Notatki gospodarcze

Jest tak dobrze, że aż... źle

Mądrość ludowa głosi, że od przybytku głowa nie boli. Tymczasem w życiu często bywa inaczej. Właśnie taki ból głowy mamy obecnie. Nieokiełznany wzrost gospodarczy powoduje wzrost inflacji, a co za tym idzie, oddala się wprowadzenie euro, zanika równowaga pomiędzy podażą i popytem, więc rozregulowują się ceny.

Innym bólem głowy, który nas nęka z nadmiaru, są zbyt wysokie wpływy z funduszy unijnych, których nie potrafimy należycie zagospodarować. Brytyjski tygodnik „The Ekonomist” straszy, że jeśli się w tej dziedzinie nie poprawimy, to unijne pieniądze zostaną nam cofnięte.

Zaledwie ciepła czy już gorąca? Z punktu widzenia laika, ze wzrostu gospodarczego należy się cieszyć, niestety, zbyt szybki i niekontrolowany może doprowadzić do przegrzania się gospodarki. Poprawa sytuacji gospodarczej, zawsze skłania społeczeństwo do dużego wzrostu konsumpcji. Na wyrost. Na początku taki wybuch popytu tylko wspomaga rodzący się wzrost gospodarczy. Później jednak okazuje się, że przesadna konsumpcja pozostawia w gospodarce potężne luki, bo wydajemy na poczet przyszłych dochodów, które jednak nie zawsze przychodzą. A gdy konsumujemy na kredyt, odbieramy pieniądze inwestorom, którzy nie mogą zapłacić za pożyczki takich odsetek jak osoby prywatne. Ci rezygnują więc z inwestycji, które miały przynieść nowe miejsca pracy, nowe dochody i nowe dobra do konsumpcji. Na rynku nie ma już wystarczającej ilości dóbr, podbijamy więc ceny przyczyniając się tym do wzrostu inflacji i obniżając siłę nabywczą naszych dochodów. Koło się zamyka. Czy nam grozi przegrzanie się gospodarki? Dyrektor Departamentu Ekonomii Litewskiego Banku Raimondas Kuodis twierdzi, że takie obawy są przedwczesne. Jednocześnie jednak stwierdza, że rząd stanowczo za mało robi, by zapobiec takiej ewentualności.

Wszak gołym okiem widać, że jesteśmy już w grupie ryzyka lub gwałtownie się do niej zbliżamy. Bezrobocie na Litwie spada, niektóre dziedziny gospodarki odczuwają wręcz deficyt siły roboczej, więc gwałtownie rosną płace, co w połączeniu z łatwością uzyskania bankowych kredytów napędza spiralę konsumpcji...

Raimondas Kuodis też nie neguje, że oznak przegrzania się gospodarki na Litwie przybywa. Jedną z przyczyn, jego zdaniem, jest wpływ emigracji na wzrost dochodów obywateli, jak też to, że wzrost zarobków przewyższa wzrost tempa i jakości pracy.

Łotysze, którzy są w podobnej do nas sytuacji, jako pierwsi zaczęli mówić o konieczności dewaluacji łata. Jednak Kuodis uspokaja, że ani gospodarka Litwy, ani Łotwy nie osiągnęła jeszcze tak wielkiego tempa wzrostu, że ciągle jest kontrolowana.

Mieć oko na inflację. Również analityk finansowy Gitanas Nauseda jest zdania, że nie ma większych powodów do obaw, jeśli chodzi o przegrzanie się gospodarki i dewaluację lita. Jego zdaniem, ekonomiści panują nad sytuacją. W dodatku już od ubiegłego roku tempo wzrostu gospodarczego zaczęło się zmniejszać, szczególnie w sektorze przemysłowym. Jednak i Nauseda ma swoje obawy. Za największego wroga naszej gospodarki uważa on wysoką inflację, która hamuje konkurencyjność wytwórców. Gdy w kraju, który ma twardy kurs waluty, inflacja rośnie szybciej niż w państwach, do których eksportuje on swoją produkcję, to przedsiębiorcom takiego kraju eksport przestaje się opłacać. Sektory gospodarki, które uczestniczą w międzynarodowej konkurencji, muszą w tej sytuacji zwiększać wydajność pracy, a to oznacza podwyżki płac i wzrost kosztów produkcji. Znów koło się zamyka.

Inflacji sprzyja także wzrost cen na energię elektryczną, gaz oraz wzrost akcyzy. Jak można ukrócić nadmierne apetyty konsumpcyjne obywateli, czyli schłodzić gospodarkę? Niestety, poprzez radykalny wzrost stóp procentowych. Przy wysokich stopach oszczędzanie staje się tak atrakcyjne, a zaciąganie kredytów tak nieopłacalne, że ludzkie apetyty na konsumpcję mocno się kurczą. Jednak w tej sytuacji również dużo przedsiębiorców rezygnuje z inwestycji lub w ogóle zwija swoje interesy, bo ich też nie stać na kredyty. Tu znów może dojść do przegięcia. Dlatego wzrost dochodów w gospodarce musi być stabilny i uzasadniony, bez tego nie można planować długotrwałych inwestycji ani zachować na dłużej pozytywnych tendencji w gospodarce.

Nie tylko ptaki wracajĄ. Wg oficjalnych danych z Litwy wyjechało na zarobki 50 tys. osób, wg nieoficjalnych – ponad 300 tys. Są wśród nich zarówno fachowcy jak i ludzie bez zawodu. Jednak najwięcej wyemigrowało za pracą budowlanych i to głównie do Wielkiej Brytanii i Irlandii. Nasze organizacje budowlane odczuły to bardzo boleśnie, zabrakło w nich nie tylko fachowców, ale nawet niewykwalifikowanej siły roboczej. Ten deficyt rąk do pracy szybko zaczął się odbijać na jakości budownictwa. Spółki budowlane zaczęły więc kusić fachowców lepszą płacą. Ci powoli wracają, gdyż na Zachodzie często mogą zarobić niewiele więcej niż tu. Do niedawna na Litwie, na budowie, płacono robotnikom od tysiąca do dwóch tysięcy litów miesięcznie. Dziś dobry specjalista dostaje u nas od 5 do 7 tysięcy, podczas gdy w Anglii (w przeliczeniu na lity) – od 4 do 10. Jeśli się porówna koszty utrzymania w obcym państwie i w domu, okazuje się, że bardziej się opłaca pracować u siebie. Poza tym brytyjski i irlandzki rynki pracy podbijają już obywatele nowych krajów człokowskich UE – Rumuni i Bułgarzy. Są oni dla naszych poważną konkurencją, bo zgadzają się pracować za znacznie niższe wynagrodzenie niż Litwini.

W efekcie na zarobki wyjeżdża coraz mniej naszych obywateli. A ci, którzy wyjeżdżają, preferują raczej szybkie „saksy” w okresie letnim (prace sezonowe), jesienią zaś wracają. Ogółem zaś liczba wracających przekroczyła ostatnio liczbę wyjeżdżających. Wszystko wskazuje na to, że przystąpienie do UE uzdrowiło nasz rynek pracy.

Bezrobocie nadal się kurczy. Wbrew temu, że do kraju zaczynają wracać zarobkowi emigranci, bezrobocie ostatnio poważnie zmalało. Najwięcej bezrobotnych było wśród osób bez żadnych kwalifikacji. Dziś wiele z nich skorzystało z różnego rodzaju szkoleń, kursów zawodowych i znalazło zatrudnienie.

W 2006 roku odnotowano w naszym kraju bezrobocie na poziomie 5,6 proc. Jest to najniższy wskaźnik w okresie dobrych kilku lat. W ubiegłym roku liczba zatrudnionych na Litwie osób wynosiła 1 mln 499 tys., o 17 proc. więcej niż w roku 2005. Statut bezrobotnych w 2006 roku miało zaledwie 89 tys. osób. Nadal jednak odsetek pracujących mężczyzn (66,3 proc.) jest większy niż kobiet (61 proc.).

A jak wygląda sytuacja wg branż? Obecnie najwięcej, bo aż 17,7 proc. osób, zatrudniają przedsiębiorstwa związane z obróbką metalu, drewna i innych materiałów. 17 proc. posiadaczy umowy o pracę jest zatrudniona w handlu. Natomiast najszybciej kurczy się liczba osób pracujących w rolnictwie, łowiectwie i leśnictwie, ale to chyba nikogo nie dziwi.

W ubiegłym roku odnotowano na rynku pracy następujące tendencje. Wzrosła liczba osób zatrudnionych na podstawie umowy-zlecenia oraz pracujących na dodatkowych etatach. Na takich zasadach pracuje najwięcej studentów i osób starszych. Jeżeli chodzi o tych ostatnich, to aż 50 proc. z nich w wieku 55-64 lat nadal pracuje. Mamy w tej chwili najwyższy w krajach unijnych wskaźnik osób pracujących w wieku przed- lub emerytalnym. Tymczasem zgodnie z europejskimi wymogami, wskaźnik ten nie powinien przekraczać 47 proc. Ale co począć, skoro ludzie pracują... bo muszą.

Dość interesujące są także dane dotyczące młodzieży. Jeśli w 2005 roku w grupie wiekowej 15-24 lat mieliśmy ponad 20 tys. bezrobotnych, to w roku ubiegłym wskaźnik ten zmniejszył się do nieco ponad 18 tys. Nie jest to jednak jeszcze powód do radości, bo młodzi tuż po studiach często nadal zasilają szeregi bezrobotnych. Mamy dysonans – brak rąk do pracy i bezrobocie wśród młodych wykształconych? Po prostu kształcimy nie tych specjalistów, których gospodarka najbardziej potrzebuje. Koordynacja w tej dzidzinie kulała u nas zawsze i nadal kuleje. Płacimy za to wszyscy razem – podatnicy. Tak obrzydzona wszystkim za komuny orientacja zawodowa miała jednak swój sens, potrzebne są tylko stale aktualizowane szczegółowe analizy rynku pracy i sposób dotarcia z tym do młodzieży.

Niepokoi fakt, że ciągle jeszcze mamy do czynienia z większym bezrobociem wśród kobiet niż wśród mężczyzn. I to nie dlatego, że panie są u nas gorzej wykształcone czy mniej pracowite i kompetentne. Pracodawcy po prostu nadal nie lubią kobiet obarczonych rodziną.

Z Unią jak z demokracją. 25 marca br. świętowaliśmy 50-lecie zjednoczonej Europy, a ściślej mówiąc rocznicę podpisania tzw. Traktatów Rzymskich, które dały początek Unii Europejskiej. Święto, jak każde, zmuszające do refleksji. Są tacy, którzy twierdzą, że Bruksela przejęła wobec Litwy dawną rolę Moskwy. Jest to, wg nich, rola dyktatora. „Jak sformować budżet kraju, jak zreformować system ochrony zdrowia, ile przeciętny użytkownik powinien płacić za gaz, energię elektryczną, ile i jakich konserwantów można dodać np. do kiełbasy, jak znakować bydło i jakiej rasie psów można obcinać ogony, a jakiej nie” – w każdej z tych dziedzin Komisja Europejska ma wiele do powiedzenia.

Ostatni sondaż wykazał otóż, że aż 44 proc. respondentów jest zdania, iż po przystąpieniu do Unii, żyje im się gorzej niż dotąd. Tego rodzaju badania były przeprowadzone w pięciu największych krajach unijnych. Okazało się, że zaledwie 25 proc. respondentów twierdzi, iż po wstąpieniu do Unii sytuacja w ich kraju uległa poprawie. 22 proc. Brytyjczyków, Francuzów, Niemców i Włochów chętnie wystąpiłoby z Unii. Narzekają głównie na bałagan, chaos gospodarczy i finansowy oraz na korupcję, ale czy odpowiedzialność za te zjawiska ponosi akurat UE? Jeżeli już, to raczej za biurokratyzm. Obawiam się, że z Unią jest podobnie jak z demokracją, o której Winston Churchill kiedyś powiedział, że „jest najgorszym z ustrojów, ale nikt lepszego nie wymyślił”. Może i Unia jest najgorszą ze wspólnot, ale żyjemy w czasach globalnej wioski, poza wspólnotą też nie jest lekko, a lepszej dotąd nie wymyślono.

Julitta Tryk

Wstecz