Portrety

Śpiewająca pani dyrektor

Alfreda Jankowska – czterdziestolatka; stan cywilny – panna; wykształcenie – wyższe; wykonywany zawód – nauczycielka, polonistka-geograf, dyrektor szkoły; zainteresowania – śpiew, podróże; rysopis...; cechy szczególne... itp.

Alfreda Jankowska od czterech lat jest dyrektorką Mejszagolskiej Szkoły Średniej im. ks. prałata Józefa Obrembskiego. Szkoły, którą ukończyła w 1976 roku i po dość długiej życiowej wędrówce powróciła, by zrządzeniem losu objąć jej ster...

Jej miejscem rodzinnym jest wieś Budniki w okolicach Mejszagoły. Rodzice: Stanisława i Czesław Jankowscy mieszkali w zaścianku, więc dzieciństwo do lat 10 spędzała w poczuciu swobody i jedności z przyrodą. Prawda, do szkoły miała kawał drogi, lecz, gdy była dzieckiem, wsie podwileńskie nie narzekały na niż demograficzny, więc kilkukilometrowa droga z rówieśnikami niezbyt się dłużyła. A kiedy po fali likwidacji tzw. chutorów rodzice musieli się przenieść do osiedla, wybrali Mejszagołę. W miasteczku żyło się wygodniej, lecz tego uczucia wolności i swoistej jedności z przyrodą, jakiego doznała w zaścianku, Alfreda do dziś nie może zapomnieć.

Wspomnienia dzieciństwa nieodłącznie się wiążą z babcią Kazimierą – człowiekiem dobrym i światłym, która dorastającej wnuczce zaszczepiła miłość do książek. Była też ona doskonałym przewodnikiem w czas miniony oraz cierpliwym spowiednikiem wnuczki. Rodzina babci Kazimiery pochodziła z okolic Mejszagoły, a widoczny (i jakże okazały) tego znak jest na cmentarzu mejszagolskim: pradziadek przy grobie swej żony posadził modrzew, który rośnie tam do dziś i jest swoistym zabytkiem starego cmentarza.

To, że została pedagogiem, bez wątpienia zawdzięcza swoim wychowawcom i nauczycielom, którzy – wykształceni, młodzi, światli, otwarci na świat i pragnący ten świat dzieciom odkryć – kształtowali ich umysły i dusze w latach 60.-70. w mejszagolskiej średniej. Niektórzy z nich dopiero teraz odchodzą na emeryturę, kilkoro pracuje i, jak świadczy przykład pani Józefy Rusakevičiene (dzięki której absolwenci z Mejszagoły nie mieli problemów z opanowaniem języka litewskiego), potrafią pracować z zaangażowaniem, twórczo.

Zamiłowanie do języka ojczystego, literatury, tak mądrze zaszczepione przez babcię, Alfredzie pomogła doskonalić wspaniała polonistka Weronika Młyńska. Nie tylko podczas lekcji, ale też różnorodnych szkolnych imprez uczyła młodzież kochać słowo ojczyste, teatr. Zarówno pod wpływem jej oraz wielce lubianej wychowawczyni Danuty Podlipskiej Alfreda i jej koledzy uczyli się aktywności społecznej, rozwijali swe talenty organizatorskie. Co prawda, w tamtych latach praca pozalekcyjna była podporządkowana w dużym stopniu ideologii, lecz Alfreda, mająca w domu mocne podstawy patriotyzmu, wiary (jak i większość kolegów), ten narzucony sowiecki styl odbierała jako zło konieczne. Młodzież chciała np. brać udział w konkursach piosenek, a że to musiały być pieśni w stylu wojskowego marsza, tylko trochę im przeszkadzało. Z większością nauczycieli uczniowie rozumieli się doskonale. Większość miejscowej ludności, m. in. dzięki obecności mądrego kapłana – dzisiejszego patrona jej szkoły ks. prałata Józefa Obrembskiego, potrafiła przebrnąć przez lata sowietyzacji bez większych duchowych spustoszeń i trwać w tradycji i wierze.

Szkoła od lat najmłodszych była dla Alfredy nader atrakcyjna, więc bez większego zastanowienia po maturze skierowała swe kroki do ówczesnego instytutu pedagogicznego. Została studentką polonistyki, jako drugi kierunek miała geografię.

Lata studenckie – to, oczywiście, poza nauką wielka przygoda: wyjazdy do Polski do zaprzyjaźnionego Uniwersytetu Wrocławskiego – tego im zazdrościli koledzy z innych kierunków. Jako geografowie mieli natomiast urocze wyprawy w góry, niezapomniane włóczenie się z plecakiem... Na swoim roku Alfreda miała bardzo ambitne koleżanki: Annę Adamowicz, Czesławę Osipowicz, Walentynę Treszczyńską... Nie tylko doskonale sobie radziły ze studiami, ale były pełne wspaniałych pomysłów. Na ówczesnej polonistyce panowała szczególna atmosfera: oryginalni, nieprzeciętni wykładowcy wraz z ambitnymi studentami tworzyli jakże inny świat od tego, jaki istniał tuż obok w sowieckim instytucie pedagogicznym.

Do jednej z tradycji studentów polonistyki należało ukończenie kursów przewodników – pilotów wycieczek. Wtedy połknęła bakcyla podróży i ciągle jej się marzy, by znów wyruszyć w świat. Z lat studenckich najbardziej jej się zapamiętało pilotowanie grup polskich na moskiewskiej olimpiadzie w 1980 roku. Atmosfera tego wielkiego święta młodości i sportu w jej wspomnieniach nie utraciła swych barw mimo upływu tylu lat...

Pierwszym miejscem pracy w charakterze nauczycielki geografii była dla Alfredy szkoła ośmioletnia w Korkożyszkach w rejonie święciańskim. Ta odległa miejscowość i typowo wiejska szkoła stały się jej przystanią na trzy lata. Niestety, była tu szkoła rosyjska, taka bardzo dziwna, w której nauczyciele Polacy mówili do uczniów Polaków po polsku, a lekcje prowadzili w języku rosyjskim. Wychowana w polskiej rodzinie i szkole z trudem przyjmowała te realia. Ale grono pedagogiczne było bardzo sympatyczne, koleżeńskie, więc mimo takiej językowej plątaniny, całkiem miło jej się tam pracowało. Prawda, do domu wracała tylko na dni wolne, mieszkała zaś u bardzo sympatycznej starszej pani.

Po odpracowaniu w Korkożyszkach przepisowych trzech lat, postanowiła szukać innego miejsca. A że nie było dla polonistki pracy ani w Wilnie, ani w rejonie wileńskim, przez przypadek trafiła do jednego z instytutów Akademii Nauk Litwy w charakterze laborantki. Instytut prowadził pracę naukowo-badawczą w dziedzinie geografii, stąd czekała ją nie tylko gabinetowa robota, ale też wielce interesujące wyprawy do różnych zakątków Litwy. Mogła tu wykorzystać swoją wiedzę zarówno z geografii jak też czynić zadość pasji zwiedzania. Praca w instytucie była dla niej jeszcze jednym wyzwaniem: trafiła do wybitnie litewskiego środowiska. Miała całkiem niezły bagaż wiedzy teoretycznej z języka litewskiego, teraz jednak musiała ją zastosować praktycznie. Kiedy czasami brakowało jej słów litewskich, używała polskich, i, o dziwo, spotykała się z całkowitym zrozumieniem. Jeden z młodych naówczas pracowników naukowych (dziś znany polityk i europarlamentarzysta) wobec kolegów pochwalił ją za to, że nie używa języka rosyjskiego. Był zdania, że Polak z Litwinem całkowicie się mogą obejść bez pośrednictwa rosyjskiego. Raczej podzielała te jego poglądy, szczególnie po „poglądowej lekcji” z Karkożyszek. I chociaż pracowała w instytucie krótko (etat laborantki został zlikwidowany, by mieć fundusze na podniesienie gaż młodym pracownikom naukowym), to jednak uzyskała dla siebie potwierdzenie teorii, że człowiek jest o tyle szanowany, o ile sam siebie – swoją kulturę, język – szanuje.

Ponieważ, w szkole nadal nikt nie potrzebował młodej nauczycielki, podjęła pracę w Republikańskim Domu Pionierów jako organizator imprez. Jej nowe miejsce pracy znajdowało się w samym sercu Wilna, tuż przy katedrze. Codziennie przemierzając ulice Starówki poznawała coraz to inne oblicze miasta, odkrywała je dla siebie co dnia na nowo i pokochała. Praca też jej odpowiadała, przeszkadzało jedynie ideologiczne ukierunkowanie każdej imprezy. Po roku została zaproszona do jednego z miejskich wydziałów oświaty na stanowisko metodyka od organizowania pracy pozalekcyjnej. Do jej obowiązków należało również kurowanie szkół polskich, znajdujących się w tzw. leninowskim rejonie stolicy. Kiedy je odwiedzała, była pełna podziwu dla pracy poszczególnych wicedyrektorów, wychowawców, którzy potrafili w sowieckiej otoczce dać dzieciom naprawdę wartościowe treści. Chęć pracy w „swojej” szkole była w niej coraz silniejsza.

Zgodnie z twierdzeniem, że człowiek jest rzeczownikiem, a tym rządzą przypadki, trafiła jednak do szkoły, prawda, rosyjskiej nr 55, znajdującej się w dzielnicy Justyniszki. Została tu wicedyrektorką do spraw organizacyjnych. A, jak się wkrótce okazało, dzięki życzliwości jej dyrektora, Polaka Mieczysława Miłosza (niestety, już nie żyjącego), szkoła ta jako jedna z pierwszych w nowych sypialnych dzielnicach skompletowała klasy polskie. Stały się one zalążkiem wspaniałej inicjatywy na rzecz budowy nowej polskiej szkoły średniej pod patronatem Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” i finansowaniu z Macierzy, przy czynnym udziale społeczności polskiej Wileńszczyzny. Dziś szkoła, nosząca imię naszego Wielkiego Rodaka Jana Pawła II, jest tętniącym życiem pomnikiem naszej determinacji i rozumienia roli szkoły w życiu mniejszości narodowej.

Alfreda Jankowska nie czuła się zbyt dobrze na stanowisku wicedyrektorki w tej dużej rosyjskiej szkole. Chciała mieć swoją klasę, uczyć polskie dzieci w ojczystym języku. W 1989 roku zrezygnowała więc z tego stanowiska i dostała swoją wymarzoną pierwszą klasę. Były to lata pięknego zrywu patriotycznego, odrodzenia – również szkoły polskiej. Wraz z koleżankami Krystyną Żabiełowicz, Anną Akińczo cieszyły się niezmiernie, że dzieci w ich polskiej filii z dnia na dzień przybywa. Doskonale pamięta swoją klasę: 28 dzieci i ich rodziców – ludzi, dla których szkoła, sprawy ich dzieci, klasy były, rzec można, najważniejsze. Nikogo nie trzeba było dwa razy o coś prosić: wspólnie robili remont, wyposażali klasę. A jak zaszła potrzeba (zabrakło pomieszczeń) w ciągu kilku dni wymurowali dodatkową ścianę... Ze swymi dziećmi doszła do klasy piątej – wykładała polski oraz geografię. Cieszyła się wraz z koleżankami, że już wkrótce przestąpią wraz ze swymi dziećmi próg nowej szkoły...

Los tymczasem zadecydował inaczej: zmarł ojciec i mama bardzo chciała, by Alfreda wróciła do Mejszagoły. Bardzo trudno przyszło jej pożegnać Wilno i swoich uczniów, szkołę. Jest jednak ogromnie wdzięczna losowi, że dane jej było w tamtych latach pracować z tak oddanymi sprawie ludźmi, być cząstką dużej jednakowo myślącej i czującej rodziny, wziąć udział w tym zrywie patriotycznym, który możliwie już się nigdy nie powtórzy...

W 1994 roku Alfreda powróciła do swojej mejszagolskiej szkoły w nowej roli – nauczycielki klas początkowych, dostała czwartą klasę. Po roku już miała swoich pierwszaków i czuła się szczęśliwa. Ówczesny dyrektor – śp. Edward Jaszczanin – po paruletniej jej „obserwacji” zaproponował Alfredzie stanowisko wicedyrektorki ds. nauczania. Owszem, miała różnorodne doświadczenia i znała życie szkoły dość szczegółowo, jednak bardzo nie chciała rozstawać się ze swoją klasą. „Utargowała” u dyrektora pozwolenie na prowadzenie kilku lekcji ze swoimi dziećmi. W ciągu sześciu lat pełniła funkcje wicedyrektora. Nie było zbyt łatwo, bo musiała przecież kierować również swymi byłymi nauczycielami. Jednak została przez zespół przyjęta życzliwie i to dodawało jej odwagi. Najtrudniej, wyznaje, jest odprowadzać wieloletnich nauczycieli na emeryturę. A że dzieci potrafią czasami być bezlitosne wobec starszych wiekiem pedagogów, stąd wyczuć granicę, za którą już nie da się wejść do klasy i nad nią panować, jest wielką sztuką.

Kiedy w 2003 roku nagle odszedł z życia dyrektor Jaszczanin, Alfreda Jankowska stanęła do konkursu na stanowisko dyrektora. Uważała, że ma moralne prawo, bowiem zespół ją popierał. Konkurs wygrała. Jest szczęśliwa, że może w swojej szkole wraz z zespołem podobnie myślących ludzi realizować wizję nowoczesnej i jednocześnie mającej bogate tradycje polskiej szkoły. Już w najbliższej przyszłości miejscowa „kuźnia wiedzy” będzie miała „przy sobie” przedszkole. Takie centrum polskiej oświaty pod jednym praktycznie dachem pozwoli rodzicom dojrzeć całościowy proces nauczania i wychowania w ojczystym języku, w tradycji, wierze... Dyrektor jest przekonana, że chociaż dzisiaj w Mejszagole większość młodych rodzin stanowią ludzie przyjezdni, którzy tu wykupują ziemię i się budują, pracując i aktywnie żyjąc w Wilnie, polskich dzieci w szkole nie zabraknie. Tu przecież wspólna idea zachowania tożsamości, pielęgnowania języka i kultury ojczystej, moralności chrześcijańskiej, zdobywania jakościowego wykształcenia przyświeca zarówno nauczycielom jak też rodzicom i dzieciom.

Prywatnie, poza szkołą, pani dyrektor jest kochającą córką – mieszka w domu rodziców wraz z mamą. Serdeczne więzi łączą ją z o 16 lat młodszym bratem Wiesławem i jego rodziną, w której rośnie pięcioletnia bratanica – wielka miłość i mała przyjaciółka Alfredy. Pani dyrektor jest niezwykle pogodną i wesołą, skorą do żartów, zadbaną i elegancką kobietą. Stara się zauważać problemy i troski współpracowników i ze zrozumieniem do tych najbardziej prywatnych spraw się ustosunkowywać. Jest przekonana, że każda inicjatywa, twórczość muszą być zauważone i ocenione. To człowieka uskrzydla do jeszcze lepszej pracy. Bardzo nie lubi wykrętów, kłamstwa, woli jasne postawienie sprawy i, niech gorzką, ale prawdę.

Pani dyrektor ma też swoje rozśpiewane hobby – zespół „Mejszagolanki”, a w nim – dziesięć śpiewających pań. Zespół powstał przed laty jako mieszany, ale z upływem czasu zostały tylko panie. Ich repertuar – to zarówno piosenki estradowe – przeboje lat 70. jak i pieśni patriotyczne, ludowe. Koncertują najczęściej w Mejszagole, w szkole, która po upadku domu kultury jest swoistym centrum kulturalnym tego miasteczka. Wielkim świętem są dla śpiewających pań wyjazdy do Polski – mogą tam nie tylko śpiewać, ale też zwiedzać, poznawać interesujących ludzi. Alfreda do zespołu trafiła jako konferansjerka, no i została również jako artystka, bo śpiewać bardzo lubi...

O czym marzy rozśpiewana pani dyrektor, gdy zamknie za sobą drzwi szkoły, pozałatwia bieżące sprawy jako prezes koła ZPL w Mejszagole i ma te przysłowiowe pięć minut przed zaśnięciem? Chciałaby opanować sztukę prowadzenia samochodu i ułatwić sobie podróże do stolicy; wybrać się w egzotyczną podróż i mieć czas na pilotowanie wycieczek – ta pasja podróży i obcowania wciąż z nowymi ludźmi ciągle jest w niej niezaspokojona. Czasami myśli, że mogłaby spotkać człowieka, z którym znalazłaby wspólny sens życia... Tak sobie marzy, by zaraz wrócić do myśli, że jutro znów przestąpi próg swojej szkoły i z uśmiechem będzie odpowiadała na głośne „dzień dobry” uczniów, żyła ich sprawami, bo swój zawód i pracę bardzo kocha.

Janina Lisiewicz

Wstecz