Na tropach bohaterów opowieści Józefa Mackiewicza

„Krasnyj pomieszczik"

(Z nie publikowanych Wspomnień ciotki Józefa Mackiewicza, Wilhelminy Matulaitisowej)

Początek patrz w nr nr 7-12 ub. r., nr nr 1-5 br.

„Był on [Stasys Matulaitis] po części lekarzem wojskowym; mało wziętym, gdyż absorbowało go mniej leczenie ludzi, a bardziej leczenie ustroju polityczno-społecznego. Był mianowicie ateistą i socjalistą, nie wiem, czy bolszewikiem przed rewolucją październikową, w każdym razie potem”.

(Józef Mackiewicz „Mój szwagier – szef GPU”)

Zgrany tandem rodzinny „na rzecz leczenia ustroju”

Doktor Stasys Matulaitis przeniósł się z Wyłkowyszek do Mariampola, wiedziony nie tyle tęsknicami za resztą rodziny (żoną i najmłodszą córką), ile nadzieją na pracę w gimnazjum i założeniem nowej „jaczejki” komunistycznej. Miał w tym gimnazjum wykładać historię, o czym już marzył od dawna. Oczywiście – w odpowiednim, marksistowskim duchu. W gimnazjum (realnym) podjął pracę w 1923. „W wolnych chwilach – takoż doktorował. Wykładał ze zmiennym szczęściem. Jedna z nauczycielek (Valaitiene) powiedziała mi: „Z chwilą gdy doktor Matulaitis przyjechał do Mariampola, wiązaliśmy z nim duże nadzieje, aliści, jak się okazuje płonne”. Młodzież wysyłała mu kartki o złośliwej treści. Te jego wykłady nie wzbudzały zachwytu” – napisze z przekąsem o mężu Wilhelmina Matulaitisowa.

Sam Stasys Matulaitis będzie wspominał o tym trochę inaczej:

…Do pracy w gimnazjum mariampolskim zaprosił mnie dyrektor tej placówki. Wykładałem tam w klasach siódmych historię Litwy i historię powszechną. Ale moim głównym źródłem utrzymania była praktyka lekarska. W gimnazjum miałem lekcje od dziewiątej do jedenastej z rana. Po jedenastej do późnego wieczora pracowałem jako lekarz. Pracy było dużo, ale udawało mi się wykroić czasu także na działalność społeczną. W tym gimnazjum uczył się syn stróża Vedrinaitis (był później członkiem komunistycznej partii). Z jego pomocą, oraz z udziałem starszoklasisty Sabaliusa, nawiązałem kontakt z działaczami robotniczych związków zawodowych Mariampola. Prowadziłem odczyty na tematy przyrodnicze i społeczne. Niedługo robotnicy wybrali mnie do rady miejskiej. W tej radzie było nas czterech lewicowców. Większość stanowili tam chadeci na czele z byłym krawcem Staugaitisem, zajadłym działaczem klerykalnym. No a nas była garstka, niemniej często naszym adwersarzom klerykałom stawialiśmy opór. Szczególnie stanowczą walkę toczyliśmy z klerykałami podczas omawiania sprawy rozparcelowywania dworu w Kwiaciszkach. Ziemię dworską przydzielono Mariampolowi, ale pod warunkiem, że przydziały dostaną wyłącznie mieszkańcy miasta. Będący w radzie miejskiej chadeci przydziały na lepszą ziemię nadawali przede wszystkim członkom swoich partii oraz księżom, natomiast robotnikom – pozostawiali gorsze. Na wiadomość, że przydział otrzymuje działacz partii klerykałów, ksiądz Laukaitis, nie będący mieszkańcem Mariampola, zgłosiliśmy swój ostry protest. Niestety, przegraliśmy tę sprawę, bo byliśmy w mniejszości.

Wraz z Vedrinaitisem włożyliśmy dużo starań nad uzyskaniem odpowiedniego wpływu na robotnicze związki zawodowe w Mariampolu, o których działalności praktycznie decydowali eserowcy. Udało nam się przejąć zarząd związków, ale po pewnym czasie naszych ludzi z zarządu aresztował litewski wywiad. Nieco później mieliśmy więcej szczęścia, wybraliśmy nowy zarząd, do którego weszli nasi towarzysze. W Mariampolu zająłem się poważną działalnością w propagowaniu idei marksistowskich, zwłaszcza wśród starszoklasistów gimnazjum, będących w około 80 proc. pod wpływem eserowców. Ich lekturę stanowiła prasa eserowska (w tym także „Auszrine”), byli oni zdecydowanymi przeciwnikami światopoglądu materialistycznego, nawet i słyszeć nie chcieli o żadnych rozmowach w tym temacie. Ja natomiast byłem konsekwentnie nastawiony negatywnie wobec eserowskich opcji idealistycznych, marksistowski materializm naukowy uważałem jako jedyną słuszną naukę na drodze prawidłowego rozwoju społecznego.

Tuż po osiedleniu się w Mariampolu założył komunistyczną „jaczejkę” w składzie trzyosobowym. „Organizację” tę tworzyli: nauczycielka języka francuskiego Smolskiene (Francuzka z pochodzenia, żona zamordowanego działacza komunistycznego Jurgisa Smolskisa), doktor Bliudžius i on – doktor Stasys Matulaitis. Pisze doktor Matulaitis:

To była dziwna komunistyczna „jaczejka”. Smolskiene raczej tylko sympatyzowała naszej partii, albo według ówczesnego słownictwa, można ją było nazwać „poputczicą”. No a doktor Bliudžius, wcześniej znany jako gorliwy aktywista partyjny, obecnie był bardzo daleki od działalności komunistycznej, zamierzał kupić dwór, stał się typowym burżujem. Więc ta nasza grupka się rozsypała. Zorganizowałem nową „jaczejkę”, razem ze stróżem gimnazjum Vaitiekunasem i krewniakiem jego żony. Zwołaliśmy nasze założycielskie zebranie. Wybrano mnie na kasjera i, o ile sobie przypominam – również na sekretarza. Postanowiliśmy, że miejscem zebrań będzie mój dom. Ale więcej tych zebrań już nie było, bo zostaliśmy aresztowani. W więzieniu Vaitiekunas opowiedział mi, że ten krewniak jego żony okazał się donosicielem i prowokatorem: podrzucił Vaitiekunasowi komunistyczną „bibułę” i doniósł o tym wywiadowi.

Krócej – nie szczęściło się doktorowi Matulaitisowi w doborze ludzi działających „w imię szlachetnych celów”. Podobne przygody w organizowaniu „jaczejek” miał wcześniej, w Wyłkowyszkach.

W Wyłkowyszkach „jaczejka” składała się takoż z trzech osób. Należeli do niej: sam we własnej osobie doktor Stasys Matulaitis, działacz związków zawodowych – Kazys Matulaitis (wcześniej należał do księżowskiej organizacji „Federacja Pracy”, zwalczającej związki zawodowe) oraz robotnik Lukoševičius (alias Łukaszewicz). O tym okresie swojej działalności Stasys Matulaitis będzie wspominał tak:

Uczestniczyłem we wszystkich zebraniach robotników, zwłaszcza w czasie wyborów i założycielskiego sejmu, często tam zabierałem głos. Przemówienia mówców były niezwykle bojowe, zdarzało się, że nawet zbyt ostre. Pamiętam, jak jeden z robotników powiedział: „My dla litewskiej burżuazji urządzimy Noc Bartłomiejową”. Na tych zebraniach zawsze pojawiał się ktoś z policji, niewątpliwie nasłany przez władzę.

Ale taki przedstawiciel policji siedział przeważnie cicho, i widocznie na mówców nigdzie nikomu nie donosił, bo nie było słychać, by ktoś z nich został aresztowany czy stanął przed sądem. Toteż odważnie korzystaliśmy z wolnego słowa. Widocznie burżuazja litewska i jej władza nie czuły się jeszcze zbyt pewnie i dlatego nie miały odwagi, by ostro wystąpić przeciwko dobrze zorganizowanym robotnikom. Robotnicy mieli swoje związki zawodowe w każdym miasteczku, a nawet prawie w każdym z większych dworów.

Wybory do sejmu założycielskiego przeszły bez większych incydentów. Utworzył się gabinet koalicyjny na czele z narodowcem, o poglądach prawicowych, Kazysem Griniusem. [Kazys Grinius, lekarz, był w latach młodości przyjacielem doktora Stasysa Matulaitisa, potem jego antagonistą na polu nie tylko ideowym, ale i w życiu prywatnym – uw. A. A. B.] Odbyły się także demokratyczne, wolne wybory do rad gminnych. W niektórych gminach większość w radach stanowili robotnicy.

W dalszym ciągu swych wspomnień doktor Stasys Matulaitis z wyraźną niechęcią pisze o zamożnych gospodarzach na roli, czyli o klasie społecznej, z której sam się wywodził:

Gospodarze byli bardzo niezadowoleni. Coraz częściej słyszałem jak wyrażali swoją dezaprobatę: „My, gospodarze, płacimy podatki, przeto nie kto inny, ale my powinniśmy być gospodarzami gminy”. A znów ten i ów z burżuazji miejskiej kategorycznie domagał się, by robotników w ogóle nie dopuszczano do żadnej władzy. Nawet mnie czyniono zarzuty: „Panie doktorze! Jest pan osobą wielce szanowną, jak więc mógł pan przystać do tego paskudztwa?”.

Takiego rodzaju pytania przeważnie kwitowałem milczeniem, bo nie mogłem publicznie przyznać się do tego, że jestem komunistą. Partia komunistyczna funkcjonowała nielegalnie. Komunistów aresztowywano i osadzano w więzieniach. Tak właśnie stało się i w moim przypadku, ale to będzie później. Na razie nikt mnie specjalnie się nie czepiał, chociaż wszyscy dookoła wiedzieli, że trzymam z robotnikami, że jestem z nimi związany. Tego nie dało się ukryć: stale uczestniczyłem w ich zebraniach, i to właśnie robotnicy wybrali mnie do rady miejskiej. Ale naonczas moi przeciwnicy jeszcze nie mieli odwagi, by rzucić się na mnie, by mnie zlikwidować.

Pracował za trzech, działał z niebywałym zasobem energii i z każdym dniem dochodził do wniosku, że te wszystkie jego wysiłki idą na marne.

Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że nawet w radzie miejskiej, w której wybrano mnie na przewodniczącego, moja działalność przynosiła nader znikome wyniki. W radzie było nas trzech członków partii komunistycznej. Byliśmy przekonani, że nasze wypowiedzi na posiedzeniach rady: krytyka porządku burżuazyjnego, obrona spraw robotników – wszystko to będzie miało odpowiedni rezonans. Niestety, nic z tego nie wyszło. Z początku na posiedzenia rady przychodziło paru robotników, ale widocznie nic ich tu nie interesowało i po pewnym czasie przestali się pojawiać.

Na tych posiedzeniach w radzie wypowiadaliśmy się przeciwko różnym burżuazyjnym zamierzeniom, ale nasze wypowiedzi zawisały w próżni – było nas tylko trzech, stanowiliśmy mniejszość. Przywołam tu jeden z przykładów:

Pamiętam, omawialiśmy kwestię opodatkowania duchownych. My oraz chrześcijańscy demokraci głosowaliśmy „za”, by opodatkować rabina. Ale kiedy doszło do omawiania sprawy odnośnie katolickiego proboszcza wyłkowyskiej parafii, ciż sami chadeci oświadczyli, że duchowni katoliccy powinni być zwolnieni od płacenia podatków. Natomiast my – proponowaliśmy, by oni jednak podatki płacili. Przedstawiciele burżuazji żydowskiej w danym przypadku zachowali się całkiem biernie. Spór zakończył się tym, że zwolniono od płacenia podatków duchownych wszystkich konfesji: Żydów, katolików i luteranów.

Nic zatem dziwnego, że wszystkie te posunięcia męża, doktorowa Wilhelmina Matulaitisowa postrzegała z właściwym jej krytycyzmem. Owszem, solidaryzowała się z małżonkiem „w sprawie idei” oraz „inicjatyw i czynów” – aliści rozważnych i z pożądanym skutkiem. Ani Wyłkowyszki, ani Mariampol – małe miasteczka, gdzie wszyscy i wszystko było „jak na dłoni”, nie były odpowiednim terenem do tego rodzaju „działań”. A i nie były to przecież carskie czasy. Czuła, że to wszystko lada moment się urwie, że doktor Matulaitis, „wielce szanowana osoba” ma realną szansę wylądowania w więzieniu, tym razem „u swoich” – w turmie litewskiej.

Ile to już razy z sobą się rozstawali? W oczach stanął jej „obrazek” sprzed laty. Był rok 1904, w którym przyszedł na świat ich syn, Kiejstut. I oto nagle, na czwartym miesiącu życia dziecka, doktor Matulaitis zostaje powołany na front jako lekarz wojskowy. W rodzinie są jeszcze dwie córeczki, roczniki 1900 i 1901.

Pisze Wilhelmina Matulaitisowa:

Ta wiadomość spadła na mnie jak piorun z jasnego nieba. Bardzo się zmartwiłam. Pozostać samej z trojgiem dzieci? Mąż zakręcił się wokół chrztu dziecka [syna, dwie córki – Katre i Aldona były już wcześniej ochrzczone, do czego Stasys Matulaitis w swych wspomnieniach nigdy się nie przyzna – uw. A. A. B.]. Uporządkował swoje pisma, zakazaną literaturę i już trzy dni później – wszyscy razem jechaliśmy do Wilna: ja, mąż, troje dzieci i nasza służąca. W Wilnie trzeba było ekstra uszyć mężowi wojskowy mundur i palto. Przy ostatniej przymiarce, siedziałam u krawca i przyglądałam się mężowi: wyjątkowo ładnie w tym mundurze wyglądał, bardzo mu pasował. Łezkę jedną – drugą jednak wylałam, a to ze złości na cara. Czy jest ktoś jeszcze tak potężny w tym państwie – myślałam – kto może trójce małych dzieci odebrać ojca?

Parę dni później odprowadziłam męża na pociąg. Z dworca do domu w Wilnie, do mojej matki, odprowadzili mnie jacyś znajomi. Pozostałam u matki, z trojgiem dzieci, z bardzo skromnymi zasobami. Ochłonęłam jednak wkrótce z tych niemiłych wrażeń i po pożegnaniu się z matką i Wilnem wróciłam do naszych Pilwiszek.

Z początku, kiedy po wygaśnięciu terminu zesłania w Rosji, wróciła z mężem i córkami na Litwę, „tych Pilwiszek” nie cierpiała z całej duszy. Szare, nieciekawe miasteczko i wiecznie o każdej porze roku, niemal aż do kolan tonące w błocie. Toteż swoje piękne długie futro musiała z konieczności ofiarować mężowi, by uszył sobie z niego „coś krótkiego”. Uszył, nosił, jeździł w nim do chorych, był zadowolony. Ona natomiast stawała się coraz bardziej rozdrażniona. Żal jej było utytłanych w tym błocie dzieci, jedynym suchym miejscem okazał się teren przykościelny, więc tam się bawiły, spacerowały, ale czy to miał być ich „cały szeroki świat”?

Obecnie z ukochanego rodzinnego Wilna, gdzie pod skrzydłem matki nie było jej i dzieciom wcale źle, wyrywała się do Pilwiszek.

Bo czułam, że już zaczynam marnieć w tym tu zacisznym mieszczańskim życiu. Tam – była praca na rzecz nowej rzeczywistości, ciągły ruch, ryzyko, przemyt literatury, wciąż nowi młodzi ludzie. To była wielka radość – być razem z nimi, działać na rzecz wspólnej sprawy.

W Pilwiszkach znalazłam wiernego, aktywnego pomocnika w osobie wyjątkowo odpowiedzialnego młodego człowieka. Nazywał się Juozas Rymsza.

[…] Działaliśmy w czasach niezwykle niebezpiecznych. W Pilwiszkach stał oddział dragonów. Toteż często, gdy nocowali w moim domu „goście”, niemal całe noce miewałam bezsenne. Wychodziłam na oszkloną werandę, czuwałam, nasłuchiwałam, by w razie „najazdu” na nasz dom, w porę obudzić „gości” (konspiratorów, uciekinierów) i ukryć ich w bezpieczniejszym miejscu. A i zadbać o śpiące dzieci, by się zbytnio nie nastraszyły. Szczęściem miałam szczerze mi oddaną służącą. Pozostawiałam dzieci pod jej opieką, a sama, z najstarszą, naonczas niespełna czteroletnią Katre – znowu jechałam do Wilna, z przemytem – zakazaną literaturą i zatrzymywałam się u mojej matki, gdzie już czekał na mnie odbiorca, wciąż ten sam Syrutowicz. […]

[…] W Pilwiszkach doszła nam jeszcze jedna konspiratorka – Urszula, siostra Rymszy. Rozpowszechniała proklamacje. Pewnego pięknego dnia, akurat w Zielone Świątki, podczas nabożeństwa w kościele, Urszula zasypała ulotkami wszystkich wiernych. Oczywiście znalazł się ktoś, kto o tym zajściu doniósł żandarmowi. Wpadli konno, wywlekali ludzi na ulicę, smagali nahajkami, nie obeszło się bez przelewu krwi. Obserwowałam te sceny z okien naszego domu, i wtedy właśnie przyszło mi na myśl, by rozwinąć jakiś rodzaj pracy uświadamiającej wśród tych żołnierzy, którzy powinni by byli iść razem z nami – a nie przeciwko. Do tej pory nigdy nie sympatyzowałam żołnierzom, i w ogóle wojskowym. Postrzegałam ich jako ludzi nieinteligentnych, prostackich, unikałam z nimi rozmów, a nawet więcej – żywiłam do nich uczucie ogromnej niechęci z domieszką nienawiści. Ale obecnie było mi ich żal. Zbłąkane owieczki – myślałam – a przecież to są nasi bracia. Podzieliłam się tymi moimi refleksjami z moimi młodymi przyjaciółmi. Przyznali mi rację. Na jednym z naszych zebrań oddelegowaliśmy parę osób – do pracy wśród żołnierzy.

Jakie były wyniki „tej pracy”, Wilhelmina Matulaitisowa nie pisze. Z dalszego ciągu jej wspomnień wolno wnioskować, że raczej żadne. Więcej popisów wykazała młodzież miasteczka pod wpływem burzliwych wydarzeń w Rosji.

Pierwsze dni stycznia 1905… Pamiętam, że to była niedziela – piękna, słoneczna. Na ulicy, przy kościele, zgromadziło się sporo ludzi. W naszym domu było cicho, tylko dzieciaki trochę hałasowały. Nagle w drzwiach pojawił się Juozas Kačergis. Jak się okazało, dopiero wczoraj wrócił on z zesłania, z Wiatki. (Wcześniej karę zesłania odbywał już trzykrotnie). Wszedł, usiadł na wersalce – i ani słowem się nie odzywa. A mieliśmy już to w zwyczaju: o nic nigdy się nie dopytywać. Więc milczę, nie pytam. Nagle wpada Rymsza. Na jego wejście, Kačergis się ożywia, rozmawiają z sobą półszeptem. Już rozumiem: będzie jakaś rozróba. Rymsza wybiega, Kačergis milczy. Za chwilę – znowu wbiega Rymsza – i tak w kółko… W końcu się dowiaduję, że w miasteczku wybuchła poważna ruchawka. Młodzież zdemolowała sklep monopolowy, wódka płynie ulicami, w gminie – zerwano portret cara, wójtowi zakazano wchodzić do gminy, zniszczono różne pisma, dokumenty, skrawki fruwają po polach – to już coś okropnego! Dragonów w miasteczku nie ma, pocwałowali gdzieś na wieś, by tam uśmierzyć bunty włościan. A Kačergis wciąż siedzi, nie rusza się z miejsca. Wpada do niego ktoś z młodych, cicho z sobą rozmawiają, potem znowu ktoś wybiega, ktoś inny wpada. Dopiero o zmierzchu Kačergis opuścił mój dom. Zabrałam się do przygotowywania kolacji dla dzieci, jak nagle w progu domu pojawia się zapłakana żona Kačergisa. Żandarmi go aresztowali, więc ona błaga mnie o pomoc: mam pójść do żandarmerii i domagać się zwolnienia Kačergisa z aresztu. Nie mam nadziei, ale idę. Kačergisa zastaję tam leżącego na ziemi, potwornie poturbowanego, skrwawionego. Dookoła – dużo dragonów. Idę do oficera i proszę go, by oddał Kačergisa żonie. Ale oficer milczy. Z wyrazu jego twarzy, z oczu postrzegam, że nie jest to zły człowiek, więc ponawiam prośbę. Bez wyniku. Wróciłam do domu. O świcie znowu pobiegłam do żandarmerii. Kačergis leżał już nie na podłodze, ale na łóżku, umyty i obandażowany. W żandarmerii było dużo naszej młodzieży. Chłopacy unieśli łóżko razem z Kačergisem i intonując Marsyliankę wynieśli go razem z łóżkiem i ruszyli w kierunku jego domu. (A jednak udało im się przekonać żandarmów). Pamiętam, że Kačergisa długo potem leczono i że cały czas bardzo on głośno rozmawiał. Za każdym z nim spotkaniem krzyczałam na niego, by tak głośno nie rozmawiał.

[…] Po tych styczniowych rozróbach, dragoni bynajmniej się nie wyciszyli. Jeździli po miasteczku i okolicach, rewidowali, bezpardonowo wchodzili do domów. Nie byłam z tych strachliwych, ale trapiła mnie obawa o dzieci. Dziwne, ale dragoni nasz dom omijali, nie ruszali mnie. Może dlatego, że mój mąż służył w wojsku w Mandżurii? Ale gdyby się pojawili…

Pewnego razu podczas mojej rozmowy ze znajomą na ulicy, zbliżył się do mnie jakiś chłopaczek, na oko może 12-14-letni i nie odezwawszy się ani jednym słowem, po wręczeniu mi jakiegoś pakunku szybko się ulotnił. Tknięta przeczuciem, nie odwinęłam tego pakunku, ale szybko ruszyłam z nim do domu. Zamarłam z wrażenia: dwa rewolwery i mauzer!

Parę dni później pojawiła się w moim domu jakaś już niemłoda kobieta i tak samo nie odezwawszy się ani jednym słowem, wybrała z worka siedem rewolwerów i położyła mi je na stole. Na odchodnym jednak się przedstawiła: siostra Rymszy. Łamałam głowę, co z tym „bogactwem” robić; schowałam je w gabinecie męża, gdzie przyjmował chorych. Ku mojej radości następnego dnia przyjechali Piotr Suknielewicz ze studentem Garmusem i pozbawili mnie kłopotu, wywieźli te „prezenty”.

Od tamtej pory, z powodu zaostrzonych represji, konspiracyjna robota chwilowo się urwała…

W Petersburgu, pod ochronnymi skrzydłami Mackiewicza i „białego” Matulaitisa

„Od krewnych z Petersburga dostałam list i pieniądze, z zaproszeniem, bym do nich przyjechała na letnie wakacje, jak napisali. Byli dobrze rozeznani w mojej sytuacji, pragnęli więc na pewien czas ściągnąć mnie do siebie, żebym w ten sposób uniknęła niebezpieczeństwa. Wynajęłam dziewczynę do dzieci i wyjechałam. W Petersburgu mieszkał mój brat z dziećmi, to on właśnie dał mi pieniądze na podróż. [Antoni Mackiewicz, ojciec Stanisława, Seweryny i Józefa – uw. A. A. B.]. Mieszkał tam i mój szwagier z rodziną, Vincas Matulaitis – wspaniały człowiek, niezwykle dobry dla mojej siostry [Stefanii] i dla całej naszej rodziny. Zamieszkałam u nich, stołowałam się – częściowo u szwagra, częściowo u brata. W Petersburgu mieszkała także moja ulubiona siostra Czesia oraz siostra Emilia ze swoją rodziną [Emilia zamężna Walicka – uw. A. A. B.]. Było mi z nimi wszystkimi bardzo dobrze, odzyskałam wewnętrzną równowagę. Niepokoiły mnie tylko listy od męża, przeważnie o smutnej treści.

W Pitrze rozeszły się pogłoski o bliskim zakończeniu wojny. Wracałam do Pilwiszek. Po drodze zatrzymałam się w Wilnie i poprosiłam matkę, by się wybrała ze mną do Pilwiszek i tam razem z nami pomieszkała, bo było mi samej jakoś bardzo smutno. Matka się zgodziła. Przyjechałyśmy do Pilwiszek, gdzie… znowu ruszyła „nasza praca”. Zaktywizował się Kačergis. Razem z nim organizowaliśmy zebrania, jeździliśmy na wieś. Często wracałam późną nocą. Moja biedna matka nie spała, czuwała, czekała na mnie…

Dragonów w Pilwiszkach już nie było. Zgarnęli najaktywniejszych młodych ludzi i razem z nimi gdzieś się wynieśli. Ten wielki strach niby minął, ale pozostawał ten mniejszy, takoż niebezpieczny: ludzkie oczy, języki…

Wspominki… Z czasów carskiej Rosji. Obecnie mieszkała z mężem w wolnej Litwie, gdzie znów czuli się zagrożeni, bo nie takiej Litwy dla siebie pragnęli, ale innej – sowieckiej, komunistycznej. Z drugiej strony, na zamieszkanie w Sowietach nie miała najmniejszej ochoty. Więc dokąd jechać, uciekać?

Najstarsza córka, Katre nadal pracowała w Kownie, w Poselstwie Sowieckim. Coraz częściej spotykała się z Karolisem Poželą, był już naonczas sekretarzem KC komunistycznej partii Litwy – nielegalnej partii, ostro zwalczanej przez rząd litewski. W każdej chwili mógł być ujęty, oddany pod sąd, skazany… Pewnego dnia Katre oznajmiła, że chciałaby wyjść za mąż za Poželę. „Byłam przeciwna temu związkowi” – napisze Wilhelmina Matulaitisowa. Jej sympatie wciąż jeszcze sytuowały się po stronie Romana Pilara. Z dawnych, jeszcze z czasów wileńskich (wszak znała go od dziecka) sentymentów? Z wyrachowania? Katre, obywatelka sowiecka, czułaby się bezpieczniej w Sowietach, u boku Pilara (?).

…Bo tak czy inaczej, Katre – po wygaśnięciu jej „dyplomatycznej” kadencji w Kownie – będzie musiała do Sowietów wrócić…

„Krasnyj pomieszczik” w akcji polowania na Sawinkowa (z pomocą rodaków…)

„Jak wiadomo, słynny socjal-rewolucjonista Borys Sawinkow był jedynym z przeciwbolszewickich polityków, z którym Piłsudski chciał gadać. Ale w zawartym rozejmie bolszewicy domagali się wydalenia go z granic zwycięskiej Polski. I Piłsudski się zgodził”. (Józef Mackiewicz: „Z teki: niefortunne losy”).

Po rewolucji lutowej w Rosji Borys Sawinkow należał do prawicowej frakcji partii eserowskiej, będącej w opozycji do październikowego przewrotu. Sawinkow stał się jednym z najbardziej zapiekłych wrogów bolszewików. Ukrył się w Warszawie, gdzie założył Narodowy Związek Obrony Ojczyzny i Wolności, którym z Warszawy kierował. Władze sowieckie zajadle tropiły tę organizację, usiłując na wszelkie sposoby ją zwalczyć, a sam Sawinkow był stale na celowniku CzeKi.

Śledztwo w sprawie Sawinkowa prowadził osobiście sam Dzierżyński. „CzeKa rozbiła część oddziałów [tego] Związku, a Sawinkow na skutek zabiegów dyplomatycznych rządu moskiewskiego został przez władze Polski wydalony z kraju. Udał się do Paryża. Działalność Sawinkowa dalej szkodziła niebezpiecznie bolszewikom. Miał on nadal ciche poparcie rządu polskiego, a także angielskiego, francuskiego i czeskiego. Udało mu się też uzyskać pomoc ze strony Mussoliniego. Przede wszystkim nadal „rozporządzał on w Rosji tysiącami wiernych ludzi, dobrze uzbrojonymi bandami, aparatem zwartym z Centralnym Komitetem w Warszawie”. To nie do końca rozpracowane przez OGPU zorganizowane sawinkowowskie podziemie przy braku szerszego poparcia społeczeństwa dla polityki władz [sowieckich] stanowiło ciągle dla bolszewików groźne niebezpieczeństwo. Stale wisiała nad nim groźba zmiecenia ich przez jakąś falę buntu. Osławiony terrorystycznymi akcjami przeciwko caratowi Sawinkow był idealnym kandydatem na przyszłego zbawcę parlamentarnej Rosji”. (Jerzy S. Łątka).

Z zagrożenia, jakie dla bolszewików stwarzała osoba Sawinkowa najlepiej zdawał sobie sprawę Feliks Dzierżyński. W 1924 zwrócił się on do dyplomaty sowieckiego w Berlinie – Polaka Rajewskiego (po polsku) z prośbą o pomoc w zebraniu informacji związanych z pobytem Sawinkowa w Polsce.

„Powstaje konieczność [pisał Dzierżyński do komunisty rodaka, Rajewskiego] ustalenia szeregu faktów dotyczących Polski, Piłsudskiego i jego rządu, a także sformułować konkretne pytania dla Sawinkowa. Wy moglibyście nam być bardzo pomocni. Poza tym byłoby nader wskazane, abyście przekazali nam wiadomości i wycinki z gazet polskich o Sawinkowie oraz Wasze osobiste wskazania o tym, jak można je wykorzystać w konkretnych wypadkach”.

„Swoich chłopców” do polowania na Sawinkowa, Dzierżyński miał pewnych i wiernych. A pośród nich – niezawodnego Romana Pilara (prywatnie – rodzonego siostrzeńca).

Operacja sprowadzenia Sawinkowa do Rosji jest tematem dokumentalnej książki sowieckiego pisarza, Wasilija Ardamatskiego „Kto sieje wiatr, zbiera burzę”. Prof. Jerzy S. Łątka komentuje ją tak: „Mimo oczywistej tendencyjności książka jest pozycją bardzo interesującą. Powstała ona w oparciu o materiał archiwalny, z którego Ardamatskij czerpie obficie. A po odrzuceniu kosmetyki typowej dla bolszewickiej publikacji o Dzierżyńskim doczytać się można bardzo wiele o metodach działania OGPU”. „Żelazny Feliks miał złote serce, pełne miłości do ludzi, gorąco pragnął zapewnić im szczęście. Właśnie z tej miłości do ludzi wyrastała jego zimna, nieubłagana nienawiść do wrogów władzy sowieckiej. Uosabiali w jego oczach przede wszystkim wrogów ludzkiego szczęścia. Trudno mu było mówić o Sawinkowie bez wzburzenia” – pisze Wasilij Ardamatskij.

Według Ardamatskiego „w tym polowaniu” pomógł Dzierżyńskiemu sam Sawinkow. A było tak. Sawinkow, zniecierpliwiony brakiem wiadomości od przebywającego w Moskwie przedstawiciela Związku Obrony Ojczyzny i Wolności, wysłał do Rosji swego adiutanta, Leonida Szeszenię. Ale Szeszenia miał pecha. Podczas nielegalnego przekraczania granicy wpadł w ręce sowieckich żołnierzy. Dla Dzierżyńskiego był to niezwykle miły prezent. Szeszenia, jako członek kontrrewolucyjnych oddziałów partyzanckich (band) Sergiusza Pawłowskiego („krwawego pułkownika”) i osławionego Bułak-Bałachowicza, walczących na terenie Białorusi w latach 1920-1922, rozstrzelany mógł być na miejscu. A więc obecnie osadzony na Łubiance Szeszenia miał do wyboru: śmierć albo życie. Szeszenia wybrał ten drugi wariant. Wydał on hasła, poprzez które miał nawiązać kontakty z dwoma rezydentami Sawinkowa w Rosji.

To był dla OGPU dobry początek. W Rostowie zlikwidowano 300-osobową organizację Sawinkowa. Z nawiązaniem kontaktu z przedstawicielem Sawinkowa w Moskwie było już nieco więcej kłopotów. Dzierżyński przygotował pułapkę. Główną rolę w tej „misji” miał odegrać czekista Andriej Fiodorow, niewysoki, szczupły, 35-letni mężczyzna, pracowity i pomysłowy. Aby uzyskać więcej informacji, Fiodorow podszył się pod Szeszenię i udał się do moskiewskiego mieszkania rezydenta Sawinkowa, Zekunowa. Ten uwierzył, że ma przed sobą przedstawiciela Sawinkowa. Fiodorow szybko się zorientował, że Zekunow po powrocie z emigracji do Rosji i szczęśliwym odszukaniu żony, stracił ochotę do niebezpiecznego współdziałania z Sawinkowem.

Dla OGPU – komentuje to spotkanie Jerzy S. Łątka – była to sytuacja nadzwyczaj pomyślna. Zekunow – znalazłszy się przed alternatywą rozstrzelania za przynależność do kontrrewolucyjnej organizacji Sawinkowa, z którą już nie identyfikował się głęboko – a uratowaniem życia za pomoc w śledztwie, bez wahania wybrał wyjście drugie. W ten sposób OGPU w pojedynku z Sawinkowem zyskało aktywnego pionka.

Swój „aktorski” plan Dzierżyński przedstawił na zebraniu najbliższych współpracowników:

„Winniśmy zmusić Sawinkowa, by uwierzył, że w Rosji istnieje nowa, nie znana mu dotychczas, potężna organizacja kontrrewolucyjna, która czeka na doświadczonego, obdarzonego autorytetem przywódcę. Dla większego prawdopodobieństwa stworzymy nawet pozory kontaktu tej organizacji z jego ludźmi w Moskwie. Mamy ich wystarczająco na miejscu, pod obserwacją. Gdy uwierzy w to wszystko, musi do nas przyjechać. A uwierzyć będzie mu tym łatwiej, ponieważ wie, że autentycznych przeciwników ustroju sowieckiego mamy aż nadto”.

Szczegółowy plan pułapki opracowywał Andriej Fiodorow. Pracował, tak jak Dzierżyński, po – jak pisze Ardamatskij – „osiemnaście godzin na dobę. Na biurku piętrzył się przed nim stos akt rozgromionych organizacji kontrrewolucyjnych – znajdujących się pod kontrolą czekistów. Z owych teczek ziarnko do ziarnka wybierał typowe przykłady działalności kontrrewolucyjnej: nazwiska, służbowe i domowe adresy członków podziemia. Schemat organizacji LD [Liberalni Demokraci] nasycony został konkretnymi szczegółami jej działalności. Organizacja pęczniała ludźmi, którzy w przyszłych rozmowach Fiodorowa z Sawinkowem będą jakby ożywać, działać, umacniając wiarygodność fikcji.

Dwa miesiące upłynęły, zanim praca ta została zakończona, skrupulatnie omówiona i uzupełniona przez innych pracowników kontrwywiadu i wreszcie zatwierdzona przez Dzierżyńskiego”.

Na najważniejszego aktora w tej niebezpiecznej grze Dzierżyński wyznaczył Andrieja Fiodorowa. Winien on był przekształcić się w Arkadija Muchina – rzekomego członka KC konspiracyjnej organizacji LD. „Było to dla Fiodorowa-Muchina naprawdę niebezpieczne zadanie. Musiał być wiarygodnym dla ludzi Sawinkowa, w większości doświadczonych konspiratorów. W razie jakiejkolwiek wpadki czekała go kula, jeśli nie od nich, to od swoich” – komentuje to aktorstwo Jerzy S. Łątka.

Następnym posunięciem OGPU było wysłanie do Polski Zekunowa z raportem dla Sawinkowa. Zekunow pozostawiał w Moskwie pięcioletniego syna i żonę spodziewającą się drugiego dziecka. Taki „zastaw” stanowił gwarancję, że Zekunow dołoży wszelkich starań, aby znakomicie wywiązać się z zadania wobec nowych zleceniodawców. Jakoż nie zawiódł ich oczekiwań. Przedstawiciele Związku Sawinkowa „połknęli haczyk”.

Udana misja Zekunowa zaowocowała „na tej szachownicy” jeszcze jednym ruchem Dzierżyńskiego: powziął on decyzję wysłania razem z Zekunowem Andrieja Fiodorowa, czyli fałszywego Arkadija Muchina, który niby w imieniu LD „koniecznie chciałby nawiązać współpracę ze Związkiem Sawinkowa”. Pisze Jerzy S. Łątka:

„Na tę okazję OGPU zafundował mu [Fiodorowowi Muchinowi] modny, doskonale uszyty garnitur z szerokimi klapami, na rękę pierścionek z niewielkim brylantem. Po niby to nielegalnym przekroczeniu granicy udali się do kapitana Sekundy, który z ramienia polskiego wywiadu współpracował z ludźmi Sawinkowa. Muchin miał dla polskiego wywiadu prezent – szereg wybranych, tajnych informacji na temat sytuacji w Związku Sowieckim. Tym sposobem do planu OGPU nieświadomie wciągnięty został polski wywiad.

Po uzyskaniu odpowiednich informacji od kapitana Sekundy, dwaj funkcjonariusze OGPU udali się do Warszawy i spotkali z dwoma ważnymi w Narodowym Związku Obrony Ojczyzny i Wolności ludźmi – Fiłosofowem i Szewczenką”.

Czy ci „ważni ludzie” ze Związku Sawinkowa uwierzyli w bajki opowiadane im przez Muchina? Funkcjonowali w Warszawie, byli poniekąd oderwani od realiów Rosji sowieckiej. Na wszelki wypadek nie przyjęli tych relacji bezkrytycznie. Bodaj więcej nieufności wykazał w tym Fiłosofow.

Borys Sawinkow w 1920 roku założył w Warszawie gazetę pt. „Swoboda”. Po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej i wydaleniu (pod presją Moskwy) Sawinkowa z Polski, gazeta ta została przemianowana na „Za swobodu” i wtedy właśnie jej redaktorem naczelnym został Dmitrij Fiłosofow. Według opinii ludzi znających go bliżej, nie cierpiał on w równej mierze i komunistów, i monarchistów, z natury był człowiekiem nieufnym. Może to właśnie z jego inicjatywy (a może i samego Sawinkowa) postanowiono wysłać do Moskwy jeszcze jednego, nowego człowieka. Był nim Iwan Fomiczew, wileński rezydent Sawinkowa.

Co robił w tym czasie Roman Pilar? Czekał cierpliwie na odegranie swojej roli w złowieniu „grubszej ryby”…

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Fragmenty Wspomnień Wilhelminy i Stasysa Matulaitiów z litewskiego tłumaczyła Alwida A. Bajor

Wstecz