Polak też potrafi!

Za czasów Litwy sowieckiej monopol na gospodarkę dzierżyło tylko i wyłącznie państwo, a każdy przejaw inicjatywy prywatnej tępiony był już w zalążku. Taki stan rzeczy zdecydowanie się odmienił, kiedy Pogoń w roku 1990 wybiła się na niepodległość. W rozgardiaszu ekonomicznym, jaki pierwotnie zapanował, coraz więcj do powiedzenia zaczęli mieć nieco obco dla naszego ucha brzmiący przedsiębiorcy. A byli to w pierwszą kolej ci, co odważnie złapali się za bary z nowymi realiami, zdecydowanie preferującymi zaradnych i zdolnych nieszablonowo myśleć. To tacy dzięki wysiłkowi pomnożonemu przez samozaparcie odnotują później przyprawiające nieraz o zawrót głowy osiągnięcia.

Cieszy, iż na tej stale wydłużającej się biznesowej liście tu i tam widnieją też nazwiska naszych rodaków. Właśnie ich pod rubryką „Polak też potrafi!” postaramy się prezentować na łamach „Magazynu Wileńskiego”. W dowód szacunku, podziwu i... stawiania za wzór do naśladowania innym. Dziś, na dobry początek – rzecz o zakładzie masarskim „Cesta”.

„Cesta” – wędlin królestwo

Dobry Duch – widać – zechciał, by Zdzisław Kulesza i Jan Bielkiewicz ryzyk-fizyk zostali przedsiębiorcami. Na kalendarzu był rok 1993, a w gospodarce Litwy, która przed trzema laty wzięła rozbrat ze Związkiem Sowieckim, panował kompletny chaos: w łeb brały socjalistyczne kołchozy i sowchozy, niczym domki z kart rozsypywały się zakłady-molochy, a w ich zamian swe okrutne oblicze ukazywał dziki kapitalizm. Setki i tysiące ludzi szukało ratunku w spekulowaniu, obracając górami towarów.

Chałupnicze początki

Próbując się odnaleźć w nowej rzeczywistości, wiedzeni szóstym zmysłem, że zdobyte w Wileńskim Politechnikum dyplomy speców od obróbki metalu zdadzą się raczej na nic, 26-letni naonczas Kulesza z Bielkiewiczem okazali się bardziej ambitni od „kup-sprzedaj, sprzedaj-kup”. Obdarzeni przedsiębiorczą smykałką przyjaciele z ławy szkolnej zdecydowali poszukać szczęścia w wytwarzaniu wyrobów, a żeby pomysł był bardziej karkołomny, oni – od urodzenia dzieci wileńskiego bruku – targnęli się na... założenie masarni. W czym pomocna okazała się świecąca pustką stołówka w Kabiszkach, jaką odnajęli. To w niej właśnie poproszony o to emerytowany technolog żywieniowy rozłożył na „czynniki pierwsze” nabyte cztery półtusze wieprzowe, pokazując im, gdzie szynka, gdzie karkówka, gdzie polędwica, gdzie boczek, a gdzie golonka i na co to da się przetworzyć. Ten technolog wnet jednak pojąwszy, że ma do czynienia z dyletantami, w sposób bezwzględnie okrutny uprzyziemnił ich górne-chmurne zamiary, jednoznacznie twierdząc, że z interesu, który splanowali, wyjdą nici z racji na zbyt chałupniczy początek.

Nie wiedział, że ma do czynienia z twardzielami, co to nie rezygnują łatwo z zamiaru. Popychanymi – jak to dziś z uśmiechem wspominają – głębokim przeświadczeniem, że człowiek przy każdym ustroju społecznym musi mimowolnie wyciszać marsze głodu w żołądku, w czym bez mięsa ani rusz. Zdecydowali brnąć więc do przodu. Z oszczędności, jakie wspólnie wysupłali, i za pożyczone pieniądze nabyli podstawowy sprzęt niezbędny do produkcji masarskiej, komorę do wędzenia. To nic, że stanowił on posowiecki niezbyt wydajny spadek. Dla nich był to natomiast znaczący krok w zdążaniu ku wytkniętemu celowi, pozwalający nabrać przekonania, co do słuszności obranego szlaku. Wbrew nie zawsze życzliwym bliźnim, śmiejącym się w kułak z drogi przez mękę, jaką ściskając zęby pokonywali.

Podwijając rękawy w robocie

Kolejnym milowym krokiem we właściwym kierunku okazał się zakup po pół roku od startu pomieszczeń w podwileńskiej Rzeszy o powierzchni 1,5 tys. metrów kwadratowych, gdzie nie zdążył zaistnieć kurnik. Uskrzydleni tym faktem podwinęli rękawy wysoko w robocie. Tym bardziej, że wówczas popyt na wyroby masarskie zdecydowanie przekraczał podaż. „Pchnęliśmy interes do przodu w bardzo korzystnych warunkach, kiedy wśród konkurentów nie trzeba było mocno rozpychać się łokciami” – twierdzą dziś zgodnie. I zaraz dodają, że jakby musieli zacząć od zera obecnie, przysłowiowa babka wróżyłaby sukces naprawdę na dwoje.

Surowiec, który był im potrzebny do przetwarzania, czyli tuczniki i opasy, skupowali od poszczególnych wieśniaków albo od spółek rolnych, wtenczas jeszcze kurczowo trzymających się produkcji. Problemu z tym nie było. Co więcej, producenci gotowi byli ich po rękach dosłownie całować, gdyż borykali się ze zbytem żywca. Tym bardziej, że mieli do czynienia z nabywcami jakże solidnymi, rozliczającymi się z mety za świńsko-bydlęcy towar żywą gotówką. Choć ta była im potrzebna, by nabierać tempa poprzez zatrudnianie coraz większej liczby pracowników, nabywanie sprzętu, modernizację zakładu. Konieczną, by sprostać wymogom rysującego się coraz bardziej na horyzoncie XXI wieku.

Jakość – najlepszą reklamą

O „Ceście”, bo taką nazwę przybrała ich spółka, zaczęło być coraz głośniej. Wziąwszy od powijaków na swój sztandar hasło „konsument – naszym panem”, starali się dogadzać mu na różne sposoby, zabiegali o to, by ten po spożyciu ich wyrobów poczuł siódme niebo pod podniebieniem. Wiedzieli jedno, aby tak było, wyroby te mają być świeże i smaczne, przy czym naturalnie, bez żadnej „chemii”. Tym kryteriom pozostają zresztą wierni do dziś. Produkując z dnia na dzień wedle konkretnych zamówień, nie tworząc zapasów, które przez dni kilka będą zalegały chłodnie. W „Ceście”, by ewentualny nabywca nazajutrz po weekendzie miał świeży produkt, utarła się tradycja pracy nawet niedzielami. Tak było, tak jest i tak będzie. Bo tylko w ten sposób można sprostać konkurencji i zachować dobrą markę, powodującą optymistyczne spoglądanie w przyszłość.

Srodze zawiedziony będzie tu każdy, kto zechce wejść w posiadanie barwnego, na doskonałym papierze folderu reklamowego, ukazującego w całej krasie produkcję, jaką będąca własnością tandemu Kulesza – Bielkiewicz spółka oferuje konsumentom. Taką górę usypaną z kiełbas, polędwic, baleronów, szynek, kindziuków i innego mięsiwa, wydzielających już na sam widok mimowolną ślinę w gardle. Bo o takowe „Cesta” jakoś się nie kwapi. Z tej prostej przyczyny, iż „oczkiem w głowie” tu pracujących, jest produkcja wędlin, a nie… prospektów reklamowych. Czemu towarzyszy głębokie przeświadczenie, że najlepszą reklamą jest jakość, jakość i jeszcze raz jakość oferowanych wyrobów, będąca przecież jak nic innego miernikiem popytu. Na który, cokolwiek by powiedzieć, właściciele „Cesty” nie narzekają, zważywszy, że miesięcznie realizują po 600-700 ton produkcji. A te 100-tonowe „nożyce” wynikają z rynkowej huśtawki zapotrzebowania. Powodowanej np. Wielkim Postem, kiedy mięso zdecydowanie traci na łasce, albo dotkliwymi letnimi upałami, gdy człowiek chętniej pije niż je.

W trosce o nabywcę

Obok jakości i świeżości troską nie lada otaczany jest asortyment wędlin. Pomyślany na każdy gust oraz... każdą kieszeń, której zasobność u różnych spożywców jest jakże odmienna, stąd jedni nabywają wyszukane kosztowne specjały, a inni preferują „coś tańszego”. By zadowolić i jednych, i drugich, „Cesta” oferuje obecnie około 100 różnego rodzaju wyrobów, wcale kurczowo się ich nie trzymając przez lata, tylko rezygnując z tych, jakie się nieco przejadły, a poszerzając asortyment o nowinki o smaku paluszki lizać.

Wszystko, czym są bogaci, znaleźć można w 30-paru firmowych sklepach. Gros ich znajduje się w różnych dzielnicach Wilna, a ponadto – w Kownie, Poniewieżu, Ucianie, Ignalinie, Podbrodziu, Wisagini, Solecznikach, Niemenczynie, Pogirach (ten ostatni otworzył podwoje nie dalej niż kilka tygodni temu, co świadczy, że również w tym nie poprzestają na osiągniętym). Nim tę sieć zaczęli tworzyć w roku 1997 od sklepu przy wileńskiej ulicy Goštauto, odstawiali produkcję do dużych supersamów, gdzie trafiała po części do „wspólnego kotła”, stąd ewentualni nabywcy musieli jej poszukiwać. Teraz natomiast co innego. Kto jest orędownikiem „Cesty”, może nawet z zamkniętymi oczyma znaleźć to, czego potrzebuje do mięsnego jadłospisu. A że takowych nie brakuje, przekonałem się naocznie w jej firmowym sklepie na stołecznym Nowym Mieście (Naujininkai), gdzie cztery ekspedientki uwijały się w takt skocznej polki, by nadążyć z obsługą.

Modernizacją owładnięci

Powszechnie wiadomo, że na końcową jakość produktu w stopniu znacznym rzutuje jakość żywca przeznaczanego na ubój, warunkowana tym, czym i na ile intensywnie jest tuczony. Aby mieć na to wpływ, od roku 1999 wpadają właściciele „Cesty” na pomysł hodowania we własnym zakresie trzody, jaka wprost z chlewni wędruje do rzeźni. Zrezygnować prawie z kupowania tego, co wyhodowali inni, pozwoliło im nabycie spod młotka na aukcji należącego do największych na Litwie kompleksu hodowli trzody chlewnej „Neris” w Gowsztanach pod Kabiszkami. Tego samego, skąd w pamiętnym dla nich roku 1993 nabyli te cztery półtusze wieprzowe, jakie legły u podstaw „Cesty”. Wiedzieli, że ponownie wypadnie podwinąć wysoko rękawy w robocie, gdyż po dawnej świetności „Nerisu” pobrzmiewało jedynie echo. Został bowiem przez kolejnych właścicieli doprowadzony do plajty.

Obecnie w dwóch z piętnastu okazałych chlewni, które nabyli, dobiega końca rekonstrukcja. A gruntowna na tyle, że, gdy się znalazłem tam w towarzystwie Zdzisława Kuleszy, głowa zaczęła mi mimowolnie obracać się na różne strony na znak podziwu. Bo budynki zmieniły jak od wewnątrz tak też od zewnątrz wygląd nie do poznania, na miarę potrzeb i wymogów XXI wieku, poczynając obudowaniem ścian i wstawieniem plastikowych okien, zainstalowaniem niemieckich kojców, pomyślanych tak, by maciory zaraz po wydaniu na świat prosiąt nie przygniatały ich, po oszczędne ogrzewanie i komputerowe zadawanie karmy. „Musicie uważać, gdyż tuczniki, aby komfort był zupełny, mogą zażyczyć plazmowych telewizorów do oglądania” – kwitowałem żartem zachwyt nad tym, co ujrzałem.

Zdzisław Kulesza tymczasem wybiegał myślami w przyszłość, naznaczoną modernizacją dalszych chlewni, na co potrzebne będą znaczne nakłady. Na roboty, które wykonali, 40 proc. środków pozyskali z Unii Europejskiej i nic nie mieliby przeciwko, by nadal byli stamtąd wspierani. Bo to właśnie Unia Europejska zdecydowanie wywindowała „poprzeczkę” wymogów i standard produkcji. Chcąc temu sprostać, musieli zdobyć się na już czwartą z kolei rekonstrukcję zakładu w Rzeszy. Powodując m. in., że 4 tysiące metrów kwadratowych z 5 tysięcy, jakie zajmuje, to powierzchnia chłodzona, dzięki czemu na jakość produkcji nie rzutują nawet największe upały na dworze.

Zresztą, zakład ów również obecnie znajduje się w rusztowaniach, a niebawem będzie bogatszy o dobudówkę o powierzchni 500 metrów kwadratowych. Część jej przeznaczy się na pomieszczenia produkcyjne, a w części rozlokuje się administracja. Zarówno Kulesza jak Bielkiewicz będą więc mogli bardziej komfortowo ustawić swe dyrektorskie fotele, co nastąpi po raz pierwszy od 14 lat istnienia „Cesty”. Ta pamięć o sobie dopiero na szarym końcu jakże wymownie świadczy za to o trosce kierownictwa względem innych. W pierwszą kolej o tych, kto na co dzień para się produkcją.

Kłopotliwa siła robocza

Bo pracujący na różnych odcinkach „Cesty” w liczbie 700 osób ludzie – to jej bogactwo największe, aczkolwiek bogactwo coraz bardziej kłopotliwe, zważywszy masowy odpływ siły roboczej poza granice Litwy „za chlebem”, w czym rekordy popularności biją Anglia i Irlandia. Problem z rękoma do pracy zatem coraz większy.

Lokalizacja „Cesty” w Rzeszy zdecydowanie ów problem z siłą roboczą potęguje. Kiedyś stąd do Wilna był rzut beretem, a teraz dosłownie ręką sięgnąć, gdyż stolica ostatnimi laty forsownie naciera właśnie w kierunku Rzeszy i okolic. Dziś tuż za ogrodzeniem masarni niczym grzybami po deszczu sypnęło okazałymi willami, co wcale nie oznacza, że majętni mieszkańcy zdradzają chęć pracy u Kuleszy i Bielkiewicza. Zarówno ich, jak też autochtonów z dziada pradziada niczym magnes pociąga Wilno, kuszące mnogością ofert zatrudnienia. Do „Cesty” natomiast póki co ochoczo dojeżdżają mieszkańcy rejonów wileńskiego, szyrwinckiego i malackiego. Ba, nie brak też wilnian i nowowilejczan, kogo z zakładem los na trwałe połączył, powodując, iż stali się jego patriotami. W tym gronie znajdują się m. in. żona pana Zdzisława – Barbara, żona pana Jana – Danuta oraz stryjeczny brat Ryszard Bielkiewicz, piastujący obecnie tekę zastępcy dyrektora (notabene jedyny z załogi, kto jest z masarnią, odkąd zaistniała).

Będącym Polakami właścicielom „Cesty” nigdy nie przyszło do głowy, by przy zatrudnianiu obdarzać rodaków przywilejami. Liczy się bowiem tylko i wyłącznie kompetencja oraz chęć sumiennego wykonywania obowiązków. Choć z drugiej strony oni nigdy i przed nikim nie maskują swej narodowości, świecąc pod tym względem przykładem szacunku tudzież tolerancji dla innych. Dla takiej chociażby pochodzącej aż z Birż Eugenii Aidukaite, która od lat pięciu pełni w rzeszańskiej masarni stanowisko menedżera, nauczywszy się biegle rozmawiać po polsku, gdyż – jak twierdzi – takiej wiedzy na plecach nosić nie trzeba. A pracuje pani Eugenija tak, że ręce same składają się do oklasków.

Wyhodować, przetworzyć, sprzedać!

Obecny przemysł mięsny na Litwie naprawdę niejedno ma imię, stąd przypomina mozaikę. Są bowiem tacy, którzy wyłącznie chowają trzodę albo bydło, inni dla odmiany wyspecjalizowali się w uboju lub przetwarzaniu tego, co wyhodowali inni: jak u siebie tak też zagranicą. Nie jest przecież tajemnicą, że na rynek litewski masowo trafia żywiec od farmerów z Polski, a nie brak języków posądzających o to również „Cestę”, zważywszy polskie korzenie Kuleszy i Bielkiewicza. Oni tymczasem z ręką na sercu mogą wyznać, że dotąd nie przetworzyli żadnego tucznika wyhodowanego w Macierzy, opierając w całości produkcję na surowcu rodzimym, wyhodowanym zresztą w 90 procentach przez siebie, gdyż – jak zgodnie uważają – litewskie mięsne rasy trzody chlewnej są naprawdę przedniej jakości i cieszą się uznaną renomą.

Plasująca się w ścisłej czołówce wśród półtorej setki liczących się producentów mięsa i wyrobów mięsnych na Litwie „Cesta” jest spółką unikatową, jeśli się zważy, że czyni ambitną stawkę na samowystarczalność, poczynając nawet uprawą ziemi, na której hodowane są uprawy, stanowiące źródło własnych pasz. W tym celu w rejonie poswolskim (bo pod Wilnem czarna żywicielka o przeznaczeniu rolniczym zbyt kosztowna) częściowo nabyli, a częściowo dzierżawią 1500 hektarów użytków, obsiewanych zbożem, którego plony przeznaczane są następnie na pasze treściwe. Z myślą jak o własnej trzodzie chlewnej, tak też o brojlerach i nioskach.

Te brojlery i nioski – to produkcyjne novum „Cesty” sprzed kilku lat, odkąd podobnie jak w przypadku kompleksu „Neris” weszli na aukcji w posiadanie gospodarczego bankruta – zakładów drobiarskich w Mikoliškis w tymże rejonie poswolskim. Zmodernizowali to wszystko na ile się dało, co pozwoliło stawiać coraz pewniejsze kroki w przemyśle drobiarskim – w hodowli brojlerów i produkcji jaj, stanowiących obok wyrobów z wieprzowiny odpowiednio 30 i 10 procent łącznych produkcyjnych mocy „Cesty” dnia dzisiejszego.

Wysiłkiem dobyta satysfakcja

Owe moce produkcyjne, o ile pełną parą ruszy sukcesywnie modernizowany zespół chowu trzody chlewnej w Gowsztanach, skokowo wzrosną. Powodując, że spółka z Kuleszą i Bielkiewiczem na czele stanie się pierwszoplanowym potentatem branży masarskiej na Litwie, a może i poza jej granicami, gdyż zaraz po wstąpieniu Pogoni do UE, uzyskali wielce prestiżowy międzynarodowy certyfikat, uprawniający do sprzedaży swej produkcji w dowolnym z państw członkowskich Starego Kontynentu. Realistycznie mierząc jednak siły na zamiary, miarkują się w tych zapędach, świadomi ostrej konkurencji z Holandią, Niemcami albo innymi krajami o bogatych tradycjach masarskich oraz zbyt skromnego jak na razie potencjału produkcyjnego. Choć jakością już dziś z pewnością nie ustępują zachodnim przetwórcom mięsa. Nie po to przecież wspólnie z technologami opracowują bank informacji co do poszerzenia asortymentu wyrobów, podniesienia walorów smakowych.

Oni – rodowici wilnianie – wiedzący swego czasu o wsi niewiele więcej niż informowały o tym rysunki w podręcznikach szkolnych, są dziś naprawdę biegli w rolniczej branży, raz będąc agronomem, raz zootechnikiem, raz kierownikiem budowy, gdyż starają się zdążyć wszędzie tam, gdzie dzieją się rzeczy ważne dla ich wspólnego „dziecka”, wobec którego czują nie lada odpowiedzialność. Uśmiechają się zgodnie, kiedy zagaduję, na ilu byli szkoleniach. Bo ich edukowało samo życie, połączone z ciekawością wszystkiego i twardym przekonaniem, że przysłowie o pańskim oku tuczącym konia ma jakże głęboki sens.

Nie odważę się pytać, czy aby czasem nie mają dość tej codzienności niczym na wulkanie, tego marszu z szybkością stu spraw na godzinę. „Cesta” – to przecież inwestycja ich życia, duma i nadzieja. Przesłaniająca chociażby tak romantyczne wakacje na Hawajach tudzież inne rozkosze, nakazująca na później odłożyć marzenia o willach, za którymi przepadają nowobogaccy, i mieszkać nadal w wileńskich blokowcach. Nie kryją, że na realizację tak rozległych planów, jakie się im rysują, wypadnie wypraszać u Stwórcy co najmniej wiek stulatków o wciąż niespokojnych duszach.

15 kwietnia br. minęło lat 14, odkąd w Kabiszkach w sposób jakże prymitywny ruszyli z produkcją, która dała początek „Ceście”. Wracają pamięcią do tego rozbawieni, acz też z nutką nostalgii. Bo jest to przecież też powrót do „pierwszej młodości”, kiedy rozpierała ich energia i wielka chęć zasmakowania chleba przedsiębiorcy. Dzisiaj najedli się go do woli. I przekonali się, że jest to raczej „razowiec”, na domiar z grubo mielonej mąki. Włożyli w interes kupę wysiłku, nerwów, krwawicy, niedospanych nocy. Nie mieli bowiem „szerokich pleców” tak dziś w Nadniemeńskiej Krainie pomocnych wujków, kumów, szwagrów, nie szli też na pasku u polityków, nie robili nikomu kampanii wyborczych, by potem dostawać dziękczynne profity. Tym większą satysfakcję mogą mieć z osiągnięć, które naprawdę imponują i jakże niezbicie dowodzą, że Polak również potrafi.

Henryk Mażul

Wstecz