusycyzmy, białorutenizmy i in.): Pamiętam ten dworek i ten mająteczek, co to psiuk na cudzej miedzy już ogon kładzie jak się położy. Jakieś ...iszki czy ...iszeczki, między borami i błotami, wedle wyboistej drogi, z niewysychającym błotem w obrosłych trawą koleinach, pokręcone wiatrami stare już drzewa „fruktowe”, zdziczałe agresty i porzeczki koło ulików szarych, przysiadłych w zielsku, a pełnych złotej patoki. Dom, wiadomo, z ganeczkiem, oszklonym, a jakże i pełnym flanców w wazonach: gerania, aloesy, fikusy, róże, balsaminy i inpasjan o karmazynowych oczkach, a między nimi żółte ogórki, nasienniki, rumianek i kwiat lipowy na stoliku ku słońcu i słoik z pijawkami.

W omawianym opowiadaniu występują też realia, lokalizujące miejsce akcji właśnie w konkretnym regionie. Kiedy narrator opisuje głębiej położone pokoje dworku, oglądamy, na przykład, co następuje: (...) Ślady kultury, jak echa niknące w szarzyźnie codzienności: tu litografia kolorowa Wilczyńskiego, tam sztych, portret Napoleona w czeczotkowych ramach. Mahoniowe biurko bez zamków i w jesionowej szafce wydawnictwa z epoki uniwersyteckiej Wilna, trochę Orzeszkowej, Sienkiewiczowska trylogia i kilka tomów Biblioteki Dzieł Wyborowych wraz z poszytymi odcinkami pism codziennych.

Przedtem jednak, niż zaczęto wtajemni-czać człowieka w kulturę, wychowywała go natura:

Koło dworku, pomiędzy klombami astrów i georginii, a prześliczną, długą aleją lipową, pląsały zawsze gromady hałaśliwych, radosnych dzieci. Zawsze jakoś widziało się je niby młode faunięta z rękawami i ustami pełnymi owoców, jagód i ziół. W każdej porze lata i jesieni biegały ich chyże nogi, a chciwe ręce rwały z łona matki-ziemi słodycz łakoci z drzew, krzewów i przyziemnych trawek. Rosły wśród tych darów i z nich czerpały swą żywotność, blask swych oczu i uśmiech radosnych, łakomych ust. Ogród, las, łąka, hodowały te dzieci, drzewa, krzewy: kwiaty poiły je i karmiły, przelewając w nie swe soki i łącząc dzieci ludzkie, wyrastające ze związku rodziców z niezliczonym tłumem istot rodzących się koło nich z innych związków, braterstwem krwi, miodu, soku, które w nie przechodziły.

Tak ścisłe spoufalenie człowieka z naturą, takie „hodowanie” dzieci niby roślinek nie zostaje bez śladu, ma swoje konsekwencje, prowadzi do upodobnienia się człowieka naturze:

Toteż dzieci miały oczy jak kwiaty lub gwiazdy, jak len włosy, jak jabłka policzki, smukło rosły jak topolki, jak brzózki, pędziły jak konie, chlapały się w błocie jak świnki, głodne bywały jak psy i wilki, dokazywały i upierały się jak kozy, bywały głupie jak gęsi lub chytre jak lis, spały jak kamienie.

Dom, ogród, łąka, pola i las dały im wszystko, co tylko umiały z nich wziąć i nieświadomie zawarły z całą otaczającą przyrodą, która je wyhodowała na równi z matką, związek nieświadomy, pokrewieństwo głębsze nawet niż uczucie serdecznego przywiązania do miejsc, kędy się lube spędziło dzieciństwo.

Nic więc dziwnego, że autorka tych słów nie wyobrażała siebie na dłużej, a już tym bardziej na zawsze, poza Wilnem, Wileńszczyzną, bez krajobrazu i ludzi, z którymi niezwykle się zżyła, odcinanie od których bolało niemal fizycznie.

Wśród „tutejszych”, bo jeszcze w Wilnie i na Wileńszczyźnie, przeżyła Helena Romer drugą wojnę światową. Kiedy w 1945 r. jest zmuszona do opuszczenia stron rodzinnych, znowu jakby potwierdza autentyzm uczuć, którym obdarzyła swoich bohaterów. Zachowuje się niemal identycznie jak oni, ze zgrozą patrzy w obcą dla niej przyszłość, pozbawioną trwałego zakorzenienia i ludzi „tutejszych”.

Oto refleksje, utrwalone na kartach dziennika przed opuszczeniem Wilna: Kwiecień 1945. I oto po 6 latach wojny, nieopisanych cierpieniach moralnych i fizycznych muszę na wieki wyjechać z mojego Wilna! (...) Wyjazd z Wilna to strach, to męka, to szaleństwo – to owczy pęd Polaków, którzy jak błędni wyjeżdżają masowo, opuszczają Wilno, 600 lat swego życia. I dlaczego? Bo się boją bolszewików! A teraz w Polsce też bolszewicy panują i panować będą, jestem tego pewna – jedzie się tracąc pamiątki, meble, pieniądze na wiadomo jaką poniewierkę, na los straszny. A zostać nie mogę, bo nie mam dachu nad głową ani człowieka, z którym mogę zostać – ale co dzień błagam Boga o śmierć, bo opuszczać Wilno to dla mnie niemożliwa potworność – każdy może porzucać Wilno tylko nie ja, to podłość, to zdrada i ja je spełniam, bo nie mam wyboru. Los mój tam będzie straszny. Obyż choć ślad po mnie w Wilnie został. Kochałam to miasto jak człowieka, żyło dla mnie, a ja dla niego. Strata Karolinowa to było nic w porównaniu. Teraz duszę ze mnie wydzierają, tak się starałam zostać, znaleźć kogoś, dach nad głową, a tam znajdę? Akurat. A podróż piekielna i pamiątek resztę zgubię i siebie. O śmierci, Boże, śmierci, Wilno ukochane moje”.

Obawa okazała się słuszna. Zbyt póź-no przesadzone drzewo, czy raczej drzewo wyrwane z korzeniami, nie zazieleniło się na nowym gruncie. Helena Romer-Ochenkowska umiera w Toruniu 26 marca 1947 r., a więc po niespełna dwu latach po wyjeździe z Wilna. Ślad po niej w rodzinnym mieście, bez wątpienia, pozostał. Jest to spuścizna literacko-publicystyczna, która w ostatnim dziesięcioleciu stała się częściowo przedmiotem badań naukowych, ale która wciąż czeka na głębsze i szersze opracowanie monograficzne.

Halina Turkiewicz

Wstecz