Notatnik wileński

Pamięć o Aleksandrze Jabłońskim

Pewien pisarz polski powiedział, że przyzwoitość – to rzecz skomplikowana i tak prosta, że trudna do zdefiniowania. Trudno na nią trafić, ale warto szukać. Ci, którzy przyszli w 1945 roku do wileńskiego Polskiego Koedukacyjnego Gimnazjum nr 5 przy Ostrobramskiej (obok dzisiejszej Filharmonii Narodowej) natrafili na przyzwoitość w osobie nauczyciela historii Aleksandra Jabłońskiego.

Gdy wypadło mu nauczać dodatkowo konstytucji, według której „każdy obywatel radziecki jest pełnoprawnym właścicielem „szirokoj strany rodnoj” (pewnie dlatego bez skrupułów wywożono ludzi do Syberii, Kazachstanu i in. dalekich ziem), robił to przyzwoicie. Bez patosu, bez haseł. Jeszcze jedna cecha tego Nauczyciela – odwaga. Nie taka do zaimponowania, a konieczna, gdy trzeba było przed władzami bronić własnych racji lub bezpieczeństwa uczniów, którym wielokrotnie groziła przymusowa wędrówka do najdalszych zakątków „szirokoj strany mojej rodnoj”. Gardził miernotami i donosicielami. Tacy, niestety, zostali „wpakowani” przez władze oświatowe Litwy do grona ówczesnych wspaniałych pedagogów „piątki”, przeniesionej później na Antokol. Nigdy nie powiedział wprost złego słowa na temat tych, którzy donosili na nauczycieli i uczniów. Ale ta, częstokroć przerośnięta, powojenna młodzież, dzięki niemu była na baczności, orientowała się, kogo się obawiać, przed kim nie zwierzać się ze swojej niedawnej przeszłości, często chlubnej – Szare Szeregi, konspiracja, AK.

Aleksander Jabłoński wyjechał do Polski dopiero w 1958 r. W swoich wspomnieniach napisał: „Dłuższy czas zastanawiałem się, czy mam opuszczać młodzież polską i miejsce, z którym byłem uczuciowo związany, gdzie przeżyłem tyle dobrych i złych sytuacji. Jednak przeważyły względy osobiste. Oprócz tego uważałem, że przygotowaliśmy młodzież polską do kontynuowania naszych założeń – nie poddawać się asymilacji”.

Krystyna Łukaszewicz – absolwenta „piątki” w 1951 r., wieloletnia wicedyrektor Szkoły Średniej nr 1 w Landwarowie wspomina: „Wspaniały wychowawca i nauczyciel, rozkochany w Wilnie i Wileńszczyźnie. Założył „Kółko miłośników Wilna”, byłam jego starostą. Każdej niedzieli odbywały się wycieczki do różnych miejsc i miejscowości: np. do synagogi, na Cmentarz Bernardyński, do kienesy w Trokach, a przy okazji nocowaliśmy u tamtejszych Karaimów. Rozbudził w ten sposób w nas chęć dalszego poznawania stron ojczystych. Był wychowawcą mojej klasy. Trochę dziwnej, bo uczyły się w niej same dziewczęta. Początkowo byli też chłopcy, ale tak energicznie protestowałyśmy, że dyrektorka chłopców przeniosła do innej klasy a stamtąd przysłała kilka dziewczyn. Łączyła nas z wychowawcą komitywa, miałyśmy nauczyciela kochanego, prawdziwego – z powołania, nie z urzędu”.

Do końca swoich dni był w kontakcie z wieloma byłymi uczniami: w Polsce i na Litwie. Zmarł w Tychach w kwietniu 2007 roku. W wileńskim franciszkańskim kościele Wniebowzięcia NMP w dniu 13 maja sprawowano Mszę św. w intencji śp. Aleksandra Jabłońskiego. Stawiło się kilkadziesiąt osób – dawnych uczniów „piątki”. Trzeba być doprawdy Człowiekiem wielkiego formatu i takimż Pedagogiem, żeby mimo upływu ponad pół wieku dawni wychowankowie pamiętali o Nim.

Tramwaj, teraz – metro

Fiksum poprzedniego mera Wilna był tramwaj. Nie taki zwykły, a szybkobieżny, bezszynowy, który w ciągu liczonych minut miał pokonać odległość od dworca kolejowego do Santoryszek (okolice Jerozolimki), gdzie rozlokowały się liczne kliniki i instytuty medyczne. Wypożyczono (za solidną opłatą) nawet zza granicy piękną makietę, ustawiono ją na tle „drapacza chmur” – siedziby samorządu. Wilnianie – jedni z podziwem, inni z ironią – przyglądali się temu cudowi techniki. Specjaliści natomiast z niepokojem obserwowali poczynania mera. Tramwaj, ich zdaniem, to poważne zagrożenie dla Starówki i śródmieścia. Nowy mer optuje za budową metra: z częścią podziemną i naziemną. Ma ono skutecznie rozwiązać problem korków samochodowych na ulicach miasta. Wiadomo, że koszty budowy metra będą wyższe niż tramwaju. Skąd pieniądze – nie wiadomo. Tymczasem władze zasięgają opinii specjalistów z miast, w których funkcjonuje metro. Np. – jednego z kanadyjskich, a przecież pod nosem jest Warszawa, która dorobiła się już ileś tam kilometrów kolei podziemnej, całkiem dobrze funkcjonującej.

Ostatnia batalia o „Lietuvę”

W końcu ul. Basanavičiusa (d. Wielka Pohulanka) wyrósł ponad 20-piętrowy budynek mieszkalny. Gdy prawie wszystkie znajdujące się w nim apartamenty zostały wykupione, a w części parterowej rozlokował się bank, biura, sklepy i restauracje, zaczęto głośno mówić, że budowla w tym miejscu i takiej wysokości jest nieporozumieniem, wręcz przestępstwem.

Grupa aktywistów, a inaczej mówiąc – miłośników architektury Wilna, od kilku lat walczy, chyba raczej bezskutecznie, o to, żeby w miejscu dawnego kina „Lietuva” przy ul. Pilymo (róg Zawalnej i Wielkiej Pohulanki) nie powstał podobny wieżowiec. Szeregi miłośników powoli topnieją. Ludzie są po prostu zmęczeni i już nie wierzą, że ich protesty przyniosą pożądany skutek (decydują wielkie pieniądze w posiadaniu zwolenników „drapaczy chmur” w wileńskim wydaniu). Zdecydowali się jednak na jeszcze jedną akcję: sprowadzili pod dawne kino potężny dźwig, jego ramię wskazywało wysokość przyszłego wieżowca, który skutecznie zasłoni piękne widoki Starówki, oglądane z wzgórz dawnych Wingrów. Przy pomocy rozwiniętych rolek papieru pokazali, jakiej szerokości będą chodniki. Wypadło nieciekawie… dla pieszych. Zresztą, kto by się z nimi liczył. Mieszkańcy apartamentów do swego „domku” wjadą wprost z jezdni do podziemnego parkingu a stamtąd w przeszklonej windzie do mieszkań.

Parostatkiem do Zakretu?

Każdej wiosny ojcowie miasta wracają do tematu przekształcenia Wilii w trasę turystyczną. Planowano urządzenie przystani, w niektórych miejscach nawet pogłębienie „naszych strumieni rodzicy”. Zazwyczaj na projektach się kończyło. Ostatnio bardzo poważnie – tak twierdzą decydenci – mówi się o wodnej trasie turystycznej. Ma ona liczyć 16 km i 90 m i prowadzić od dzielnicy Lazdynai do Werek. Po drodze mijając Zakret, Zwierzyniec, Starówkę, Tuskulany, Wołokumpie.

Przewodnicy mają opowiadać o zabytkach oglądanych ze statku. Piękna wizja. Przyroda jednak potrafi spłatać figla: ostatnimi laty w czasie upałów Wilię w wielu miejscach można pokonać w bród. W jaki więc sposób będą się poruszały statki, nawet najmniejsze, nie wiadomo. Na pocieszenie można przypomnieć, że dawniej rzeka była pełnowodna, a nawet stawała się sprawczynią powodzi. Przed wojną kursowały po niej parostatki, długo po wojnie – też. Do momentu, gdy na Białorusi zbudowano ujęcie wody i Wilia nam się skurczyła.

Woda czysta, plaże piaszczyste

Zbadano jakość wody w okolicach najpopularniejszych miejsc plażowania w Wilnie – w Wołokumpiu (na obu plażach), na Zielonych Jeziorach, w dzielnicy Żirmunai (d. Łosiówka), przy jeziorze Sałata. Okazało się, że bez obaw można się kąpać. Opalać – też, bo w tym sezonie na tych plażach wysypano 1200 ton świeżego złocistego piasku, urządzono kilkanaście nowych przebieralni, wyczyszczono toalety i zamontowano pojemniki na śmieci. Pogoda zapowiada się na lato akurat do plażowania. Trudniej prognozować, co wykombinują wandale, którzy z każdym rokiem są coraz bardziej „pomysłowi”. Np. niedawno w jednej z wileńskich dzielnic siekierą „porąbali” tymczasowy naziemny wodociąg. Trysnęło w niebo pięć potężnych fontann. Szkody naprawiono szybko, mieszkańcy dzielnicy Nowe Miasto prawie nie odczuli skutków awarii.

Halina Jotkiałło

Wstecz