Portrety

Prodziekan

Romuald Naruniec: wiek – lat 50; stan cywilny – żonaty; wykształcenie – wyższe pedagogiczne, polonista; wykonywany zawód – wykładowca literatury; zainteresowania – literatura, sport, podróże; rysopis..; cechy szczególne… itp.

Dr Romuald Naruniec, prodziekan wydziału slawistyki na Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym, nie jest skory do zwierzeń, będąc wielce powściągliwym zarówno w słowach jak też w okazywaniu uczuć, emocji. I bynajmniej nie dlatego, że piastuje dość wysokie stanowisko lub nobilituje go do tego tytuł doktora – takim był praktycznie „zawsze” (jeżeli to „zawsze” może obejmować 11 lat spędzonych wspólnie w jednej klasie).

Chłopak z Łosiówki wyrastał w prawie sielskiej atmosferze: jedynak, rozpieszczany wielką troskliwością rodziców. Już jako 6-letni brzdąc czuł się Polakiem i był święcie przekonany, że wszyscy wokół muszą mówić po polsku. I tak było. Okoliczne domki zamieszkiwały rodziny żydowskie (przyjezdne), mieszane polsko–rosyjskie bądź litewskie – a dzieci podczas wspólnych zabaw mówiły po polsku, bo Romek tylko tego języka używał, a im w tym internacjonalnym tyglu dorastającym nie sprawiało to większego kłopotu. Z dzieciństwa na Łosiówce utkwił mu głęboko w pamięci jeszcze jeden szczegół: w nocy czasami rozlegało się pukanie do drzwi lub okna i jacyś ludzie proponowali kupić worek mąki… To robotnicy z pobliskiej piekarni uprawiali swój handel. Mama się bała kupować kradzione, chociaż wiosną 1964 roku brakowało ludziom „normalnego” pieczywa. Kupowany, po wystaniu w ogromnych kolejkach, najczęściej szary chleb, trzeba było dopiekać w piekarniku. Chyba wtedy, słuchając jak ludzie klną politykę gospodarczą Chruszczowa, rodził się w nim „antysowietczyk”.

Kiedy tak wracamy myślami do dzieciństwa i tego naszego „upolitycznienia”, próbujemy znaleźć jego korzenie. Bez wątpienia dużą rolę odgrywało w naszym wychowaniu radio: Pierwszy Program Radia Polskiego, który praktycznie cały dzień był obecny w domu, a wieczorami wspólnie z rodzicami słuchało się „Głosu Ameryki” lub „Wolnej Europy”. Dziwnymi byliśmy dziećmi: w klasie czwartej dyskutowaliśmy o wprowadzeniu wojsk do ówczesnej Czechosłowacji… (Ojcowie kilku kolegów zostali jako kierowcy tam wysłani). I jeszcze jedno Romuald przypomina sobie: Polska była dla nas krajem wymarzonym. Pamięta, że kiedy pierwszy raz z rodzicami i dziadkiem tam pojechał w 1966 roku i ujrzał plakaty wołające: „Wietnam walczy”, był mocno wzburzony. Jak to może być, że „jego” Polska powiela sowieckie hasła? To był pierwszy minus dla Polski w jego ocenie. W domu panował kult polskości: polskie gazety – zarówno miejscowa jak i jedyna wtedy z Polski „Trybuna Ludu” były zawsze obecne; chodziło się do księgarni „Przyjaźń”, oferującej ulubione książki – też polskie, oczywiście. Nie oglądał w zasadzie telewizji, nawet tak ulubionych przez chłopców filmów wojskowych – nie chciał słuchać i widzieć sowieckiej propagandy.

Kiedy nastał czas uczniowskiej przygody, obcy ludzie, których nie brakowało w ich domu, ponieważ tato był krawcem, a i mama często dorabiała szyjąc, próbowali „tłumaczyć”, że dziecko powinno iść do rosyjskiej klasy. Rodzice i on wiedzieli swoje – szkoła miała być tylko polska. Mieściła się na Śnipiszkach, przy ulicy Wiłkomierskiej. Do byłej 19 średniej chodziły w zasadzie polskie dzieci z Łosiówki, Śnipiszek i Zwierzyńca. Miał szczęście, mieliśmy je wszyscy, którzy w roku 1964 przyszli tu do pierwszej klasy – naszą wychowawczynią była pani Helena Marczyk. Kiedy przy różnych okazjach sięgamy wspomnieniami do nauki w klasach początkowych, zgodnie twierdzimy: gdyby nie Ona, ten start do „krainy wiedzy” nie byłby tak wspaniały.

Szkołę polubił od razu, ale wcale nie z powodu „zdobywania wiedzy”, tylko przerw: tak fajnie było szaleć na szkolnym boisku z kolegami. Klasa była liczna – 41 uczniów, więc towarzyszy nie brakowało. Z nauką również nie było najgorzej: z łatwością sobie radził z czytaniem i matematyką – w wyprowadzaniu cyferek widział jakiś sens, bo można było przy ich pomocy liczyć. Gorzej było z pisaniem: opuszczał litery, nawet całe słowa… Pierwsze dyktanda stały się dlań prawdziwym utrapieniem. Pani w klasie nie była z niego zadowolona, więc musiał sobie z tym pisaniem poradzić. Pisał dyktanda w domu z mamą.

Nauka szła mu łatwo – zarówno języki jak i nauki ścisłe oraz społeczne. Chociaż z tymi ostatnimi czasami były problemy: nie omieszkał dawać własne oceny omawianym faktom. Na szczęście, mieliśmy wspaniałych nauczycieli. Byli to ludzie z dużej litery, którzy bardzo wiele starali się dać swoim uczniom, a i cieszyć się potrafili, gdy ich wychowankowie nie tylko chłonęli wiedzę, ale też mieli swoje zdanie. Czasami „marnowali” lekcję, by z nami podyskutować. Romek szczególnym szacunkiem darzy swą polonistkę panią Helenę Zacharkiewicz, śp. fizyka Zygmunta Stanilewicza, nauczycielkę geografii Helenę Noreikiene.

Romuald Naruniec nigdy nie był październiątkiem ani pionierem. Zresztą, jego klasa liczyła takich kilku. Należeli do tzw. „piątkowych” i przy odrobinie złej woli ze strony wychowawców bądź dyrekcji taka postawa mogła mieć brzydkie rozwiązanie: jeżeli nie same dzieci, to ich rodzice mogli być szykanowani. U nas takich nauczycieli nie było. Czasami próbowali „przemówić do rozumu” w imię, jak mawiali, „twego dobra”. Romuald miał taką rozmowę w klasie 11, kiedy próbowano go namówić, by wstąpił do komsomołu. Powiedział, że nie zrobi tego, gdyż jego światopogląd nie zgadza się z zasadami tej organizacji… Do komsomołu jednak wstąpił, przed końcem studiów. Dobrze, że sowiecki system runął i nie łamał już młodych-gniewnych.

W życiu Romualda znalazło się też kilka lat oddanych sportowi. Pod kierunkiem znanego trenera Wiktora Barkałaja uprawiał biegi. Dziś sam nie wierzy, że dwukrotnie w ciągu dnia biegał: z rana 5-8 km (mieszkał na Żyrmunach, więc nad rzeką miał swą trasę), a wieczorem odbywał trening połączony z bieganiem ponad 15 km. Sport pomógł mu zmężnieć, zahartować się. Zżerał jednak masę czasu. Rozstał się z nim na trzecim roku studiów, kiedy wiedział, że już nie będzie najlepszy w tej dyscyplinie.

Zdecydował się na studia na polonistyce. Konkurs tego roku był duży: 4 osoby na jedno miejsce. Oczywiście, zdał. Polonistyka w latach 70. przeżywała swój „złoty wiek”. Ich rok był trochę nietypowy ze względu na to, że mieli kilku chłopaków. Byli aktywną grupą. Romek, który w szkole praktycznie nie udzielał się społecznie, tu brał udział w imprezach, m. in. jeździł z kolegami na bazy „Energopolu”. Tam, już na trzecim roku, „zauważył” swą żonę Sabinę.

Na studiach wraz z kolegami po raz kolejny odczuł miażdżącą siłę systemu. Podczas wykładów z komunizmu naukowego „próbowali” dyskutować z wykładowcą – komunistą stalinowskiego typu. Prognozowano im, że mogą nie zdać państwowego egzaminu z tej tak ważnej naonczas dyscypliny. Uparli się, przełamali i wykuli wszystkie doktryny znienawidzonej ideologii. Wykładowca był zdziwiony – tego się po nich nie spodziewał. Z miłych wspomnień z lat studenckich wymienia tzw. ekspedycje językowe. Małymi grupkami wyruszali np. do określonej miejscowości i zapisywali osobliwości języka, wymowy, powiedzonka, piosenki. Taka praca bardzo zbliżała, jak każda twórczość. Był w grupie, którą kierowała śp. pani Maria Niedźwiecka. Szczerze się z nią zaprzyjaźnił, lubił też jej wykłady, styl ich prowadzenia. Ta ich więź przetrwała długie, długie lata.

Kiedy kończyli studia i dostawali tzw. przydziały do pracy, wszyscy już wiedzieli, że pojedzie razem z Sabiną. Ona wracała do swego rejonu – solecznickiego, do Jaszun. Niestety, było tam jedno miejsce dla polonisty – objęła je Sabina, Romek zaś dostał lekcje wuefu i języka niemieckiego. Czy nie bał się wsi? Raczej nie, bywał bowiem często u dziadków w okolicach Pikieliszek i Bujwidz, więc i pracę na ziemi, i mentalność ludzi znał. Chociaż tu, w Solecznickiem, wieś była trochę inna, bardziej zruszczona.

Starali się wraz z kolegami podobnie myślącymi tę sytuację naprawić: wyszperać wątki polskie w historii osiedla, nobilitować polską kulturę i poprawny język. Byli młodzi, dość kategoryczni i aktywni. Poglądy i myśli wyrażali nazbyt otwarcie. Wkrótce doczekali się zarzutów co do nazbyt propolskiej postawy. Czasy „sprzyjały” takim oskarżeniom – w Polsce, tuż obok, nabierała sił „Solidarność”. Musieli uważać, jednak spodlić się nie dali. Kiedy na jednym z zebrań starszy komunista zarzucił Romkowi, że nie sprawdza, kto z dzieci chodzi do kościoła, on zaszokował zebranych odpowiadając, że nie takimi głupstwami należy się zajmować, a kształtowaniem u dzieci materialistycznego światopoglądu i one same nie pójdą do kościoła… Miał wtedy lekcje historii i polskiego.

Tam, w Jaszunach, zaczęła się Naruńcowa przygoda z byłym właścicielem jaszuńskiego pałacu – Balińskim. Najpierw zbierał jako historyk materiały o uczonym dla szkolnego muzeum, dbał z dziećmi o groby, potem… Był rok 1988. Kolejnej niedzieli przyjechali wraz z żoną do Wilna na obchody 35-lecia dziennika polskiego. Spacerując przy pomniku Mickiewicza spotkali dra Jana Ciechanowicza, który słowo po słowie zaprosił Romualda do pracy na polonistyce i dał termin na odpowiedź: do poniedziałku. Za dużo czasu nie było, jako że rzecz się działa w niedzielę…

Postanowił przyjąć propozycję. Wilno przyciągało, zaczynały tu się dziać ciekawe rzeczy, chciał być w wirze wydarzeń. Na polonistyce też zachodziły zmiany: starsze pokolenie odchodziło, formowała się nowa kadra… Wykładał teorię literatury i literaturę staropolską. Był rok 1988 – po ośmiu latach spędzonych na prowincji musiał się szybko przestawić na nowe tempo życia. O ile chciał zostać na uczelni, musiał zająć się pracą naukową. Niełatwo było wszystko pogodzić: rodzina była w Jaszunach – żona i już dwie córki: Bożenka i Emilka, więc starał się codziennie dojeżdżać… Tak minęły trzy lata.

W 1991 roku ostatecznie się zdecydował, że musi robić doktorat. Omówił warunki na wydziale polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, dostał stypendium na rok, potem je przedłużano. Za temat pracy obrał… oczywiście Balińskiego. Miał trzy lata na jej napisanie. Teraz już jego trasa z Jaszun wydłużyła się do Warszawy. Doktoryzował się 14 czerwca 1994 roku. Był szczęśliwy podwójnie: że obronił pracę i że będzie już z rodziną.

Po roku został mianowany na prodziekana wydziału slawistyki, dostał mieszkanie służbowe i już byli wszyscy razem w Wilnie. Żona rozpoczęła pracę w szkole im. Jana Pawła II. Wspólnie podjęli się napisania podręcznika dla szkoły średniej. W roku 1997 ukazał się podręcznik „Barok. Oświecenie. Romantyzm”, który po roku dostał premię II stopnia MOiN. Następnie Romuald w ciągu kilku semestrów pracował na Uniwersytecie Wrocławskim: zakładał tam studium kultury i języka… litewskiego… Podjął się tej misji też dlatego, że mógł być ze starszą córką, która wtedy studiowała we Wrocławiu psychologię…

Kiedy pytam, czy nie przeszkadza im z żoną to, że ciągle – w pracy i domu tkwią w jednym wspólnym temacie, po krótkim zastanowieniu Romuald odpowiada, że nie. Owszem, czasami to męczy, ale kiedy sobie pomyśli, że mogliby nie mieć tej „wspólnej” pracy, to wydaje się, że dopiero wtedy byłoby źle. Tkwiąc praktycznie w jednym temacie doskonale się rozumieją i wspierają nawzajem. Już drugi rok są „bezdzietnym” małżeństwem: starsza córka Bożena po skończeniu psychologii na uniwersytecie wrocławskim wyjechała do Irlandii, zaś młodsza – Emilka jest studentką II roku polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim.

Kiedy pytam Romualda o marzenia, plany na przyszłość, to nie bardzo liczę na odpowiedź: przecież nie lubi się zwierzać. Plany, owszem, ma, ale o niezrealizowanych raczej nie mówi, marzenia…chyba by się znalazły, ale są raczej takie, robocze. Marzą mu się podróże, choć nie jakieś tam ekstraegzotyczne: ot, tak po prostu lubi wsiąść z żoną w samochód i sobie jechać, aż wypatrzą uroczy zakątek…

Na pytanie, czy odczuwa w sobie jakieś zmiany w stosunkach z ludźmi, w odbieraniu codzienności wraz z przekroczeniem magicznej 50., kolega się uśmiecha i mówi, że owszem, zmienił swoje oceny: teraz może się zgodzić z tym, że nie zawsze musi mieć rację, że czasami osoba całkiem inaczej niż on myśląca też może takową posiadać. Z upływem lat uczymy się tolerancji i żegnamy się z młodzieńczą kategorycznością. To stwierdzenie jednak nie dotyczy spraw zasadniczych, które każdy z nas jeszcze w dzieciństwie sobie ustalił.

Janina Lisiewicz

Wstecz