Jego Wysokość SŁOWO

Gdzie się podziała gwara uczniowska?

Czy zastanawialiście się kiedykol-wiek, ile jest języków w obrębie każ-dego języka, na przykład polskiego? Polski, to polski, jest jeden, powiedzą niektórzy. No tak, polszczyzna, dodajmy przy tym: ta nasza, najbliższa sercu, najpiękniejsza, niby jest jedna. A jednak. Oto rozmawiają ze sobą po polsku: uczniowie, aktorzy, robotnicy, profesorzy czy też rolnicy spod Święcian albo spod Kielc. Łatwo zauważyć, że język wszystkich tych ludzi znacznie się różni. Używają bowiem wyrazów, związanych ze swoim zawodem, środowiskiem, regionem. Inaczej mówiąc, wtrącają do wypowiedzi wyrazy wzięte z gwary regionalnej czy też środowiskowej, zawodowej. Mają bowiem swoje gwary ludzie różnych środowisk, zawodów. W tym również młodzież. Mówi się więc o gwarze uczniowskiej (niektórzy dialektolodzy uważają, że termin „gwara uczniowska” jest mylący, chodzi bowiem o żargon uczniowski), studenckiej czy ogólnie o młodzieżowej.

Dzisiejszą pogawędkę o języku adresuję przede wszystkim do uczniów, czyli ludzi bardzo szczęśliwych, którzy mogą wreszcie odpocząć od wszelkich testów, sprawdzianów, dyktand i klasówek, mając przed sobą słoneczne wakacje, a jakby tego było mało, całe długie i ciekawe życie. Będzie im stale – zresztą jak każdemu z nas – towarzyszyć nasza „wierna mowa”, jak określił polszczyznę Czesław Miłosz.

Jaka jest mowa naszych uczniów? Czy mają swój charakterystyczny żargon uczniowski? Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, poświęćmy chwilę uwagi mowie, inaczej mówiąc, gwarze lub, jak kto woli, żargonowi uczniowskiemu w ogóle.

Można sądzić, że odkąd istnieje szkoła, istnieje też specyficzne słownictwo szkolne. Głównym motywem tworzenia nowych słów bądź też nadawanie słowom już istniejącym, dobrze znanym nowych znaczeń jest fantazja nastolatków, ich poczucie humoru, skłonność do zabawy, wreszcie młodzieńczy bunt przeciw tradycyjnemu słownictwu, czasem też krytyczno-kpiarski stosunek do rzeczywistości.

O tym, jak niegdyś wyglądała gwara szkolna, dowiadujemy się dziś z powieści, pamiętników, wspomnień pisarzy. Znany krakowski komediopisarz Józef Bliziński przytacza w „Dziwolągach i humoreskach” wiele wyrazów zaczerpniętych z gwary szkolnej końca XIX stulecia. Oto niektóre z nich. Studenci (tak nazywano uczniów szkół prywatnych oraz rządowych, czyli kacapskich gimek) nosili mundury z paskami przy kołnierzu, czapki – kepi, rogatywki i najbardziej popularne na początku XX wieku maciejówki, pisali w kajetach (zeszytach), stalkami, maczając je w kałamarzu z inkaustem (atramentem), bazgrali w brulionach, rysowali w blokach, a profesorowie (nauczyciele) wyrywali ich do odpowiedzi. Za wszelkiego rodzaju wykroczenia siadywali w kozie, naśmiewali się ze swoich kolegów, wystawiając języki i strugając marchewki na palcach, grali na lekcjach w popularną grę szubienicę, a znienawidzony przez klasę prymus biegał po ćwika. Ćwik to była znienawidzona przez uczniów i ponura postać inspektora do spraw wychowawczych. „Wychowanie” w szkołach na terenach zaboru rosyjskiego ujęte było w odpowiednie „humanitarne” przepisy:

„Ażeby zaś zapobiec używaniu do kar cielesnych niestosownych narzędzi, które by zdrowiu szkodzić mogły, zastrzega się, iż używać tylko wolno: miotełki z rózg brzozowych, świeżych lub w wodzie moczonych, która związana końcami nie obciętymi, w związaniu winna mieć grubość około cala jednego, długości od pięciu ćwierci do półtora łokcia; bić należy po tyłku, po gołym ciele”.

Plagi wymierzane były przez stróża szkolnego, czyli kanarka. Dodajmy tu jednak, że im większy był terror rusyfikatorów (za rozmowę po polsku na terenie szkoły groził wilczy bilet, to znaczy zakaz wstępu do jakiegokolwiek państwowego gimnazjum), z tym większą pieczołowitością młodzież odnosiła się do języka ojczystego. Świadectwem tego jest choćby jedna z najpiękniejszych książek, opowiadających o latach szkolnych – „Syzyfowe prace” Stefana Żeromskiego. Jest to książka, którą każdy, ale to absolutnie każdy Polak powinien przeczytać. Serdecznie też polecam młodym czytelnikom, którzy się interesują, jak niegdyś żyli, uczyli się i bawili, jakim „szkolnym językiem” mówili młodzi Polacy w przededniu wybuchu powstania styczniowego „Wspomnienia niebieskiego mundurka” Wiktora Gomulickiego.

Badacz gwary warszawskiej Bronisław Wieczorkiewicz wiele uwagi poświęcił gwarze uczniowskiej ubiegłego wieku.

Na początku wieku oraz w okresie międzywojennym szkoła była budą, sztubą, do której się pedałowało (szło) lub czasem jechało dryndą (dorożką). Te z młodszych klas, sztubaki, pętaki, knoty tylko wypatrywały wielkiej pauzy, by za pięć kopijansów kupić w bufecie szkolnym gorącego serdelansa, chrupiącą kajzerkę albo zwykłą bułę. Ale dryblasy, szóstaki, siódmaki, ósmaki śpieszyły do fajczarni (najczęściej była nią toaleta) na ćmika, fajkę albo dulca, by choć kilka razy sztachnąć się (zaciągnąć). Trzeba było przy tym bardzo uważać, bo fajczarnia była pilnowana przez belfrów (nauczycieli). Po skończonych lejach (lekcjach) biegło się w dyrdy (szybko) do domu, bo kiszki marsza grały. Należało przy tym uważać, by nie pogubić związanych paskiem (to był największy fason) ksip, knip, kniks (książek). W sobotę czekała sztubaka niemiła rozmowa z fatrowskim (ojcem), oglądającym dzienniczek z notami (stopniami), na szczęście jednak skutki tej rozmowy łagodziła nieraz dobra mutra (matka). Należało też trzymać fason, kiedy się brało w skórę (dostawało lanie) za cepa, dyla, kica, kiksa, snopa, sznuka, cwaję, indyka, konia, lufę, koca, pałkę, pałę, pałydę, prztyka (niedostateczną ocenę), które można było oberwać z reli (religii), frani (francuskiego), polaka, niemca, ruska, psiejbrody (przyrody), histy (historii), łaty (łaciny), artmy (arytmetyki), gramzy (gramatyki). Po obiedzie odrabiało się lekcje (wiadomo, trzeba się choć trochę poduczyć, bo inaczej ani bryk (zbiór dosłownych tłumaczeń i streszczeń dzieł klasyków), ani astronom (uczeń zapisujący ściągaczki na ścianie, szybie, mapie itd.) nie pomoże. Potem większość dryblasów miała na mieście repci (korepetycje) z karaluchami, bączkami, wstępniakami (uczniami klas wstępnych) lub pierwszakami, których trzeba było obkuwać. Szło się też do kintopa, kiniaka, iluzy (kina).

Starsi gimnazjaliści, zwani z rosyjska gimnazistami, w karnawale chodzili na potańcówki, gdzie musieli trzymać fason, bo bywali tam paskudenci (studenci) z polibudy czy uniwerku i nie można było zachowywać się jak zza rogatek. Należało też uważać, by dyr, dyro, dyrcio, drek, dyrek, dyrdas (dyrektor) o tym się nie dowiedział.

Po lejach dryblasy szły do parku, żeby popatrzeć na gęsiarnię (pensjonarki na spacerze), spotkać się ze swoimi flamami, kozami, sztubaczkami, facetkami, gimkami (uczennicami szkół rządowych) lub pensjonarkami (uczennicami pensji prywatnych).

Przejście z klasy do klasy w języku uczniowskim to przełażenie, przetryndanie, przeszwarcowanie, przegramolenie uwieńczone promą, czyli promocją. (Dziś wyraz ten oznacza przede wszystkim sprzedaż towarów po ponoć atrakcyjnej cenie).

Oto jeszcze kilka wyrażeń i zwrotów z dawnej gwary uczniowskiej: bujdziarz – plotkarz, ciacho – ciastko, dęty Turek, szczawik – naiwny, draka – bójka, japa – gęba, kucnąć – zostać na drugi rok, pikuś – wesoły chłopak, podwalić – ukraść, stawiak – hardy, przemądrzały, lipa – kłamstwo.

Gwara uczniowska, podobnie jak wszelkie inne odmiany języka, a i sam język również, związana jest z realiami życia, wskutek czego ciągle się zmienia. Niektóre zwroty i wyrazy ulegają zapomnieniu, inne trafiają do ogólnego języka potocznego, na ich miejsce powstają nowe. Przed laty mówiło się na rodziców starzy, po wojnie zaczęto ich nazywać starocie, jareccy, potem wapniaki, desa (skład różnych starych przedmiotów), a nawet zgredy i sarkofagi. Co nie oznaczało wcale, że tak mówiące latorośle nie kochały swych zgredów, staroci i sarkofagów. Po prostu tak było modnie mówić, a wiemy, że nie tylko „chłop potęgą jest i basta” (uczniowie klas starszych powinni wiedzieć, czyje to są słowa), ale i moda jest potęgą. Poza tym takie określenia wydają się ich użytkownikom śmieszne, dowcipne. Stąd również takie żartobliwe zamienniki słowa honoru: blacha mur-beton, jak babcię drypcię, jak boga noga, jak pragnę podskoczyć, jak bum-cyk i wiele innych. Wiadomo, że młodzi nie lubią i tonu, i słów patetycznych, okrągłych frazesów, zwłaszcza, gdy są nadużywane. Określają je jako: bajki dla grzecznych dzieci; baju baju, będziesz w raju; pic na wodę; picu picu, mój księżycu; zasuwanie głodnych kawałków; siusianie na ścianie. Bardziej dosadne, choć nie pozbawione dowcipu z przyzwoitości wypada pominąć.

W dzisiejszej gwarze uczniowskiej w Polsce, obok dawnych, niejako tradycją uświęconych zwrotów i słówek, zjawiło się wiele nowych, często nieznanych poprzednim pokoleniom zwrotów. Jest to przede wszystkim prawdziwa inwazja angielszczyzny. Dziś z prasy młodzieżowej, filmów, jakichś publicznych (ale nie oficjalnych) wypowiedzi nastolatków, można odnieść wrażenie, że takie wyrazy jak dobrze, tak są im nieznane. Zamieniło je wszechwładne okey. Do przeszłości językowej odeszło też całe bogactwo synonimiczne na określenie jakichś cech pozytywnych (dobry, wspaniały, świetny, niepowtarzalny, wyjątkowy, cudowny, nadzwyczajny, uroczy, śliczny, piękny, niezwykły, itd., itd.). Jest tylko jeden jedyny wszechwładny, bezkonkurencyjny super, który, zdaje się, wygrał z bardzo modnym przed kilkunastu laty słówkiem ekstra. Dodajmy, że nie tylko w języku uczniów, ale i dziennikarzy, prezenterów telewizyjnych, aktorów. Zawrotną karierę robi też zwrot na maksa. Wygląda też na to, że dzisiejszym uczniom brakuje czasu nie tylko na dobieranie jakichś synonimów, ale i na wypowiedzenie całego wyrazu. Stąd mamy spoko, w porzo. Jednakże to tylko kilka luźnych uwag na temat współczesnego języka uczniowskiego w Polsce, bowiem nie dysponuję jakimiś badaniami na ten temat. A jak jest w szkołach polskich na Litwie?

Pracując nad tym tematem zwracałam się do wielu szkół, nauczycieli, uczniów, ich rodziców, jak się dziś mówi w szkołach? Nie na lekcjach, bo wiadomo, że od uczniów wymagana jest poprawna polszczyzna. Wieloletnie kontakty z naszymi szkołami pozwalają mi stwierdzić, że uczniowie w zasadzie mają dobrze opanowany materiał teoretyczny, znają reguły gramatyczne. Inna rzecz, że nie zawsze to się przekłada na ich język codzienny, o czym bez większego trudu można się przekonać będąc mimowolnymi słuchaczami ich rozmów na przystankach, w autobusach. Czasem nawet nie bardzo wiadomo, w jakim języku toczy się rozmowa. Jednakże w tym wypadku powinniśmy mówić raczej nie o gwarze szkolnej, a o języku młodzieżowym. Na ten temat („Słownictwo socjolektu młodzieży polskiego pochodzenia w Wilnie”) jeden z wykładowców Katedry Filologii Polskiej Uniwersytetu Pedagogicznego obronił pracę doktorską, wysoko ocenioną przez polskich językoznawców. Ciekawi mnie tylko jedno: dlaczego ta młodzież nie jest polską młodzieżą na Litwie, tylko młodzieżą polskiego pochodzenia? Przypuszczam, że jest to warszawska redakcja tytułu, bo my, wilnianie, tak o sobie nie mówimy i tak się nie czujemy. Ja bym osobiście była obrażona, gdyby mówiono o mnie, że jestem polskiego pochodzenia, a nie Polką. Ci młodzi ludzie, którzy chodzą do polskich szkół i mówią – mniej lub bardziej poprawnie – po polsku, na pewno czują się Polakami, a nie polskiego pochodzenia.

Uczyłam się w latach pięćdziesiątych w jedynej wówczas w Wilnie szkole średniej nr 5 na Antokolu (dziś szkoła im. Joachima Lelewela). Trałowaliśmy do swojej budy, rzadziej sztuby na własnych nogach lub dojeżdżaliśmy małymi arbonami, a później dużymi autobusami z całego miasta. Niemal każdy nauczyciel, czyli belfer miał przezwisko, ale że to humor uczniowski nie zawsze bywa salonowy, przemilczę je. Szkołą kierował raczej lubiany przez uczniów dyrcio, później znienawidzona rusyfikatorka Maria Antonowna Rożczenko, dyryca (przezwisko nawiązuje do równie znienawidzonej przez Polaków carycy Katarzyny). Ale to było później. Nasza klasa, prowadzona przez bardzo przez nas lubianego Zbigniewa Rymarczyka pożegnała budę jeszcze za czasów dyrcia. W szkole pisaliśmy w młodszych klasach obsadkami ze stalówkami nr 86 (na pulpicie ławek był otwór, do którego dyżurny szkolny dolewał w razie potrzeby przepisowego fioletowego atramentu z butelki). W starszych klasach pisaliśmy wiecznymi piórami i z przekory tylko niebieskim atramentem. Uczyliśmy się z knip, ksip (książek), które nosiliśmy w teczkach, bo o tornistrach to tylko czytaliśmy w książkach. Na klasówkach, i nie tylko, korzystaliśmy ze szpargałek. W czasie przerwy chłopcy ganiali piłkę lub też szukali sposobności, by się sztachnąć z fajki (zaciągnąć się, zapalić papierosa), przy tym ktoś musiał stać na zeku (na straży). Młodsze dziewczynki skakały przez sznurek skandując: „aniołek, fiołek, róża, bez”, starsze powtarzały następną lekcję, żeby nie złapać pary, klaczy, cwai, chai. W stołówce szkolnej jadło się najczęściej silos (sałatka jarzynowa z kiszoną kapustą i burakami), bo był najtańszy. Podczas ostatniej lekcji, kiedy w brzuchach coraz głośniej burczało, skwapliwie szukaliśmy w ławkach skorynek (skórek) od chleba, które zostały od drugiego śniadania. Smakowały niewymownie i z lekkiej ręki Alki Baczyńskiej zostały nazwane polskimi miodownikami.

Niestety, czas zaciera wiele szczegółów, nazw, przezwisk. Były bowiem takie zwykłe, codzienne, w sposób naturalny wplecione w życie szkolne, że nie wczepiły się w pamięć ostrymi pazurkami niezwykłości, sensacji.

Dziś trudno mówić o gwarze szkolnej. Język naszych uczniów jest, powiedziałabym, biedny i nieciekawy. Bardzo dużo rusycyzmów. Bodaj najbardziej koszmarne to wabszczie (w ogóle) i karoczie (krótko mówiąc) używane jako przerywniki. W szkołach wileńskich: kolega, przyjaciel – to drużok, dziewczyna – dziewka, dziewczyna modnie ubrana – madniawa; fajny chłopak – prikolnyj; krutoj, niedostateczny stopień – koł, czajka, dyrektor szkoły – direk; nauczycielka w młodszych klasach – pani, w starszych – ucziła, ucziłka; dyskoteka – diskon, muzyka – muzon, kłamać – mozgi pudrować, dobry uczeń – zauczka, pieniądze – babki, w niektórych szkołach grosze, forsa, mani-mani; nazwy przedmiotów – hista, matma, polisz, litwis, infa, gimna, fiza, skąpy, skąpa – żadzina; telefon komórkowy – mob, mobilak, mobilnik, w żadnym razie nie komórka, jako że na Wileńszczyźnie kojarzy się ona z ubikacją. W jednej ze szkół wileńskich szkoła – to syf. Oprócz rosyjskiego przenika też do języka uczniowskiego angielszczyzna, przede wszystkim okey, super. Jednak takie popularne w Polsce chwasty językowe, jak totalnie, na maksa, masakra, na szczęście, są w naszych szkołach raczej nieznane.

Wydaje się, że w szkołach rejonowych mniej jest rusycyzmów związanych z życiem szkolnym. Więcej natomiast regionalizmów, właściwych gwarze wileńskiej: haniebnie w znaczeniu bardzo; dziadzia, ciocia w odniesieniu do osób postronnych, nie krewnych. Polonistka ucząca dzieci w rejonie solecznickim mówi, że są już całkowicie nieznane formy nazwisk dziewcząt z końcówką -ówna. W jednej ze szkół rejonu solecznickiego uczniowie znają u kreskowane (właśnie u, a nie o) i u laskowe. Dlaczego laskowe? No bo „wygląda, jak dwie przewrócone do góry laski”. Aż lżej się na sercu zrobiło. Nareszcie jakieś poczucie humoru! No i niemal wzruszyła mnie żywa jeszcze w Pikieliszkach dawna nazwa szkoły – buda, o którą się na próżno wileńskich uczniów pytałam.

Wszystkim moim rozmówcom, nauczycielom, uczniom, ich rodzicom pięknie dziękuję za udzielone informacje.

Łucja Brzozowska

Wstecz