Na tropach bohaterów opowieści Józefa Mackiewicza

„Krasnyj pomieszczik”

(Z nie publikowanych Wspomnień ciotki Józefa Mackiewicza, Wilhelminy Matulaitisowej)

(Początek patrz w nr nr 7-12 ub. r., nr nr 1-2 br.)

Przed 105 laty, 19 marca (wg starego stylu) 1902 roku w Peters–burgu urodził się Józef Mackiewicz, przyszły słynny powieściopisarz polski. Przed 100 laty, wiosną 1907 roku, rodzina Mackiewiczów przeniosła się do Wilna. Dokładniej – był to powrót Antoniego Mackiewicza, ojca Józefa, Stanisława i Seweryny, do rodzinnego miasta. W Petersburgu pozostała siostra Antoniego (czyli ciotka Józefa Mackiewicza), Stefania, zamężna Matulaitisowa. Z drugą siostrą, takoż Matulaitisową, Wilhelminą Antoni Mackiewicz i jego rodzina będą się spotykali w Wilnie.

Później w swym opowiadaniu „Faux – pas ciotki Pafci”, tytułową bohaterkę Józef Mackiewicz (syn Antoniego) obdarzy przeżyciami (wg Wacława Lewandowskiego) trzech osób rzeczywistych: pani Stanisławowej Fleury, Stefanii Matulaitisowej i Wilhelminy Matulaitisowej. Wydaje się jednak, że w przypadku tej ostatniej mówić raczej wypada jako o kobiecie z rzędu „nie pafciowych”, bo „osobnych”. Czego dowodem są jej interesujące wspomnienia, nigdzie do tej pory nie publikowane, a uprzejmie mi obecnie przez jej Rodzinę udostępnione.

Mariampol – Moskwa, rozsypana rodzina

W Moskwie, „schronisku przed swoimi” (Litwinami) zamieszkała najstarsza córka Wilhelminy i Stasysa Matulaitisów, Katarzyna (Katrute). Była już naonczas żoną czekisty Romana Pilara. W Kownie, w poselstwie sowieckim, pracowała jej młodsza siostra Aldona. W Mariampolu, po opuszczeniu Wilna, mieszkała ich matka Wilhelmina razem z młodszymi dziećmi, Kiejstutem i Laimute, uczniami gimnazjum. Mąż Wilhelminy, doktor Stasys Matulaitis, mieszkał naonczas w Wyłkowyszkach (potem przeniesie się do Mariampola).

Niebawem część tej rodziny okaże się w rozsypce.

Pisze Wilhelmina Matulaitisowa:

„Kiejstut nie zdał egzaminu z litewskiego, przez co pozostał na drugi rok w tej samej klasie. W domu rozmawialiśmy z nim po litewsku, ale wcześniej, podczas naszych przemieszkiwań w Rosji, Kiejstut uczęszczał do gimnazjów rosyjskich, przeto z litewskim szło mu opornie. Miałam wielki żal do nauczycieli: „Co wyście uczynili – mówiłam – przecież ojciec go za to zgnoi!” Ojciec [doktor Matulaitis] rzeczywiście rozzłościł się nie na żarty: „Ty mnie nie będziesz eksploatował!” – krzyczał na Kiejstuta i wysłał go, razem z Aldoną, do Moskwy. Kiejstut był naonczas uczniem szóstej klasy gimnazjum. Ojciec [Stasys Matulaitis] zwierzał się przed swymi braćmi, że nie kochał syna. Ale czy on w ogóle któreś ze swych dzieci kochał? Wysłał mego biednego Kiejstuta do Moskwy. Bardzo z tego powodu się zamartwiałam”.

Było to początkiem końca Kiejstuta Matulaitisa, dorastającego chłopca, marzącego o profesji pisarza.

Do Moskwy – symbolu wyzwolenia spod carskiego ucisku – Wilhelmina Matulaitisowa lgnęła całą duszą. Ale zarazem tej Moskwy, głodującej, objętej rozszalałym żywiołem porewolucyjnym, pożogą wojny domowej, panicznie się bała.

Myślą wybiegała ku wczesnemu szczęśliwemu dzieciństwu, młodości.

Dom dzieciństwa w Wilnie

…Wilno, dom, w którym się urodziła. I on – ojciec, najukochańsza pod słońcem istota. Lubił po dniu pracy wdziewać długi aż do stóp, lekki biały jak śnieg kożuszek i spacerować w nim po ogrodzie. Brał ją na ręce, wtulał pod tę ciepłą miękką biel, i tak odbywali z sobą parogodzinną wędrówkę. Czuła bicie jego serca, przytulność, bezpieczność. Czasami przystawał i jakby w obawie, że może niepotrzebnie pragnie ją ukryć przed tym światem, pytał z troską w głosie: „No i jak ci tam – dobrze? – Wilutka?”

Wilutka – Wilhelmina, imię nadane na cześć jego żony, a jej matki.

Wiosną ojciec z bratem i starszymi siostrami sadzili drzewka. Piękna to była aleja. Ogród, sad. Szafirowe aksamitne bratki, czerwone truskawki, krzewy agrestu, porzeczek… Altanka.

… Dom stał na wzniesieniu. Pokoje… Dużo ich było. Lubiła w samotności, bez towarzystwa brata i sióstr, odkrywać w domu jakąś nową, tajemniczą, jak z bajki komnatę. W jednej z nich pewnego dnia zamarła z przerażenia. Na stole leżała nieruchomo duża dziewczynka ubrana na biało, a przy niej stała zapłakana matka; matka tej dziewczynce wciągała na nogi pończochy…

Pierwsze spotkanie trzyletniego dziecka ze śmiercią. Była to jej najstarsza, 14-letnia siostra, zmarła z ataku ślepej kiszki…

Jej rodzice Wilhelmina i Bolesław Mackiewiczowie (dziadkowie Józefa Mackiewicza) prowadzili dom otwarty. Goście… Zawsze mile witani, serdecznie podejmowani. Nie wszystkie dzieci brały udział w rozmowach dorosłych, ale jej – Wilutce – wolno było. To jeszcze dziecko, nic nie rozumie – mawiał ojciec, brał ją na kolana, tulił do siebie i za każdym razem – rzekłbyś z poczuciem jakiegoś niewysłowionego lęku, by jej nie utracić… Nie nudziła się, uczyła się rachunków na guzikach jego marynarki i… słuchała.

Dobrze zapamiętała te opowieści. Powstanie styczniowe. Wieszanie skazańców. Codziennie o piątej z rana przejmujące bicie w werble, prowadzenie na miejsce kaźni. Słynna panna Stefania Oziembłowska… (kuzynka Dzierżyńskich). Długie naonczas były karabiny, akurat „na miarę” panny Oziembłowskiej, bo i ona była bardzo długa – wysoka. Osłaniała się więc szeroką, fantazyjną peleryną, pod nią przywiązywała do ramion karabiny, i tak je przemycała powstańcom do lasu. O, gdybyż to ona, Wilutka, mogła być tą panną Oziembłowską! Albo panną Jarzębłowską, której narzeczony zmarł w drodze gnany na Sybir. Na cześć jego pamięci panna Jarzębłowska wędrowała od zaścianka do zaścianka, od wsi do wsi i uczyła biedne dzieci pacierzy oraz czytać i pisać po polsku. Wszystko to robiła jedynie za wyżywienie, nigdy nie brała pieniędzy. A potem z własnej nieprzymuszonej woli wyjechała do Irkucka, by i tam uczyć dzieci zesłańców. Ech, gdyby tak do Irkucka, do tych biednych dzieci. Albo być kimś takim jak żona pana Sienkiewicza. Skazali go na Sybir, to i ona razem z nim pojechała. Ale, nie daj Boże, być kimś takim jak pani C., której służba z głodu umiera i chadza ubrana jak ostatnie dziady, podczas gdy pani C. urządza w Warszawie huczne bale…

Ojciec Wilutki, Bolesław Mackiewicz, szlachcic herbu Boża Wola z przydomkiem Jańcza był synem sędziego grodzieńskiego. Matka, Wilhelmina z Antoniewiczów, takoż szlachcianka, wychowanka klasztoru, w którym… ledwo wytrwała, bo „tyle tam było pruderii, zakłamania, dwulicowości”. Co innego szczere, otwarte grono studentów, poetów, z którymi się przyjaźniła: Odyniec, Syrokomla i inni… A i sama imała się pióra, i całkiem nieźle z tym sobie radziła.

Tradycyjne doroczne święta – pełne niespodzianek, radości.

Pewnego razu na Wielkanoc w domu Mackiewiczów pojawiło się „coś nowego” pod postacią babci Antoniewiczowej. „Leżała na wersalce, w gabinecie ojca i ciągle miała wystawioną rękę. Wkładałam jej do ręki cukierki i za każdym razem starałam się swoją rękę szybko wycofać, by ona mnie nie złapała. To był taki żart, zabawa: złapie – nie złapie… Było wesoło”…

Radość tych dziecinno-starczych zabaw trwała krótko, rychło babka pożegnała się z tym światem; pochowano ją w Wilnie na cmentarzu bernardyńskim.

Nieco „nowych wiatrów” wniosła do domu panna Jundziłł. Uczyła starsze dziewczynki francuskiego, ale dla niej, Wilutki, na tego rodzaju nauki było jeszcze za wcześnie. Panna Jundziłł zamieszkała w ich domu, miała swój osobny pokój. Natomiast nauczyciel muzyki był osobą dochodzącą; dawał lekcje muzyki starszym siostrom, a przy tej okazji nauczył i tę najmłodszą gry na pianinie.

Pierwsza w życiu podróż

Matka, ojciec, brat, siostry… Zgodna, kochająca się rodzina, szczęście, pomyślność, dobrobyt… Ale i po trosze nuda, monotonia, brak większych wydarzeń i wrażeń. Toteż kiedy pewnego dnia zjechała do nich ciotka Idalia z odległego Werenowa i zaczęła się użalać, że po śmierci babki smutno jej samej w tym Werenowie się żyje i kiedy „rada rodzinna” Mackiewiczów uchwaliła, że „może niechaj Wilutka jakiś czas z Idalią w Werenowie pomieszka”, bez najmniejszych oporów, wiedziona ciekawością „nowego świata”, wybrała się z ciotką w daleką podróż.

Po latach tę podróż opisze tak:

„Jechałyśmy szeroką drogą. Z dwu jej stron bieliły się wspaniałe smukłe brzozy. Te brzozy tak mi się wryły w pamięć, że od tamtej pory pozostały w moim odczuciu jako najmilsze ze wszystkich drzew na świecie.

Podróż trwała długo, bo to 9 mil – albo mówiąc inaczej 63 wiorsty. Pokonać tyle mil takim środkiem lokomocji jak konik i bryczka, oznaczało to trzy dni podróżowania. Po drodze zatrzymywałyśmy się na nocleg w karczmach, gdzie w małych pokoikach można było dostać spanie na drewnianych łóżkach, herbatę z samowaru i coś do zjedzenia. W takich karczmach była też duża sala, gdzie się gromadzili miejscowi wieśniacy, głównie po to, by się tu upić.

Czas trwania podróży zależał od odporności koni. Kto miał dobre konie, lekki fajeton, ten szybciej docierał do celu. A znów ktoś inny, kto miał dużo pieniędzy, ten wynajmował konie pocztowe. Konie te, po pokonaniu 15-20 wiorst drogi zmieniało się na poczcie i jechało dalej. Taka podróż z Wilna do Werenowa kosztowała około 20-25 rubli. Nam z ciotką spieszno nie było, więc jechałyśmy powoli: jeden konik, bryczka, po co więcej i inaczej? Trzy doby jazdy, ale za to tylko za 3 ruble.

W Werenowie

W Werenowie stanęłyśmy w centrum miasteczka, nieopodal kościoła, przed domem ciotki. Vis-a-vis domu był duży plac targowy. Dom był okolony ogródkiem, rosło tu dużo kwiatów i dwie topole. W prawej części domu mieściła się kuchnia i pokoje dla służby. Ta służba to: Franciszek, jego żona Rozalia i ich dwoje dzieci. Drugi koniec domu był obrócony w stronę dziedzińca, gdzie stały budynki gospodarcze. A tam za nimi rozpościerały się pola i łąki, a nieco dalej – był ciotki sad z drzewami owocowymi. A jeszcze dalej – znów łąki i rzeczka, i sadzawka.

Bardzo mi się to wszystko spodobało, poczułam się jak ryba w wodzie, jak lekki motyl na wietrze. Miałam ponadto zajęcie, czyli „pracę”: krzątałam się przy ulach, przy zbieraniu opadających z drzew jabłek, gruszek, przy przegonieniu kur albo prosiaków z grządek i in.

Tak minął rok. Zrobiłam duże postępy. Od miejscowych dzieci nauczyłam się języka białoruskiego, od ciotki – francuskiego. Francuski przypadł na zimową porę, jak zresztą i inne „przedmioty nauczania”. Ciotka bardzo energicznie zajęła się moją edukacją. Posadziła mnie przy biurku, wetknęła do ręki gęsie pióro oraz tabliczkę, na której trzeba było wypisywać liczby; zaopatrzyła mnie takoż w elementarz. Uczyłam się chętnie i pilnie. Doszła potem historia pod postacią żywotów świętych, i miałam już „w tym temacie” całkiem niezłe rozeznanie”.

Nie wszystkie nauki ciotki brała za czystą monetę.

Święci – to ludzie z krwi i kości, funkcjonujący w rzeczywistym świecie, można więc ich sobie jakoś wyobrazić. Ale jak to jest z Panem Bogiem i Aniołem Stróżem? Z opowiadań ciotki wynikało, że czuwają nad każdym człowiekiem, więc i nad nią, Wilutką, że chronią ją od wszelkiego zła. Niewidzialni, bezcieleśni, niematerialni. Czy to możliwe?

„Nie uwierzyłam ciotce i postanowiłam przekonać się o tym osobiście, nikogo nie wtajemniczając w mój eksperyment. Wyszłam na dziedziniec i z zamkniętymi oczami udałam się w kierunku wrót. O ile Pan Bóg rzeczywiście istnieje – myślałam – to On mnie tuż przed samymi wrotami powstrzyma, nie pozwoli, żebym się o nie uderzyła. Niestety, Pan Bóg tego nie zrobił i nabiłam sobie porządnego guza. Nawet się nie rozpłakałam, bo to przecież było doświadczenie, z którego należało wyciągnąć wniosek, a ten był oczywisty: Pana Boga nie ma”.

Co innego niedzielne msze święte. Lubiła chodzić razem z ciotką do kościoła, przyglądać się zgromadzonym tu ludziom, w szczególności kobietom, Litwinkom, ich fantastycznym strojom ludowym. Intrygowała ją ich dziwna, nie słyszana przez nią do tej pory mowa. Bardzo wyraźnie cyzelując każde słowo mówił w tym języku ksiądz podczas swych kazań. Jedno z nich wstrząsnęło nią do głębi. Ksiądz niezwykle pięknie i mądrze mówił o ostach, które zaśmiecają i niszczą zdrowe ziarna i które to osty są jak ci źli, podli ludzie zaśmiecający i wyniszczający zdrową i szczęśliwą ludzką wspólnotę. Płakał rzewnie lud cały skruszony tą mową księżowską, a najgłośniej ze wszystkich – ona, Wilutka, ze szczerego żalu nad tą dotkniętą nieszczęściem zbiorowością ludzką.

A więc paskudna mniejszość może tak potwornie skrzywdzić szlachetną większość? A ten Icek, sprzedawca w ich, werenowskim sklepiku – to jest ta „mniejszość” czy „większość”? Czy Icek może być krzywdzicielem większości?

„Ciotka dała mi dwie duże pięciokopiejkowe monety i wysłała do Icka. Miałam kupić olej i zapałki. W sklepiku u Icka stały beczki ze śledziami, solą i dziegciem. Olej stał osobno, w dużych szklanych butlach, zapałki leżały na półkach. Poprosiłam Icka o potrzebne mi olej i zapałki. Dał mi je. Ale w jaki sposób mu za nie zapłacić? Która z tych pięciokopiejkowych monet ma być za olej, a która za zapałki? Icek przekonywał mnie, że to nie ma znaczenia, że i jedna, i druga moneta są jednakowo przydatne. Nie ufałam mu. Pobiegłam z powrotem do domu, by zasięgnąć opinii ciotki. Ciotka potwierdziła to, co powiedział Icek. Wróciłam do Icka, zapłaciłam, zabrałam towar”.

Cała ta „operacja finansowa” jednak niezbyt rozświetliła jej w głowie „problem ostów”. Czyżby ten Icek miał być „nieszkodliwą mniejszością”?

Na letnie wakacje zjechały do Werenowa jej starsze siostry. Przywiozły w prezencie książkę o czerwonych Indianach. Przeczytała ją jednym tchem. Dało to asumpt do gruntownego przetrzepania biblioteki ciotki. Czytała zachłannie wszystko co się dało, nieraz po kryjomu. Duże wrażenie wywarły na niej „Dziady”.

Od ciotki dowiedziała się o Wawrzyńcu Puttkamerze, mężu Maryli, w przeszłości – ukochanej Adama Mickiewicza. Za życia Puttkamera ciotka Idalia, jako mała, osierocona dziewczynka, pozostawała pod opieką hrabiego, widywała się z Marylą.

W ogóle hrabiego Puttkamera wszyscy tu dookoła wspominali bardzo dobrze, z szacunkiem. Nie tylko szlachta, bo i służba, i wieśniacy. A wieśniaków w domu ciotki było zawsze nieprzebrane mnóstwo. Jedni przychodzili do niej po pomoc w chorobach. Bo ciotka Idalia umiała „zamawiać” i tym sposobem leczyć ludzi – od róży, od ukąszenia żmij i od różnych innych dolegliwości. Drudzy – przychodzili do niej z prośbą, by w ich imieniu napisała listy do krewnych, bądź jakieś bumagi do sądu czy rządu.

„Dziady”, ale inaczej

…Puttkamer, Maryla, Adam Mickiewicz, „Dziady”…

Zbliżał się listopad, dzień Wszystkich Świętych i „dziady”. Z wieczora, w wilię 1 listopada w kościele i na placu zgromadziło się mnóstwo ludzi. Przywędrowali, zjechali zewsząd, nawet z najbardziej odległych wsi. Mnóstwo bogatych, biednych, biedniejszych i całkiem ubogich żebraków, czyli „dziadów”. „Dziady” usadowili się rzędami, opasującymi kościół i plac, w oczekiwaniu na należną im jałmużnę. Bogaci i średnio zamożni przyjechali z dużymi workami, bądź tobołkami, wypchanymi gryczanymi blinami, słoniną, kiełbasami, suszonym serem i wszystkim tym hojnie obdarowywali „dziadów”.

„Następnego dnia, 1 listopada, razem z ciotką poszłyśmy do kościoła. Usiadłyśmy w ławce w pierwszym rzędzie, skąd dobrze były widoczne ołtarze główny i boczne, oraz ambona. Tłum ludzi cisnął się do bocznego ołtarza, z prawej, gdzie stała figura św. Antoniego. Znoszono mu ofiary. Kobiety na ołtarzyku kładły masło, ser, jajka oraz bardzo ładne, ręcznie wykonane „juosty” albo ręczniki. Natomiast mężczyźni kładli pięknego czarnego baranka. Może ci ludzie tylko raz do roku składali te ofiary – Bogu i proboszczowi. Z ich skupionych wyrazów twarzy, z powolnych, oszczędnych gestów biło tyle powagi, iż odnosiło się wrażenie, że nie robią tego rutynowo, automatycznie, ale z serca, z wewnętrznej potrzeby.

Po Wszystkich Świętych obchodzono „dziady”. Ale obchodzono je nie tak, jak to opisywał Adam Mickiewicz. Może dlatego, że to już dziesiątki lat minęło od tamtych czasów, a może i z tego powodu, że nie było tu zapuszczonej kaplicy. W Werenowie był kościół i w tak osobliwym dniu ludzie modlili się od rana do głębokiej nocy: śpiewali, płakali, palili świece, a potem szli na cmentarz. Był to bardzo długi pochód, prowadzony przez księdza. Na cmentarzu ksiądz kropił święconą wodą najbliższe groby, wygłaszał krótkie kazanie i intonował pieśń, wtórował mu zgromadzony wokół grobów tłum, płonęły świece. A potem ludzie rozsypywali się na mniejsze i większe grupy i szli na groby swoich bliskich, zapalali tam świece i spożywali przyniesione z sobą jedzenie, dzieląc się ze swymi zmarłymi (pozostawiali je na grobach).

Utracony dom, zmienność ludzkich zachowań…

Pewnej jesieni dostałyśmy z ciotką list od mojej matki z prośbą, by przywieziono mnie do Wilna. Pojechałyśmy. Byłam bardzo zdziwiona, że nasza bryczka tym razem nie skręciła w ulicę Białostocką, gdzie stał nasz dom, ale wjechała w środek miasta i stanęła przed dużą kamienicą. Wspięłyśmy się z ciotką na drugie piętro i weszłyśmy do naszego nowego mieszkania.

Były to dwa maciupeńkie pokoiki. Stały tam stół, krzesła, i zdaje się, jedno łóżko. To wszystko… Mama wyglądała na bardzo zmęczoną i przygnębioną. Gdzie się podziało nasze wcześniejsze życie? Tłumiłam w sobie pokusę, by nie zadawać zbędnych pytań. Niebawem się dowiedziałam, że nasz ojciec przed paroma laty wyjechał „dokądś bardzo daleko”, a mój brat [Antoni, ojciec Józefa Mackiewicza – uw. A. A. B.] był zmuszony przerwać nauki i takoż „wyjechał daleko”. Wytłumaczono mi, że obecnie ciężko nam się żyje, bo nie mamy za co. Moja najstarsza siostra, Stefa mieszkała przy jakiejś zamożnej rodzinie w charakterze wychowawczyni dzieci. Matka w tym mieszkanku mieszkała z dwiema moimi starszymi siostrami, Czesią i Emilią. Ja – miałam być jako „ta trzecia”, najmłodsza, już wdrażana do wspólnej pracy.

Ciotka Idalia nie wyraziła życzenia, by gościć w tym naszym mieszkaniu. Tego samego dnia odjechała. Sama… Nie mogłam, nie chciałam „normalnie” z nią się pożegnać. Kiedy odjeżdżała, długo zapłakana biegłam za jej bryczką. Coraz bardziej się oddalała, widziałam już tylko jej głowę w szarej chuście… Nie odwróciła się. Dobiegłam Żelaznego Mostu i wróciłam z powrotem.

Na noc nie poszłam do domu, ale do znajomych.

O świcie przyszła tam moja siostra Czesia i namówiła mnie, żebym jednak poszła wraz z nią do naszego „domu”. Trzeba było uczyć się, odrabiać lekcje, pomagać matce i siostrom w pracach domowych.

Po pewnym czasie przyszła smutna wiadomość, że w obcym kraju, w samotności zmarł nasz kochany ojciec. [Bolesław Mackiewicz zmarł w Rosji, w Saratowie – uw. A. A. B.].

Opłakałyśmy ojca serdecznie, ale potem ta jego śmierć nieco nas ośmieliła. Póki żył, acz w latach ostatnich i z daleka od nas, w Rosji, musiałyśmy zachowywać ostrożność. Unikali nas nawet najbliżsi nam ludzie, bowiem stale byłyśmy pod okiem władzy. Obecnie zaczęli nas odwiedzać nasi krewni, przyjaciele i dawni znajomi. Dopiero po śmierci ojca dowiedziałam się, dlaczego tak biednie żyjemy. Ojciec był „zamieszany politycznie”. Skazano go na zesłanie. Za to, że matka na niego nie doniosła, skonfiskowano nasze dobra.

W tamtych czasach w Wilnie, w urzędach, wisiały wypisane zakazy: „Goworit’ po polski wosprieszczajetsia”. Toteż dorośli często mnie wysyłali po różne zakupy, albo na pocztę, by tam kupić znaczek. Bo ja, jako dziecko, mogłam prosić po polsku, dzieci nie karano, natomiast dorosłych aresztowywano. Wszyscy byli wrogo nastawieni do Rosji, nikt nie chciał po rosyjsku rozmawiać ani się uczyć tego języka. Pamiętam, mój kuzyn Grabowski, uczeń szóstej klasy gimnazjum, za to, że się odezwał po polsku, musiał odsiedzieć w kozie…”.

Z chwilą gdy bolszewicy „skrzywdzona większość” przygotowywali się do przewrotu, bez namysłu, odważnie włączyła się do akcji niesienia im pomocy. Nie tylko pod wpływem bolszewizującego męża. Z własnych przekonań, wyrobionych pod dachem rodzinnego szlacheckiego domu. Być panną Oziembłowską… Tamta – przemycała karabiny. Ona, Wilhelmina – leninowską „Iskrę”… Tamta – robiła to w imię wyzwolenia ojczyzny. Ona – na rzecz uszczęśliwienia całej ludzkości.

Zwycięstwo rewolucji było bliskie i z „pierwotnych sygnałów” zdawało się zapowiadać łagodny przebieg przewrotu. A jego głównym bohaterem był kuzyn panny Oziembłowskiej, ziomek Wilhelminy z wileńskich czasów Feliks Dzierżyński.

„Krwawy Feliks” w bezkrwawej akcji

„Zbrojne wystąpienie, przygotowane w ostatnich dniach, mające na celu zdobycie władzy, zagraża wywołaniem wojny domowej, stwarza pomyślne warunki dla ruchów pogromowych i mobilizacji czarnosecinnych, kontrrewolucyjnych sił i nieuchronnie prowadzi do zerwania Konstytuanty, katastrofy wojskowej, sparaliżowania życia gospodarczego i kompletnej ruiny kraju” – ostrzegała organizatorów przewrotu postępowa rosyjska lewica. Argumenty te nie przekonały bolszewików. Rewolucję proletariacką należało robić „natychmiast i nieodwołalnie” (denerwował się Lenin ponaglając opieszałych towarzyszy).

„25 października (7 listopada) 1917 roku życie stolicy Rosji, Piotrogrodu toczy się z pozoru normalnym trybem. Tramwaje jeżdżą jak zwykle, otwarte są sklepy, kina i teatry. Nawet zapowiedziany II Zjazd Delegatów Robotniczych i Żołnierskich nie wywołuje większych emocji. Dla sporej części mieszkańców stolicy ważniejszą sprawą jest występ Fiodora Szalapina w operze „Don Carlos” oraz popisy pięknej tancerki, Tamary Karsawiny, w Teatrze Maryjskim.

Tymczasem grupa zdecydowanych na wszystko bolszewików z Leninem na czele, nie zważając na występy Karsawiny ani na wcześniejsze ostrzeżenia ze strony innych partii politycznych, od kilkudziesięciu godzin zakulisowymi działaniami przejmuje konsekwentnie władzę w celu obalenia raz na zawsze „zgniłego”, burżuazyjnego, parlamentarnego porządku. W Smolnym Komitet Wojskowo-Rewolucyjny porozdzielał już zadania. Feliks Dzierżyński otrzymał polecenie zajęcia najbardziej newralgicznego dla sprawowania władzy obiektu – budynku poczt i telegrafów”. (Jerzy S. Łątka).

„Krwawy Feliks” dokonał tego nie poprzez uczestnictwo w krwawej walce, ale mianując komisarzem poczty człowieka zaufanego, Polaka Stanisława Pestkowskiego (późniejszego organizatora Komisariatu do spraw Narodowości), wyznaczając mu do pomocy jeszcze jednego Polaka, Leszczyńskiego.

Stanisław Pestkowski pozostawił wspomnienia „z tej akcji”:

„Akurat w toku zapisywania do frakcji nowo przybywających delegatów na zjazd – podbiegł do mnie towarzysz Dzierżyński, pokazując jakiś papierek: – Razem z towarzyszem Leńskim [Leszczyńskim] zajmiecie Główny Telegraf. Oto mandat Komitetu Wojskowo-Rewolucyjnego, który mianuje Was komisarzem telegrafu. Trzeba tam się udać natychmiast.

– W jaki sposób zająć telegraf? – zapytałem.

– Wartę pełni tam kieksholmski pułk, który jest po naszej stronie – odpowiedział Dzierżyński.

Więcej nie pytałem. Zadanie wydawało mi się na początku niezbyt trudne, ponieważ kierowałem naszą piterowską pocztowo-telegraficzną komórką i znałem prawie wszystkich bolszewików. Odnalazłem Leszczyńskiego i wyszliśmy obaj. Żaden z nas nie miał rewolweru… Kiedy wsiedliśmy do automobilu, ogarnął nas dziwnie męczący nastrój: „oto ono, oczekiwane przez dziesięciolecia zdecydowane natarcie proletariatu”.

Pestkowski, Leszczyński i komisarz kieksholmskiego pułku Lubowicz przybyli do gmachu Głównego Telegrafu i przystąpili do akcji.

Pisze Pestkowski:

„W trójkę, w asyście naczelnika warty weszliśmy do głównej sali telegrafu, zgłosiliśmy się do przewodniczącego związku pocztowo-telegraficznego pracowników pana Kinga (prawicowy eserowiec) oświadczając mu, że zajmujemy telegraf, na co King odpowiedział, że wyrzuci nas za drzwi. Wtedy Lubowicz wezwał dwóch kieksholmców i postawił ich koło komutatora. Wśród kobiet, urzędniczek telegrafu, wszczął się popłoch. Przedstawiciele „Komitetu”, po naradzeniu się, poszli na kompromis: zgodzili się na to, aby „w sali siedział komisarz” pod warunkiem, że wyprowadzimy z niej żołnierzy.

Wyraziliśmy zgodę. Usiadłem za telegrafem, Lubowicz poszedł wzmocnić wartę”.

W ten sposób najważniejszy dla funkcjonowania państwowej administracji obiekt rządowy zdobyty został bez jednego wystrzału. Z innymi działo się podobnie. 25 października (7 listopada) 1917 roku Rząd Tymczasowy sprawował kontrolę już tylko nad swoją siedzibą – Pałacem Zimowym.

A mimo to w szansę utrzymania się bolszewików przy władzy nikt nie wierzył. Słynny swego czasu amerykański reporter (onże „namiętny komunista” John Reed) w swej książce „Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem”, daje na to sporo dowodów:

„Na rogu Morskoj spotkałem kapitana Gomberga, mieńszewika-oborońca. Był on sekretarzem sekcji wojskowej swojej partii. Gdy go zapytałem, czy powstanie już się rzeczywiście zaczęło, odpowiedział, wzruszając ramionami, ze znużeniem:

– Czort znajet. Zresztą, może bolszewikom uda się pochwycić władzę, ale nie potrafią jej utrzymać dłużej niż trzy dni. Nie mają ludzi, którzy mogliby rządzić państwem. Może to nawet i lepiej – dać im spróbować. To ich wykończy…”

Mimo szybko wzrastającej od marca 1917 roku liczebności, bolszewicy nadal stanowili partię niezbyt liczną. Jesienią 1917 zrzeszała ona 250 tys. członków. Rosję zamieszkiwało około 150 milionów mieszkańców, czyli 1 zorganizowany bolszewik przypadał na 600 mieszkańców. W miastach działało ich więcej, na prowincji znacznie mniej.

Kapitan Gomberg rozważał logicznie, „ze szkiełkiem w oku”. Nie było wśród bolszewików ludzi, którzy mogliby rządzić państwem. Ale mieli jednego – Feliksa Dzierżyńskiego. Romantyk Dzierżyński akurat nie dążył do władzy, nie pragnął rządzić państwem, ale fanatycznie służył idei, w obronie której ani razu nie zawahał się, by poświęcić swe życie.

W swoim „Krwawym Apostole” Jerzy S. Łątka pisze: „Do tej pory w losach chyba żadnego kraju jedna instytucja nie odegrała tak ważnej roli jak CzeKa dla utrzymania się bolszewickiej Rosji. Temat mroczny, nie do końca wyjaśniony, ale ukazało się już tyle publikacji, że w miarę wyczerpująco można na ich podstawie prześledzić „zasługi” na tym polu naszego rodaka [Feliksa Dzierżyńskiego]”. W tym kontekście autor „Krwawego Apostoła” zadaje małą zagadkę. Kto jest autorem poniższego raportu?

„Zgodnie z rozkazami, któreście mi dali, miażdżyłem dzieci kopytami koni, masakrowałem kobiety, które – przynajmniej te właśnie – nie będą już rodzić bandytów. Nie mam na sumieniu wzięcia chociażby jednego jeńca. Tępiłem wszystkich… Moi huzarzy mają przy końskich ogonach strzępy bandyckich sztandarów. Drogi zasłane są trupami. Jest ich tyle, że w wielu miejscach tworzą piramidy. Bez przerwy rozstrzeliwuje się […], ponieważ ciągle przybywają bandyci pragnący się poddać… My nie bierzemy jeńców; trzeba by im dawać chleb wolności, litość, zaś to nie rewolucyjna sprawa”.

Nie jest to sprawozdanie Feliksa Edmundowicza ani też żadnego z jego ludzi, tylko oficjalny raport francuskiego generała republikańskiego, Westermana, po spacyfikowaniu w 1796 roku chłopskiego powstania w Wandei. „Recz” działa się w kulturalnej Francji…

Stosowanie terroru do zwalczania przeciwników nie jest wymysłem bolszewików. Od zarania dziejów wykorzystywano przemoc w celu zwalczania ludzi inaczej myślących. Zwłaszcza czcicieli innych bogów, lub temu samemu oddawających cześć w inny sposób.

„Daleki jestem od sugerowania, że sam terror jako taki to cel rządów Lenina. Ale przejmując siłą władzę w październiku 1917 roku wywołał on pewne mechanizmy, nad którymi bolszewicy nie byli w stanie zapanować” – pisze Jerzy S. Łątka. „Prawdopodobnie powołując CzeKę do życia, kierownictwo bolszewickie z Leninem na czele nie zdawało sobie sprawy, w jakim kierunku potoczą się wypadki” – lojalnie ocenia ukraiński historyk emigracyjny, Borys Lewickyj.

Najlepszym pretekstem do wprowadzenia ostrego czerwonego terroru stał się zamach na życie Lenina dokonany 30 sierpnia 1918 roku. Ilu wówczas ludzi skazano na śmierć? Jakub Peters, zastępca Dzierżyńskiego, napisze: „Liczba rozstrzelanych jest bardzo wyolbrzymiona. Ogólnie biorąc, w żadnym razie nie przekracza ona 600 osób”. Według Petersa, liczby tej nie można uważać za wygórowaną za zranienie Wodza Rewolucji. Natomiast ludowy komisarz spraw wewnętrznych, Piotrowski (alias Pietrowski) wyraził oburzenie z powodu „znikomo małej ilości poważnych represji i masowych egzekucji białogwardzistów i burżuazji”.

„Jedli przeważnie krewnych…”

Wszystkie te oraz późniejsze w czasie wieści z Rosji lotem błyskawicy docierały do Matulaitisów osiadłych od niedawna w Mariampolu. Przedmiotem troski Wilhelminy Matulaitisowej pozostawał syn Kiejstut, z woli ojca „zesłaniec” do Moskwy. Był tam pod opieką siostry i szwagra, Romana Pilara. „Kiejstut dostał pracę w bibliotece” – odnotuje w swych wspomnieniach Wilhelmina Matulaitisowa. Była to praca „w bibliotece” czekisty Pilara.

Najbardziej przerażało ją, czy syn, będący wątłego zdrowia, przeżyje straszny czas głodu.

„Zaopatrzenie ludności w żywność było wtedy bardzo złe. Na kartki wydawano po ćwierć funta (100 g) chleba razowego, nieraz z domieszką siekanej słomy – pisała w swych wspomnieniach żona Feliksa Dzierżyńskiego, Zofia. – W instytucjach państwowych zorganizowane były dla pracowników stołówki, ale obiady były marne. O mięsie nie było nawet mowy. W stołówce kremlowskiej, która była stosunkowo lepiej zaopatrzona, obiady składały się przeważnie z kaszy jaglanej”.

6 sierpnia 1921 w odezwie do światowego proletariatu Lenin oznajmia, że „kilka guberni” Rosji porażonych jest głodem nie mniej strasznym niż głód 1891 roku. Lenin usiłuje winę za głód kłaść na karb suszy. Ale w 1891 roku liczbę głodujących na Powołżu oceniano na niespełna milion osób. W 1921 roku było ich wiele milionów. Główną przyczynę głodu stanowiła polityka bolszewików natychmiastowego skoku w komunizm.

Michaił Osorgin, redaktor biuletynu „Pomoszcz” (był to organ dopiero co powołanego – 21 lipca 1921 – Wszechrosyjskiego Komitetu Pomocy Głodującym) pisał bez ogródek, iż „ludożerstwo stało się zjawiskiem pospolitym”:

„Jedli przeważnie krewnych, w kolejności umierania, karmiąc dzieci starsze, ale nie ratując niewinnych niemowląt, choć pożytku było z nich niewiele. Jedli na osobności, nie przy wspólnym stole, i nie rozmawiano na ten temat”.

Głód w Rosji w latach 1921-1922 spowodował śmierć około 5 milionów ludzi.

Co robił w tym czasie doktor Stasys Matulaitis na Litwie? Organizował zebrania robotników, oświecał „nieuświadomionych”, konspirował, zakładał partyjne komunistyczne „jaczejki”, prowadził w szkole wykłady dla młodzieży „w duchu nieprzejednania”, a w międzyczasie – zajmował się praktyką lekarską.

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Fragmenty Wspomnień Wilhelminy

z Mackiewiczów Matulaitisowej tłumaczyła

z litewskiego Alwida A. Bajor

Wstecz