Na tropach bohaterów opowieści Józefa Mackiewicza

„Krasnyj pomieszczik”

(Początek patrz w nr nr 7-12 ub. r., nr nr 1-3 br.)

„Za owych czasów zdaje się, że Niemcy uważani byli w domu Henryka jeszcze za ludzi. Za nieludzi traktowani byli tylko Prusacy. Zaś Fraulein Matylda pochodziła z Rygi, a Niemcy bałtyccy byli prawie tak dobrzy jak Polacy, gdyż zaczęli być prawie tak samo uciskani przez złych Rosjan. Natomiast ciocia Pafcia miała zwyczaj mawiać jednym tchem: „Drogi Iwan Mikołajewicz (jakiś tam), kochana frejlena, najdroższy Henryś, albo (do matki jego) najmilsza moja”. W ten sposób zacierała właśnie kształty pojęć, których różniczkowanie i tak udawało mu się z największym jedynie trudem”. (Józef Mackiewicz „Faux-pas ciotki Pafci”).

Jak to w rodzinie…

Jak już pisałam wcześniej, według Wacława Lewandowskiego, tytułowa ciotka Pafcia została obdarowana przez Józefa Mackiewicza przeżyciami, które były udziałem trzech osób rzeczywistych: Stefanii Matulaitisowej, Wilhelminy Matulaitisowej i pani Fleury, żony Stanisława Filiberta Fleury'ego, znanego w Wilnie fotografika i malarza.

Stefania i Wilhelmina – to siostry, rodzone ciotki Józefa Mackiewicza. Obie – zamężne Matulaitisowe. W rodzinie mówiło się o nich: „Matulaitisowie petersburscy” i „Matulaitisowie wileńscy”. „Wileńscy” – to Wilhelmina i jej mąż Stasys. „Petersburscy” – to Stefania i jej mąż Vincas.

Vincasa Matulaitisa „petersburskiego” Wacław Lewandowski obdarowuje „neonacjonalistyczną świadomością litewską”, Stasysa Matulaitisa „narodowością bolszewicką”. Zbyt kategoryczny to „podział”, bowiem ze wspomnień Wilhelminy Matulaitisowej to właśnie jej mąż, Stasys Matulaitis – w przeciwieństwie do swego szwagra, Vincasa Matulaitisa, zdecydowanie wyróżniał się „neonacjonalistyczną świadomością litewską” (o czym będzie niżej).

O Matulaitisach „petersburskich” pisałam bodaj przed czterema laty, przeto niniejszym już tylko w grubym skrócie:

Bratem Vincasa Matulaitisa (męża Stefanii) był arcybiskup wileński Jurgis Matulaitis, zięciem zaś (czyli mężem siostry stryjecznej Józefa Mackiewicza) był Stasys Lozoraitis, późniejszy poseł Litwy w Berlinie, szef MSZ Litwy kowieńskiej w latach 1934-1939, po wojnie – szef rządu emigracyjnego niepodległej Litwy, rezydującego w Watykanie. (M. in. wśród Polaków Lozoraitis był uważany za litewskiego nacjonalistę, wśród Litwinów – za polonofila).

Stefania i Vincas Matulaitisowie mieli troje dzieci: Jurgisa, Vincentę (zwaną Wincunią) i Grażynę. Jurgis Matulaitis po wojnie był emigrantem litewskim w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Był mężem wilnianki, „niezłomnej” Polki – Alicji Pomian-Pożerskiej, emigracyjnej poetki, autorki dwóch tomów wierszy, publicystki prasy polskiej na obczyźnie (w USA, Argentynie i Australii).

Jurgis Matulaitis, brat cioteczny Józefa Mackiewicza oraz jego ojciec, Vincas Matulaitis, odegrali pewną rodzinno-dobroczynną rolę w ważnym epizodzie życiowo-wojennym Józefa Mackiewicza. A było tak. Młodziutki Józef Mackiewicz, żołnierz XIII Pułku Ułanów Wileńskich, był wśród ostatnich, którzy 15 lipca 1920 roku opuszczali Wilno, gdy już pierwsze patrole bolszewickie wchodziły na przedmieścia.

W nocy z 17 na 18 lipca, po znojnym odwrocie pod ogniem i kluczeniu po lasach, po bitwie pod Mickunami, po zwycięskiej kawaleryjskiej szarży pod Rudziszkami przeciw oddziałowi konnemu „czerwonych” Kozaków, który zagrażał cofającej się piechocie, XIII pułk dotarł do stacji Orany. Miasteczko było w rękach pułku huzarów litewskich, uznano więc, że można zarządzić tu postój. Litwini mieli z bolszewikami umowę o neutralności, gwarantującą (rzekomo), że „czerwone” wojska nie wejdą na tereny pozostające pod kontrolą litewskiego wojska. W Oranach zatrzymała się na nocny odpoczynek także część taborów polskich, jakaś formacja artyleryjska i trochę piechoty. Bolszewicy bynajmniej nie przejęli się „gwarantującą umową”, „litewską neutralnością”. Otoczyli miasteczko, znieśli posterunki Litwinów, z zaskoczenia zaatakowali stację konnicą i dokonali rzezi na ścieśnionych u toru kolejowego żołnierzach polskich. XIII pułk został rozproszony, a Józef Mackiewicz wydostał się z gęstwy tratowanych i mordowanych ludzi. Wraz z dwoma kolegami ułanami podążyli w kierunku Grodna. Podczas błąkania się, szukając żywności w jakiejś wsi, Mackiewicz odłączył się na chwilę od kolegów i został pochwycony przez litewski patrol. Przesłuchiwany, powołał się na ciotecznego brata, Jurgisa Matulaitisa, który był naonczas rotmistrzem w wojsku litewskim. Szczęśliwym trafem pułk Matulaitisa stacjonował w okolicy, pod Olkienikami. Gdy Mackiewicza wprowadzono do izby, w której przebywali oficerowie litewscy, Jurgis Matulaitis wstał i podał rękę jeńcowi (bratu ciotecznemu), co oczywiście wpłynęło na polepszenie sytuacji pojmanego. Józefa Mackiewicza odesłano do więzienia w Wilnie, gdzie miał czekać na dalsze decyzje władz. Pod koniec sierpnia wieść o zdarzeniu dotarła do najbliższych i matka Józefa, Maria Mackiewiczowa wyprosiła poręczenie u ojca Jurgisa, Vincasa Matulaitisa (Vincas Matulaitis był naonczas członkiem litewskiego rządu, pełnił funkcje kontrolera państwowego). Oczywiście nie odmówił pomocy (na zasadzie „jak to w rodzinie”…). Józefa Mackiewicza zwolniono z więzienia. Od tego czasu przebywał w domu rodzinnym w Wilnie przy ulicy Witebska 1 róg Białostockiej, w tzw. Kolonii Montwiłłowskiej. W przeddzień „cudu nad Wisłą” Józef Mackiewicz rozmawiał w domu z Romanem Pilarem, który odwiedził Mackiewiczów już jako sowiecki czekista, zajeżdżając służbową limuzyną. Roman Pilar wstąpił do dobrze znanego mu z dzieciństwa domu po rzeczy swojej żony, Katarzyny (Katre) z Matulaitisów („wileńskich“), przechowywane przez rodzinę Mackiewiczów. Pilar był podjęty herbatą, mniej rozmową, bowiem w skupieniu i przerażeniu Maria Mackiewiczowa, jej córka Seweryna i syn Józef słuchali tego, o czym mówił: że zdobycie Warszawy jest kwestią godzin, bo „czerwona“ kawaleria jest już na warszawskiej Pradze...

Czekista Roman Pilar, siostrzeniec Feliksa Dzierżyńskiego, „biały“ Litwin – Vincas Matulaitis („petersburski“), „czerwony“ Litwin – Stasys Matulaitis („wileński“), błogosławiony Jurgis Matulaitis, wybitni pisarze – Józef i Stanisław Mackiewiczowie – to wszystko Rodzina… Potem Józefowi i Stanisławowi Mackiewiczowi przybędzie jeszcze jeden szwagier – wybitny bolszewicki rewolucjonista litewski Karolis Požela. Ale to będzie później...

„Kometa z warkoczem”

Ze wspomnień ciotki Józefa Mackiewicza, Wilhelminy Matulaitisowej:

Miałam już siedemnaście lat. Bardzo się cieszyłam, że mogę służyć pomocą starszej siostrze, która pragnęła założyć pracownię krawiecką. Szybko nauczyłam się szycia i wiązania na drutach oraz szydełkiem. Z tych prac można było jakoś wyżyć. W takiej sytuacji nie było czasu na nauki, ale kształciłyśmy się „sposobem domowym”, głównie w literaturze. Szyłyśmy, wiązałyśmy, a matka w tym czasie czytała nam książki. W taki to sposób zapoznałam się ze wszystkimi książkami Sienkiewicza, Kraszewskiego, Orzeszkowej, Niemojewskiego, z poezją Mickiewicza, Konopnickiej i in. Litewskiej literatury w naszym domu nie było. Czasem wpadało nam do rąk pismo „Litwa” – prolitewskie, ale pisane po polsku.

Po pewnym czasie do mojej starszej siostry sprowadzono dochodzącą nauczycielkę, pannę Wiktorię Rokuižo. Zaprzyjaźniłam się z nią. Okazało się, że w domu panny Wiktorii rozmawia się po litewsku. Bardzo chciałam nauczyć się tego języka i poprosiłam matkę, by mi pozwoliła odwiedzać pannę Wiktorię w jej domu. Matka mi pozwoliła.

Po śmierci ciotki Idalii sprzedaliśmy dom w Werenowie i to podreperowało nasz budżet. Matka wynajęła dodatkowo trzy pokoje, kupiłyśmy łóżka i inne meble. Zamieszkał wtedy z nami nasz kuzyn, Grabowski, uczeń ostatniej klasy gimnazjum. A nieco później zaczęli do nas przyjeżdżać studenci, i to była prawdziwa radość, bo przywozili z sobą dużo różnych książek i chętnie je dawali do przeczytania. Niektórzy spośród nich zaczęli mi się nawet oświadczać. Nazywali mnie „kometą z warkoczem”. Adoratorów miałam mnóstwo, ale do zamążpójścia wcale się nie paliłam.

W 1885 roku dostałyśmy list z Petersburga od naszej najstarszej siostry Stefanii, w którym pisała, że wychodzi za mąż i zaprasza nas na swój ślub. Pojechałyśmy tam z siostrą Czesią. Pierwszy raz zobaczyłam wtedy Petersburg. Ładne miasto. Spodobał mi się także nasz szwagier Vincas Matulaitis, człowiek idealnie dopasowany do swej żony (a naszej siostry), a i dla nas szczególnie miły, życzliwy. Umówiliśmy się, że po pewnym czasie wspólnie odwiedzimy jego strony rodzinne na Suwalszczyźnie.

Jakoż po powrocie do Wilna zaczęłam długo przymierzać się do tej podróży. Pojechałam tam z siostrą Stefanią i szwagrem oraz z ich dopiero co urodzonym dzieckiem. Pierwsze co zwróciło moją uwagę na Suwalszczyźnie to były duże drabiniaste wozy. Nigdy czegoś takiego nie widziałam na Wileńszczyźnie. Zaimponowały mi. Jechaliśmy po równych dobrych drogach, nie krętych i nie wyboistych jak dookoła Wilna. Jechaliśmy tak długo, aż wreszcie nieopodal Pilwiszek stanęliśmy przed zagrodą. Stał tu dom, a obok chlewiki i duża stodoła. Dom był na dwa końce, przed domem ogródek. Ludzie wyglądali na silnych, rosłych, zdrowych, a ich mowa, jako że naonczas jeszcze dobrze po litewsku nie rozumiałam, wydała mi się niezwykle inteligentna. (Dopiero później, kiedy już otrzaskałam się z językiem litewskim, zrozumiałam, że ci tu ludzie, jak i w każdej innej wsi, bez żenady mogą czasem palnąć jakieś tłuste słówko...).

Wieś nazywała się Domejki. Miło i treściwie spędzałam tu długie wakacje, pomagałam siostrze i szwagrowi hodować ich dziecko, zwiedzałam okoliczne wioski. W niedziele jeździliśmy do Pilwiszek, gdzie zapoznałam się z przyjeżdżającymi na wakacje studentami. Tam też poznałam Kazysa Griniusa, był on już po studiach medycznych świeżo upieczonym lekarzem. Przebywałam tam aż do pierwszych śniegów. Zimą wróciłam do Wilna.

Następne wakacje postanowiłam spędzić na Białorusi. Pojechałam tam razem z przyjaciółką. Z początku pojechałyśmy do Słucka, by odwiedzić tam krewnych, ale w Słucku nie pozostałyśmy. Pociągała nas wieś i jej ludzie. Jechałyśmy tam z zamiarem treściwego wypoczynku. To znaczy: pobyć na przyrodzie, ale i pomóc w pracy ludziom wsi. Zamieszkałyśmy w chacie na wsi okolonej lasem. Gospodarze byli zabobonni, mieli swoje zwyczaje, trzymali tu w domu żmije, węże, tylko z naszego powodu powyrzucali je za próg. Pragnęłyśmy tym ludziom zrobić coś dobrego. Szyłyśmy odzież, gotowałyśmy, nosiłyśmy dla nich na pola jedzenie.

Pod koniec wakacji w tej białoruskiej wsi przyjechała tam moja matka, by się przekonać, czy dobrze się sprawujemy. Ja tam w międzyczasie poznałam pewnego młodzieńca, Białorusina. Spodobałam mu się. Przed naszym odjazdem do Wilna, chłopak ten poprosił moją matkę o pozwolenie, żebym została jego żoną. Moja matka nie posiadała się z oburzenia. „Jak śmiesz prosić o rękę mojej córki, skoro jesteś ruskim i prawosławnym!” – wypaliła mu bez ogródek. „Ale to nie moja wina, że ochrzczono mnie w wierze prawosławnej” – odpowiedział stropiony. Tak to z naszych „zaślubin” nic nie wyszło. Na pożegnanie chłopak ten sprezentował mi ładnie wydany zbiorek wierszy Niekrasowa.

Następnego lata znowu razem z siostrą Stefanią, szwagrem i ich małą córeczką pojechałam na Suwalszczyznę do ich wsi. Wtedy już zaczął częściej się pojawiać mój nowy przyjaciel, Stasys Matulaitis. Odwiedzałam razem z nim jego siostrę zamieszkałą w pobliskiej wsi Gudele, popływaliśmy łódką po stawie.

Z siostrą i szwagrem zwiedziłam Birsztany.

Moje wakacje w Domejkach dobiegały końca. Siostra z mężem i córeczką wrócili do Petersburga, a ja do Wilna. Nie powiem, żeby w Wilnie było mi smutno, nie. Miałam dużo przyjaciół, przyjaciółek, kolegów, koleżanek, znajomych. Chodziliśmy do teatru, urządzaliśmy w domu zabawy. Moją najbliższą przyjaciółką była Stasia Żubrowska, zawsze wesoła, bardzo mi życzliwa. Dobrym, wiernym moim przyjacielem był aptekarz Bolek Łopatowski. Bolek uwielbiał sanną jazdę, kuligi i często je dla nas, całego grona, organizował. Po potańcówce w domu, wsiadaliśmy w sanie i jechaliśmy do podwileńskiego Czarnego Boru, do tamtejszej karczmy, gdzie już czekał na nas samowar z gorącą herbatą. Przy herbacie wesoło gwarzyliśmy, śpiewaliśmy, a potem wracaliśmy do Wilna; wesoło było, gdy ktoś z nas na ostrym zakręcie wypadał z tych sań w miękkie puchowe śniegowe posłanie…

Bolek Łopatowski darzył mnie niezwykle tkliwym uczuciem. Delikatny, wrażliwy, bardzo dobry człowiek. Takich ludzi jak Bolek spotkałam w życiu niewielu. Oświadczył mi się, a ja, nie pomyślawszy o tym, że wyrządzam mu dużą przykrość, odmówiłam mu w bardzo prostacki sposób: „I któraż to za takiego gołowąsa za mąż by poszła?”. Ale dobry Bolek nie rozgniewał się, nie obraził. Udał, że „nic się nie stało”. Nie zaprzestał wizyt w naszym domu, nadal organizował kuligi. Nie był namolny. Zostaliśmy po prostu dobrymi przyjaciółmi. Potem ta nasza paczka się rozsypała, bo moja siostra Czesia wyjechała do naszej najstarszej siostry Stefanii i naszego szwagra, Vincasa Matulaitisa do Petersburga – na „dłuższe tam pomieszkanie”. Druga siostra, Emilia wyszła za mąż. Zostałam sama. Bez sióstr nie chciało mi się urządzać hucznych zabaw, bądź w nich uczestniczyć. 4 marca, na tradycyjny w Wilnie kaziukowy jarmark poszłam tylko w towarzystwie Zapolskiego, mojego nowego adoratora. Upraszał mnie, żebym wybrała coś sobie na tym jarmarku, „coś albo wszystko, co tylko dusza zapragnie” – mówił, że on za to wszystko zapłaci. Ale nie chciałam przyjąć tej jego oferty. Ani też jego oświadczyn. Za nikogo nie chciałam wychodzić za mąż, bo to zniweczyłoby moje plany. Chciałam być w służbie nie męża i dzieci, ale ludzi, zwłaszcza na wsi – biednych, uciśnionych, nieść im pomoc. „Narodniczieskaja litieratura”, którą częstowali mnie studenci, tkwiła głęboko w moim umyśle i sercu.

Wnuczka powstańca, córka „niepoprawnego politycznie” ojca – czy mogła myśleć i czuć inaczej? Interesujący to fragment wspomnień (jak też następne) w konfrontacji ze wspomnieniami jej męża, doktora Stasysa Matulaitisa, w których nigdy się nie przyznał, że zanim ją poślubił, zdążył ją wszak dobrze poznać, że dokonał wyboru bynajmniej – nie przez przypadek (jak o tym pisał) i nie przez nieprzemyślaną decyzję… I że… to nie on ją wciągnął w ruch esdecki w Wilnie, ale wręcz odwrotnie, bo – ona jego… Bowiem od pewnego czasu „ten doktor Stasys Matulaitis” stał się dla niej, jak to ujęła, „człowiekiem jej ideału”. Albo idei – demokratycznych, wolnościowych.

Długie przymierzanie się do ewentualnych zaślubin…

Latem moja siostra Stefania urodziła drugą córeczkę i znowu wszyscy razem pojechaliśmy do Domejków. Tego lata już coraz częściej zaczął się tam pojawiać Stasys Matulaitis. Przyjeżdżał z pobliskich Pilwiszek, gdzie pracował jako lekarz. Nie zapominał o mnie także i wcześniej, podczas jego pobytów w Wilnie, ciągle składał w naszym domu wizyty. Spacerowaliśmy po mieście, pomagałam mu załatwiać różne sprawy – a to garnitur kupić, a to jeszcze coś tam. Pewnego razu, po zorientowaniu się w jego przekonaniach, zaprowadziłam go do naszego dobrego znajomego, doktora Andrzeja Domaszewicza, gdzie akurat odbywał się założycielski zjazd esdeków.

Ale wracając do tamtego lata w Domejkach. Otóż Stasys Matulaitis bardzo mnie wtedy zaskoczył, gdy podczas jednej z rozmów zasugerował mi, żebym pomyślała o wyborze jakiegoś konkretnego zawodu. Może, na przykład, chciałabym zostać akuszerką albo księgową. Odpowiedziałam mu, że moim marzeniem jest pracować na wsi, by nieść pomoc zamieszkałym tam biednym ludziom. On na to zareagował raczej powściągliwie, w obawie, że być może jest to tylko mój słomiany zapał. Po tej rozmowie więcej z nim w Domejkach się nie spotkałam. Ale to, o czym mówił, zapadło we mnie głęboko. Po powrocie jesienią do Wilna oznajmiłam matce i siostrze Emilii (naonczas już zamężnej – Walickiej), że chcę ukończyć kursy akuszerskie. Nie odkładając sprawy na „jutro-pojutrze”, zgłosiłam się do szpitala św. Jakuba. Ale tam wszystko wydało mi się jakieś mizerne, jakieś „nie takie”, że nawet nie podjęłam decyzji, by „przynajmniej spróbować”. Uparłam się, że pojadę do Petersburga i tam ukończę te kursy na odpowiednim poziomie. Akurat w tym czasie do Petersburga jechała moja siostra Emilia ze szwagrem, więc wybrałam się w tę podróż razem z nimi. No i tam dostałam się na te kursy i je ukończyłam (trwały dwa lata).

Z początku czułam się nieswojo, zwłaszcza podczas nocnych dyżurów. Ale atmosfera była wspaniała, uczyły się tam dziewczyny z różnych miast i zakątków Imperium, szybko się z nimi zaprzyjaźniłam. Uczyłam się pilnie, byłam chłonna wiedzy, u lekarzy cieszyłam się dobrą opinią. Nie troszczyłam się o wikt i opierunek, bo mój pobyt i naukę w Petersburgu finansował mój kuzyn Grabowski będący naonczas już lekarzem weterynarzem.

Wspierali mnie także moja siostra Stefania i szwagier Vincas Matulaitis.

Po otrzymaniu dyplomu, musiałam wyjechać z Petersburga, wracać na Litwę i tam pracować. Ale tak się złożyło, że w tym czasie dostałam list od kuzynki z Nieświeża, z wiadomością, że jest tam właśnie, w dobrach Radziwiłłowskich, potrzebna akuszerka. Więc prosto z Petersburga pojechałam do Nieświeża.

Wcześniej, przed ukończeniem kursów, letnie wakacje spędziłam w Wilnie. Stasys Matulaitis o mnie nie zapomniał, od czasu do czasu korespondowaliśmy z sobą. Na wiadomość, że jestem w Wilnie i że niebawem wracam do Petersburga, Stasys niczym meteor wpadł do Wilna – z olbrzymią walizką, pełną różnej nielegalnej literatury. Prosił, żebym zawiozła ją do Petersburga. Czyż mogłam mu odmówić? Stasys pouczył mnie, co mam robić po wyjściu z wagonu na petersburskim peronie: mam przypiąć do płaszcza niebieską kokardę, a wtedy zbliży się do mnie „odpowiedni człowiek” i odbierze walizkę. Tak też uczyniłam. Wszystko skończyło się pomyślnie. Był to mój pierwszy przemyt zakazanej literatury.

Podczas mego pobytu w Petersburgu miałam tam jedno spotkanie ze Stasysem Matulaitisem.

Nie sądzę, by on tam był przyjechał z mojego powodu. Raczej – przemycał literaturę i przy tej okazji spotkał się ze mną. Miło było, spacerowaliśmy, zwiedziliśmy muzeum starożytności.

Dwa lata nauki w Petersburgu zleciały mi bardzo szybko, a potem, jak już wspomniałam, wyjechałam do Nieświeża, gdzie mój kuzyn Grabowski pracował „przy koniach”. W Nieświeżu mieszkała także jego rodzona siostra (czyli takoż moja kuzynka). Z początku zatrzymałam się u nich, a potem, po trzech dniach odpoczynku zabrałam się do pracy.

Tam to, w Nieświeżu, miałam znakomitą okazję do obserwowania życia magnaterii. Ileż tam było wyniosłości, pychy i przepychu, ileż zakłamania i matactwa! I ileż do tego wszystkiego nabrałam nieodpartego wstrętu! Za wszelką cenę pragnęłam stamtąd się wyrwać, uciec gdzie oczy poniosą. Miałam szczęście. Całkiem przypadkowo od jednej ze swych pacjentek w Nieświeżu dowiedziałam się, że w Wilnie brakuje kwalifikowanych akuszerek i że jej siostra, wilnianka, pilnie poszukuje dobrej akuszerki. Spakowałam manatki i wyjechałam do Wilna.

Wesele „czerwonego” Matulaitisa w domu Matulaitisa „białego”

W moim rodzinnym Wilnie zamieszkałam u matki. Pewnego dnia dostałam list od Stasysa Matulaitisa, w którym pisał, że skazano go na zesłanie na Sybir, na trzy lata; zapytywał, czy zechcę zostać jego żoną i dzielić z nim jego los. List ten przeczytałam matce i siostrze: „No proszę, on mi się oświadcza, ale ja za niego nie pójdę” – powiedziałam. Matka, spojrzawszy na mnie wymownie, powiedziała z naciskiem: „I cóż ci, Wilutka, chodzi takiego po głowie?” Zawahałam się. Musiałam jeszcze z kimś bardzo bliskim się poradzić. Pobiegłam do swojej serdecznej przyjaciółki, pokazałam jej list. Poradziła mi wyjść za Stasysa, bo – jak powiedziała – królewicze zdarzają się tylko w głupich bajkach. Zdecydowałam się. Po powrocie do domu napisałam do Stasysa, do Petersburga list, że się zgadzam i że niechaj on mi już z miejsca zesłania napisze, dokąd mam jechać, niechaj poda dokładny adres. Zamiast odpowiedzi, Stasys przyjechał do Wilna. Razem wyjechaliśmy do Petersburga. Zatrzymaliśmy się u mojego szwagra, Vincasa Matulaitisa. Ślub braliśmy w kościele pw. św. Stanisława. Ślubu udzielił nam ksiądz, onże poeta – Maironis. W kościele było sporo petersburskich Litwinów. Było dużo radości pomieszanej z uczuciem jeszcze większego żalu, że oto taki dzielny, „niezłomny” Litwin, Stasys Matulaitis, działający na rzecz wyzwolenia ojczyzny spod carskiego jarzma, został męczennikiem sprawy narodowej.

Po zakończeniu ceremoniału ślubnego pojechaliśmy do domu szwagra, Vincasa Matulaitisa, gdzie sprawiono nam huczną fetę. Było liczne grono zaprzyjaźnionych osób, dużo ożywionych rozmów, ale już tych wszystkich szczegółów dokładnie nie zapamiętałam, bo byłam bardzo tym wszystkim przejęta.

Mój mąż jeszcze przed ślubem uprzedził mnie, żebym nie była kimś takim jak moja siostra Stefania (czyli żona Vincasa Matulaitisa), to znaczy, żeby nasze przyszłe dzieci ani słowa nie usłyszały po polsku. Obiecałam mu, że ten warunek spełnię.

Podróż poślubna na zesłanie

Dzień po ślubie udali się w długą podróż – na miejsce zesłania. Podróż tę Wilhelmina z Mackiewiczów Matulaitisowa opisze tak:

Całą dobę jechaliśmy wagonem trzeciej klasy do miasta Niżnij Nowgorod, skąd już płynęliśmy statkiem do miasta Astrachań. Przez cały czas tej podróży napawałam się pięknem wezbranej Wołgi, rozkoszowałam się widokiem fruwających nad statkiem mew. Statek był duży, ładnie i wygodnie wyposażony, z dobrą restauracją, salony ozdobione kwiatami, toteż podróż mieliśmy przyjemną, nie nużącą. Po trzech dniach wpłynęliśmy do Jenotajewska, gdzie bardzo gościnnie podjął nas doktor Tomaszewicz, pochodzący z Litwy. Przenocowaliśmy u niego, a potem pojechaliśmy aż do Astrachania, by pozwiedzać to interesujące miasto, wraz z jego kremlem bardzo podobnym do kremla moskiewskiego. Potem wróciliśmy do Jenotajewska, gdzie Stasys zameldował się w policji, i ruszyliśmy w dalszą podróż, tym razem już bryczką zaprzężoną w parę koni. Jechaliśmy do miejsca naszego zesłania, aż do wsi Sosykol. Po drodze rozmawialiśmy na różne tematy. Ale wtedy właśnie – pierwszy raz – poczułam igłę w sercu, kiedy mój mąż próbował w tej rozmowie zadrwić z mojej matki. Przemilczałam to jednak, połknęłam w sobie.

Sosykol to była duża wioska, dokładniej osiedle liczące pięć tysięcy mieszkańców. Były tam: szpital, apteka, cerkiew i malowniczy cmentarz. Mąż mój został zatrudniony jako ordynator szpitala. Do tej pory szpital miał tylko felczera, aptekarza, akuszerkę, parę pielęgniarek i kucharza. A więc personel w bardzo szczupłym składzie. Chorych było mnóstwo, toteż na brak roboty nie można było narzekać. Wynajęliśmy sympatyczny domek z trzema pokojami i werandą, urządziliśmy się tam całkiem wygodnie.

Była chłonna wciąż nowych wrażeń, których nie brakło także w tym dziwnym obcym pejzażu, z którym jednak potrafiła się oswoić (...)

Było to w roku 1898. W tym samym roku przebywał na zesłaniu przyszły członek rodziny Matulaitisów, Feliks Dzierżyński. Na innym krańcu Imperium, nad inną rzeką, nad Leną. Miał naonczas 21 lat. Może takoż tęsknił za petlowanym chlebem, ale jeszcze bardziej – za Wilnem, za partyjną robotą, za gronem towarzyszy, wileńskich esdeków. Razem z współzesłańcem powziął śmiały plan ucieczki. W 1902 roku, na łamach „Czerwonego Sztandaru” (organu Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy) Feliks Dzierżyński opisze ją pod postacią literackiego opowiadania, które redakcja (a najprawdopodobniej sam autor) zaopatrzy krótkim wstępem:

„Dochodzą wciąż nas wieści, że nie przechodzi dnia prawie, by ktokolwiek z wygnańców syberyjskich nie uciekł. Podajemy tu parę epizodów z ucieczki jednego z naszych towarzyszy Feliksa Dzierżyńskiego, któremu szczęśliwie się udało wraz ze swym towarzyszem przedostać za granicę”.

Feliks Dzierżyński „Ucieczka”

Północ wybiła na wieży cerkiewnej; dwaj wygnańcy światło zgasili w swej izbie i przez okno wyleźli ukradkiem na podwórze, by nie zbudzić gospodarzy. Daleką i niebezpieczną mieli podróż przed sobą; pożegnać mieli na zawsze to miejsce piękne, lecz puste, tchnące śmiercią, obczyzną, niewolą. Jak zbóje w nocy skradali się koło chat, rozglądając się bacznie, czy nie ma kogo, czy nie czyha kto na nich. Cicho było, wieś spała. Od czasu do czasu tylko stróże nocni znaki sobie dawali stukając w kołatkę. Wreszcie przyszli nad rzekę, cofnęli się: tam rybak rozstawiał swe sieci, nie mogli więc wsiąść do czółna, musieli ukryć się, by nie zauważono, że w ciszy nocnej wygnańcy coś knują.

Rybak wrócił niebawem do chaty. Znaleźli więc czółno i usiedli cicho, cichuteńko, czując w sobie siłę i wiarę, że ujdą stąd. Żal tylko ogromny ich ścisnął, gdy wspomnieli, że w tejże wsi ich bracia się męczą i będą jeszcze się męczyli, tęsknili i wyglądali wieści z pola walki, dokąd oni teraz podążają pomimo zakazów carskich i pilnowania na miejscu przez szpiclów specjalnych, urzędowo zwanych „dozorcami politycznych zesłańców”. Uczucie to jednak trwało moment tylko; na drugi brzeg Leny szerokiej i bystrej musieli przepłynąć tak cicho, by szmeru nawet żadnego nie było. Oddech zaparło, serce ścisnęło się radośnie, już jadą, wieś już oddala się szybko, aż wreszcie zniknęła w ciemnościach. Wówczas radosny okrzyk wyrwał się z ich piersi, zmęczonych przeszło dwuletnim uwięzieniem, chcieli uściskać się, głośno krzyczeć o swej radości, by świat cały się dowiedział, że oto będąc wygnańcami przed pięciu minutami, przestali nimi już być, poczuli się prawdziwie wolnymi, bo zrzucili z siebie kajdany i nie siedzą dobrowolnie na miejscu wygnania tylko dlatego, że car im kazał tam siedzieć.

Żwawo do pracy się wzięli. Do 9 rano musieli przebyć przestrzeń piętnastomilową. Na zmianę wiosłowali. Prąd rzeki był bystry, więc lotem ptaka sunęło czółno po gładkiej, lecz wartkiej toni rzeki, otoczonej górami, łąkami i lasem. W nocy przy księżycu wszystko to wyglądało fantastycznie i tajemniczo. Gdzieniegdzie nad brzegiem ogniska się paliły, odbijając się w wodzie. Unikali tych brzegów wygnańcy, w cieniu starali się jechać, spoglądając w stronę ogniska i śmiejąc, i ciesząc się w duszy, że nikt nie wie, że trzeba „łapać”.

Lecz radość nadmierna i uczucie spokoju miały przeminąć wkrótce: usłyszeli przed sobą szum jakiś, jak od wodospadu, przy ciszy nocnej szum rozległ się daleko, odbijając się od gór. Słychać było, że tam pomrukuje jakiś olbrzym, rozpoznać jednak nie było sposobu, czy trzeba z nim walczyć i jak. Zbiegów ogarniać zaczął niepokój, nie znali rzeki, na moment wstrzymali się w biegu i prędzej do brzegu skierowali swą łódź, by w czas uprzedzić niebezpieczeństwo. Szum wciąż potężniał, aż wreszcie w łoskot przeszedł; rozpoznać już można było, że dwa żywioły walkę staczają. Wynurzyła się wyspa ogromna, a z lewej jej strony wznosiły się nad rzeką skały i z nimi fale toczyły tak głośną walkę.

Minęli to niebezpieczeństwo, skierowali się w prawo, odetchnęli swobodnie; lecz wyspa kończy się i znowu łoskot i prąd łódkę chciał rzucić przez skały w dół. Tu stał młyn; rzeka ku wyspie groblą była przegrodzona, a woda pędziła z szumem przez groblę w dół. Zatrzymali się w porę u brzegu. I co tu robić? Przed nimi młyn, grobla skalista i przepaść, z lewa wyspa ogromna z brzegiem spadzistym, tam w tyle skały. W młynie widocznie spali, psów na szczęście nie było, konie zarżały tylko niespokojnie i galopem od brzegu odbiegły. Jeden ze zbiegów na zwiady poszedł; być może uda się po cichu przeciągnąć łódkę brzegiem obok młyna; drugi w łódce pozostał. Zwiady nic nie pomogły, wracać trzeba przeciwko prądowi, zapewne tam pośród skał było przejście, noc teraz lecz nie ma rady, trzeba szukać; podjechali do wyspy i wzdłuż niej zawrócili. Lecz w nocy przy tak szalonym pędzie wody nie można na ryzyko przejścia szukać, tym bardziej, że księżyc się już schował, zaczęło świtać i mgła zaczęła wznosić się ku górze nad rzeką. Po długich trudach udało im się nareszcie wśród krzaków łódkę przez wyspę przeciągnąć. Dwadzieścia razy za łódkę brali, wytężali wszystkie swe siły, by o dwa do trzech kroków przesunąć ją, aż wreszcie wyczerpani, omal bez sił, zepchnęli łódkę na drugą stronę, usiedli i czas jakiś tak płynęli odpoczywając. Chłód począł dokuczać nad ranem, włożyli więc palta zimowe, ciesząc się, że i tę trudność przezwyciężyli. Rozedniało wkrótce prawie zupełnie, prąd unosił ich wciąż dalej i dalej. Milczeli pracując usilnie wiosłami, otoczeni zewsząd mgłą szarą, gęstą, ciemną, Nie widzieli już nic wokoło, mały tylko kawałek wody koło łódki, a reszta świata była odgrodzona od nich tą mgłą. Jechali w bezbrzeżnej przestrzeni, nie czując nawet, jak szybko płynie ich łódź, zziębnięci pomimo pracy; ani brzegów nie widać, ani nieba, ani rzeki, czasami tylko podmuch wiatru zwieje w jedną stronę tę mgłę i wówczas widać na moment i niebo jasne, i las, i góry.

Już szósta godzina, a mgła nie ustaje, raptem o rety! Staje się coś okropnego: trzask, krzyk i już po wszystkim… Zginęli! Nie, bez walki zbiegowie nie oddadzą swego życia!.. To znów wyspa była i drzewo nadbrzeżne rozpostarło nad wodą swoje konary: nie zauważyli tego zbiegowie, łódka wpadła na drzewo z całym impetem i zbieg wiosłujący krzyknąć nie zdążył, a był już w wodzie. Uchwycił się jednak instynktownie za gałąź, sterczącą nad wodą, i wypłynął, lecz palto watowane, na wskroś przemokłe, ciążyło mu bardzo, a gałąź słaba zaczęła się łamać; uchwycił się innej, lecz i ta słaba była i nie mógł się sam wydostać, bo łódki już nie było. Drugi zbieg jednak zdążył na pień drzewa wskoczyć zawczasu i pomógł wreszcie towarzyszowi wydostać się z wody. Przykre to były chwile: na wyspie pustej, rozbitkowie, pozbawieni wszystkiego, niedaleko od miejsca wygnania, poczuli się znowu więźniami! Lecz nie, zbieg się nie upokorzy. Spojrzeli po sobie i rozumieli, że obydwaj mieli tę jedną myśl: śmierć lub swoboda, powrotu – już nie ma, walka do śmierci!

Lecz co mają począć? Tam, za rzeką, jest droga i ludzie jeżdżą, słychać ich głosy i turkot wozów, wkrótce nawet zobaczyć ich można będzie. Mgła się wzbija ku górze i niebo całe pokrywa się obłoczkami drobnymi. Ci ludzie mogą być ze wsi tej samej, mogą poznać… „Tratwę zrobimy, przejedziemy przez rzekę, a potem pieszo pójdziemy, łódkę na wsi ukradniemy i znowu pojedziemy”. Lecz to było tylko marzenie! Jak tu tratwę zrobić, czym? Nie ma więc innej rady, trzeba wołać o pomoc, a jeżeli aresztować zechcą… ha, to są góry i tajga w pobliżu…

Umówili się więc, jak się mają tłumaczyć, i jeden z nich, co nie był zmókł, stanął na czatach wypatrując, czy ktoś nie przejeżdża, a drugi, skąpany w rzece, rozłożył ognisko, rozebrał się i dawajże tańczyć naokoło ogniska, by się ogrzać i osuszyć. Osuszył się wreszcie, aż tu chłopi ze wsi pobliskiej nadjechali łodzią do wyspy. Było ich kilku. Na piersiach jednego z nich blacha ze znakiem carskim świeciła. Przewieźli rozbitków na brzeg, a ci im zaraz dali 5 rubli. Od razu szacunku nabyli dla zbiegów, patrzących ponuro na rzekę. „Tu nasze pieniądze i rzeczy potonęły, pozostały nam tylko drobne pieniądze, 60 rubli, a reszta, kilkaset rubli, tam na dnie leży! Jak my dalej pójdziemy? Co robić, co robić?” „Uspokójcie się, jakoś to będzie” zaczęli ich chłopi uspokajać i bez żadnego już uprzedzenia zapytali się ich, skąd jadą i dokąd, i czuć było współczucie i gotowość niesienia pomocy.

[…] Zaprowadzono więc ich do izby. Samowar szumi na stole, gospodyni swe „szańgi” wykłada na stół, izba pełna bab i chłopów szepcących i opowiadających sobie, jak to się stało; nie chcą się zbyt uprzykrzać „kupcom” zamyślonym, popijającym w swoim frasunku milczkiem herbatę. Zapytani o coś, pomrukują tylko „kupcy” i ciężko wzdychają. Jeden chłop wreszcie nabiera odwagi i powiada, że ma 5 funtów kości, prosi „kupców” by kupili, że tanio sprzeda. Oj, durnie, durnie wy chłopi! Czyż kupcy bywają tak chudzi, jak ci, co siedzą przed wami? Oj, durnie wy, toż nawet się nie domyślacie, że to tacy, których się łapie i wiąże!

Odjechali w końcu „kupcy” obiecując, że za tydzień lub dwa wrócą tu znowu z pieniędzmi i kupią tę kość mamutową. Jechali tak dniem i nocą bez przerwy przez tajgę, las pierwotny, olbrzymi, a furmani im legendy opowiadali o zbójcach i włóczęgach, mordach, grabieżach w tej tajdze, o zbiegłych i ukrywających się tu katorżnikach i zesłańcach, o polowaniu na tych zbiegów. I wraz z tymi opowieściami tajga ciemna, tajemnicza, szumiąca wiecznie, poczęła żyć i wynurzały się z gęstwiny cienie zabitych i nie pochowanych, cienie umierających z głodu i konających z przekleństwem, że matka ich na świat wydała; cienie zbłąkanych, co łbem o pnie drzew tłuką w beznadziejnej rozpaczy. To znów wynurza się cień zbója, co czyha przy drodze z lufą wymierzoną na kupców, a tam znów katorżnik, ścigany jak zwierz dziki, pędzi co tchu, pod konary się chowa, lecz kula już go dosięgła i pada, krwią brocząc… A „kupcy” wciąż jadą i jadą zamyśleni nad dziwnym losem człowieka i zapatrzeni w tę tajgę olbrzymią, żywą. Niedawno sami więźniowie, otoczeni żołdactwem, strzeżeni pilnie, pędzeni tysiące wiorst, hen, precz z ojcowizny na krańce świata, do Azji północnej, a teraz już wolni, na powrót wracają wśród tajgi! Na niebo usiane gwiazdami spoglądać mogą i ono się do nich uśmiecha wróżąc powodzenie.

A tajga wciąż szumi i szumi…

[…] Noc się zbliżała, gdy z tajgi tej wyjechali, wieś tuż za tajgą, konie stajnie poczuły, a „kupcy” zaczęli się troszczyć, czy znajdą zaraz świeże konie. Aż tu widzą na drodze włościan z czapkami w ręce i starca siwego na kolanach. Widocznie wzięli „kupców” za sługi carskie, lecz gdy za chwilę poznali omyłkę swoją, wnet się wszystko zmieniło. Upokorzyli się dla władzy, a ci żadnych epoletów i znaków nie mają, co za jedni? Stój! Schwycili konie za uzdę i zatrzymali, bryczkę dokoła otoczyli. Byli pijani. Przepili pieniądze gminne wraz ze swoim „starostą” (sołtysem) i teraz chcieli przebaczenia prosić u władzy, od kary się wykręcić. Lecz to nie urzędnicy, a więc kto wy? skąd? dokąd? po co?

„Precz rozbójnicy, jak śmiecie nas, kupców z miasta N., na drodze zatrzymywać. My wam, hołoto, pokażemy! Ustąpcie! Furmanie, jedź dalej, pędź batem won tę zgraję pijaną” – zaczęli srogo krzyczeć „kupcy”, choć skóra na nich cierpła. Czy już uprzedzono tych chłopów? Nie, to niemożliwe; a więc być może jest jeszcze ratunek! Tylko zimnej krwi, zbiegowie! Lecz furman zbladł, opuścił lejce i ani słowa przemówić nie był w stanie: nie mógł koni przez tłum popędzić. Zaś pijany starosta natarczywie czepiał się: kto wy, skąd, dokąd i po co?

Rozpoczęła się wówczas batalia „na gębę”. „Kupcy” mieli jeden paszport, pokazali wreszcie staroście, a jeden z nich wyjął papier i zaczął głośno „skargę pisać” do generał-gubernatora, że ich, dobrze znanych mu ludzi, zatrzymują jako przestępców na drodze, napaści urządzają jego podwładni z blachami carskimi na piersiach, chcąc prawdopodobnie dostać na wódkę. Zwrócił się wreszcie do chłopów niektórych, by byli świadkami przeciw staroście. Zlękli się chłopkowie i nogi za pas wzięli, a starosta zaczyna przepraszać i zaprasza: „Pożałujtie w barskuju komnatu”, obiecując, że zaraz zarządzi, by konie gminne były podane, niech tylko kupcy się nie gniewają.

A, w takim razie to rzecz inna! „Kupcy” przyjmują wspaniałomyślnie zaproszenie. Lecz wkrótce czekała „kupców” znów niespodzianka, wkrótce „isprawnik” miał wrócić i tu się zatrzymać; może jeszcze ich zastać. Lecz przyszedł starosta i wyzwolił ich z biedy.

Na jego widok oburzyli się strasznie: „Ty, starosto, śmiałeś nas zatrzymywać, nas o papiery pytać, jak zbójów? Nie darujemy ci tego! Napadać na drodze na kupców przejeżdżających! Nie, nie darujemy ci tego!” – w swej pańskiej godności rozgniewani i obrażeni, „kupcy” nie zechcieli ani minuty przebywać pod jednym dachem z takim opryszkiem, „pijanicą i łykiem”, kazali swe rzeczy zanieść na wóz i pojechali szukać prywatnego mieszkania, by tam konie wynająć i zaraz dalej wyruszyć.

Ostatnia to była próba dla zbiegów, musieli rolę panów odegrać, a potem serdecznie się śmieli, że oni, oni raz w życiu byli panami! Wszak lud im to daruje i chełpliwości pańskiej za grzech nie poczyta?

Dalej szczęśliwie przez stepy buriackie jechali i za parę dni już byli w pociągu, który ich zawiózł tam, dokąd się rwali. Ucieczka cała do kraju trwała 17 dni, a w tamtą stronę wieźli ich zbiry cztery miesiące.

„Czerwony Sztandar” nr 1, listopad, 1902

„Licznost’ w buduszcziem oczień opasnaja”

O ile „Czerwony Sztandar” czytali naonczas ludzie z podwileńskich Mickun (albo i z Wilna) – wiedzieli doskonale, że odgrywać rolę pana Feliks Dzierżyński wcale nie musiał, bo tym panem, „krasnym pomieszczikiem” po prostu autentycznie był. A najlepiej wiedziała o tym carska żandarmeria, a nawet prorocza w swej opinii była: „Obwiniajemyj dworianin Feliks Dzierżynskij, kak po swoim wzgliadam i ubieżdienijam, tak i po swojemu powiedieniju i charaktieru, licznost’ w buduszcziem oczień opasnaja” (z dokumentu z sygnaturą „siekrietno”, wystawionego w listopadzie 1897 r.; Feliks Dzierżyński był naonczas 20-letnim młodzieńcem).

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Fragment Wspomnień Wilhelminy Matulaitisowej tłumaczyła z litewskiego Alwida A. Bajor

Wstecz