ZA CHIŃSKIM MUREM

Długa podróż z Wilna do Nankinu

Nareszcie nadszedł koniec sierpnia, a z nim – wiadomość o długo ocze-kiwanej podróży do Chin. Dawno marzyłam o zwiedzeniu tego egzotycznego kraju o tak różnej od naszej, europejskiej kulturze. Na kilka tygodni przed wyjazdem dowiedziałam się, że w ramach naukowej współpracy litewsko-chińskiej, stypendium przeznaczone dla szczególnie wyróżniających się doktorantów ma czekać na mnie na Uniwersytecie Pedagogicznym w Nankinie (Nanjingu), gdzie w ciągu pół roku będę zgłębiać potrzebną mi do pracy doktorskiej wiedzę z zakresu filozofii, sztuki chińskiej, a także kontynuować rozpoczętą w Wilnie naukę języka chińskiego.

Wiadomość o wyjeździe dopadła mnie w Maroku, kraju, gdzie się ocierają o siebie i wzajemnie przenikają kultura i obyczaje francuskie, arabskie, berberyjskie. Przerywam wakacje i powracam na Litwę, by zdążyć na czas załatwić bilety, wizę, zaświadczenia lekarskie oraz inne formalności.

Okazało się, że najtańsza trasa do Nankinu rozpoczyna się w Rydze. Przesiadki w Stambule, Dubaju i Szanghaju. Niestety, z Litwy prawie nie ma tanich rejsów lotniczych. W Rydze pod tym względem sytuacja jest o wiele lepsza, gdyż tacy przewoźnicy jak Renair lub Easyjet oferują rzeczywiście tanie loty do wszystkich niemal krajów.

Tak więc podróż do Chin rozpoczęła się z Rygi, dokąd dotarłam razem z kilkoma kolegami z Francji, którzy akurat zwiedzali państwa bałtyckie.

Z Rygi odleciałam nocnym rejsem, stąd już wczesnym rankiem byłam w Stambule i miałam przed sobą cały dzień na zwiedzanie. Zostawiam więc bagaż na przechowanie, znajduję plan miasta i wyruszam metrem do historycznego centrum. Tu spotyka mnie tak chętnie oglądana i podziwiana niegdyś moja stara znajoma sprzed kilku lat: Sofia Haga. Wciąż tak samo piękna i majestatyczna. Budynek jest wymownym świadectwem świetności i przepychu bizantyjskiego chrześcijaństwa. Wiele wieków upłynęło od czasu, kiedy Konstantynopol stał się Stambułem, a bizantyjski kościół przerobiony został na meczet muzułmański.

Język turecki... w szufladce

W malowniczej kawiarence wypiłam tradycyjną turecką herbatę zagryzając słynnymi tureckimi smakołykami. Koło południa zrobiło się tak gorąco, że musiałam zrezygnować z wędrówek po starówce i szukać jakiej takiej ochłody w parku i na plaży.

Turków zawsze postrzegałam jako ludzi otwartych i przyjacielskich, chętnie nawiązujących kontakty międzyludzkie. Niestety, okazało się, że mój język turecki, który kiedyś bez większego trudu dość biegle opanowałam podczas kilkuletniego pobytu na Cyprze, pozostawia wiele do życzenia. Jeszcze raz się potwierdza reguła, że w życiu za wszystko trzeba płacić. W ostatnich kilku latach, całkowicie pochłonięta angielskim, francuskim, chińskim, odłożyłam na bok turecki, jak się odkłada do szufladki jakąś aktualnie niepotrzebną rzecz, która jednak może kiedyś się przydać. Język nie jest jednak martwą rzeczą i źle mu w tej pamięciowej szufladce.

Genialny liść palmowy

Wieczorem wyleciałam do Dubaju. No właśnie. Następna przesiadka miała być w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Nie mogłam zaprzepaścić okazji przynajmniej powierzchownego zapoznania się z tym fascynującym miastem i zdecydowałam pozostać tu kilka dni. Gdzieś przed rokiem oglądałam na Discovery program o budowie w Dubaju Palm Island (Wyspy Palmy) – sztucznej wyspy w kształcie liścia palmowego, której obwód liczy dziesiątki kilometrów. Ten monumentalny produkt geniuszu inżynierii XXI wieku wówczas zrobił na mnie takie wrażenie, że postanowiłam koniecznie zobaczyć to na własne oczy. Jeszcze w Wilnie, kupując bilety sprawdziłam w agencji turystycznej, czy aby na pewno możliwa jest kilkudniowa przerwa między lotem Stambuł – Dubaj oraz Dubaj – Szanghaj. Okazało się, że tak. Jedyne utrudnienie to wiza, o którą musiałam się ubiegać. Chodzi o to, że dziewczynom i młodym kobietom z Europy Wschodniej nie jest łatwo otrzymać wizę do Arabskich Emiratów. Mam jednak szczęście: otrzymuję wizę na trzy dni. Może dlatego, że miałam już wykupione bilety do Chin, więc było oczywiste, iż nie mam zamiaru pozostać w Emiratach.

Do Dubaju przyleciałam sporo po północy. Na szczęście, na lotnisku czekała na mnie dobra dusza z Couchsurfingu, z którą się skontaktowałam jeszcze w Wilnie. A właśnie, tutaj chyba powinnam w kilku słowach wytłumaczyć, o co chodzi z tym Couchsurfingiem.

Co to jest Couchsurfing?

Ta wspaniała organizacja internetowa stale towarzyszy mi w podróżach po świecie. Ponad 200 000 osób z około 215 krajów i ponad 23 000 miast należy do niej. Cel: otrzymanie bezpłatnego noclegu podczas podróży oraz użyczanie go innym turystom. Couchsurfing nie zobowiązuje do niczego osoby, które nie mają możliwości gościć u siebie turystów, wcale nie muszą tego robić. Z drugiej strony jest wiele osób, które same nie podróżują bądź też wolą korzystać z hoteli, lecz chętnie goszczą u siebie tych, którzy zwiedzają ich rodzinne miasto. Największą bodaj zaletą Couchsurfingu, oprócz możliwości bezpłatnego noclegu, jest poznawanie nowych ludzi, ich zwyczajów, mentalności, kultury ich krajów. Osoby, które zapraszają do siebie podróżników, najczęściej oferują więcej niż tylko nocleg – czasem oprowadzą po mieście lub podwiozą gdzieś poza miasto, czasem zaproszą na kawę, piwo lub obiad albo zabiorą na jakąś imprezę. Wszystko to daje możliwość poznać zwiedzany kraj bardziej od wewnątrz, dotrzeć do miejsc, które, choć nie leżą na szlakach turystycznych, kryją w sobie wiele uroku.

Właściwie jest więcej podobnych organizacji internetowych, z których najbardziej znana i dość dobrze zorganizowana jest Hospitality Club. Osobiście jestem bardziej przekonana do Couchsurfingu – w ciągu ostatnich dwóch lat mieszkałam u członków tej organizacji we Francji, Włoszech, Holandii, Maroku, na Łotwie, w Estonii, Arabskich Emiratach, Chinach oraz Hongkongu. Poznałam w ten sposób mnóstwo ciekawych ludzi. Przekonałam się też, że świat jest o wiele mniejszy i bardziej otwarty, niż mi się dotąd wydawało. Tym, którzy się tą sprawą zainteresowali, podaję adres organizacji: www.couchsurfing.com

Wróćmy jednak do Dubaju. Z lotniska wyszłam w nocy. Ale nie od razu poczułam, że już jestem na świeżym powietrzu – do głowy by mi nigdy nie przyszło, że po północy może być aż tak gorąco! Rzeczywiście, 35-40 stopni Celsjusza w nocy? Właśnie takie są sierpniowe noce w tym kraju. W dzień jest jeszcze goręcej. Tak mniej więcej 45-50 stopni. W cieniu.

Apokaliptyczne piękno Dubaju

Upał powoduje, że ulice są absolutnie puste. W kraju, który dzięki ropie naftowej dołączył do czołówki najbogatszych państw świata, ulice są świetnie dostosowane do poruszania się na czterech kółkach i każdy ma swój samochód. Może sobie na auto pozwolić nawet robotnik, który na kontrakt przyjechał do Dubaju na kilka lub kilkanaście lat pracy. Dość często za kierownicą można zobaczyć nawet kobiety – mimo że formalnie w tym arabskim kraju kobietom jest zabronione posiadanie praw jazdy oraz kierowanie samochodem. Na praktyce jednak dość łatwo jest zdobyć na to pozwolenie (wystarczy uzasadnić, że w związku z sytuacją rodzinną lub pracą zawodową niezbędna jest możliwość prowadzenia auta).

Dziwnie i trochę nieswojsko wygląda to miasto – szerokimi centralnymi ulicami posuwa się mnóstwo aut, wzdłuż ulic stoją szeregi wieżowców, a chodniki są całkiem puste. Odnosi się wrażenie, że miasto wymarło. Gdy słupek rtęci przekracza 45 stopni, ustają wszelkie prace na budowach. Dubaj rozbudowuje się niebywale intensywnie – prace budowlane trwają całą noc, a dźwigów tu jest całe mnóstwo. Niesamowite wrażenie robi Burj Dubai (wieżowiec Dubaju) – budynek, który po ukończeniu będzie najwyższy na świecie. Już teraz majestatycznie wznosi się ponad pozostałymi, także przecież nie ułomkami. Wrażenie niesamowite, wręcz apokaliptyczne: z jednej strony – nowoczesne, młode, zmieniające się z dnia na dzień miasto, z drugiej – piekielny upał i ani żywej duszy na ulicach. Wrażenie to potęguje szare, ponure niebo nad miastem oraz słońce, ledwo widoczne za gęstymi chmurami pyłu, który się wznosi z tysięcy budowli.

Z samochodu tego się nawet nie zauważa, ale parę razy – uzbrojona w mój wierny podróżny kapelusz i wodę do picia – wybrałam się na pieszą przechadzkę po centrum. Co dziesięć, piętnaście minut musiałam się ratować w jakimś sklepie lub kawiarni. Na szczęście, wszystkie pomieszczenia w Dubaju są idealnie klimatyzowane i witają przyjemnym chłodkiem.

Starówka dubajska – to zupełnie inny świat: wąskie, kręte uliczki, małe sklepiki z upominkami, złotem, odzieżą. Zwłaszcza wiele jest sklepów z tkaninami – kaszmiry, adamaszki, jedwabie – każdy znajdzie coś na swój gust. Ceny są niskie, przy tym można się targować. Być może podczas sezonu turystycznego (który trwa od listopada do kwietnia) ceny wzrastają, a wąskie uliczki napełnia gwar turystów i sprzedawców. W lecie jednak jest pusto. Puste jest również Muzeum Emiratów Arabskich, w którym świetnie przedstawiona jest historia oraz etnografia.

Plaże w sierpniu również są prawie puste. Mimo że cień palm i wiatr od morza powoduje, że jest tu całkiem znośnie. Jednego dnia uparłam się udowodnić, że jestem odporna na gorąco i spędziłam na plaży cały dzień. Inna rzecz, że większość czasu przesiedziałam w morzu, które zresztą też jest zbyt ciepłe. O wiele przyjemniejsza jest nocna plaża. Przekonałam się o tym, kiedy razem z moimi nowymi znajomymi z Couchsurfingu urządziliśmy tam piknik.

Podróżni wszystkich krajów, łączcie się!

Któregoś wieczoru udało mi się nawet zorganizować członkom Couchsurfingu imprezę. Zawczasu, jeszcze z Wilna porozsyłałam informację, kiedy i w jakim klubie mamy się spotkać. Zebrało się całkiem fajne towarzystwo. Bodaj tylko jeden chłopak był rodowitym obywatelem Emiratów, reszta przyjechała do tego kosmopolitycznego państwa z innych krajów – przede wszystkim z Indii, Pakistanu, Arabii Saudyjskiej, jak również z Europy i Afryki. Wieczór spędzony przy piwie (alkohol jest dozwolony w Dubaju, choć zabroniony w niektórych innych Emiratach) pozwolił lepiej poznać ludzi z innych kultur i raz jeszcze przekonać się, jak niesłuszne są różne europocentryczne stereotypy i uprzedzenia, tak częste wśród obywateli Litwy.

Mimo uciążliwego upału trzy dni, które mi pozwoliła wiza spędzić w Dubaju, minęły błyskawicznie i musiałam już wyjeżdżać... A na Wyspie Palm nie byłam. Ciągle się jeszcze buduje i wjazd na nią jest zakazany. Miałam jedynie możliwość podziwiać spiralne kształty tego ogromnego „listka” z jednego wieżowca, który się znajduje nieopodal. Ostatni raz oglądałam tę fantastyczną, oświetloną tysiącami ogni wyspę z okna samolotu.

Osiemnastomilionowy Szanghaj

No i nareszcie jestem w Szanghaju – największym i najnowocześniejszym mieście Chin. Zdecydowałam spędzić tu kilka dni i dopiero potem jechać do Nankinu, miasta, w którym miałam przez pół roku mieszkać i studiować.

Nazwa Szanghaj składa się z dwóch hieroglifów Shang (nad, ponad, powyżej) oraz Haj (morze), więc - miasto nad morzem. Jest inne niż cała reszta Chin - bardzo nowoczesne i, powiedziałabym, zwesternizowane. Jego historia sięga XIII w., lecz naprawdę wielkiego znaczenia jako miasto portowe nabiera dopiero w XIX w. Obecnie jest największym centrum przemysłowym Chin. Właśnie tutaj znajduje się większość spółek zagranicznych.

W odróżnieniu od reszty Chin, wielu mieszkańców Szanghaju potrafi się porozumieć w języku angielskim, więc turysta ma stanowczo mniej problemów językowych. Mogą się jednak zdarzyć. Pamiętam, jak na lotnisku wzięłam taksówkę i poprosiłam kierowcę, by zawiózł mnie pod adres, gdzie się miałam zatrzymać. Taksówkarz woził mnie po mieście, pokazywał kartkę z adresem innym kierowcom, w końcu oświadczył, że nie zna alfabetu łacińskiego. Dobrze, że przynajmniej nie musiałam płacić za bezsensowną przejażdżkę po mieście.

Z podobnym zachowaniem się Chińczyków podczas mego ponad półrocznego pobytu w tym kraju stykałam się dość często: jeśli Chińczyk wie, jak ci ma pomóc, zrobi to bardzo chętnie i naprawdę jest autentycznie zadowolony, że może wskazać drogę czy coś doradzić. Ale, gdy nie zna odpowiedzi lub nie potrafi pomóc, nigdy do tego się nie przyzna. Na przykład, gdy pytam, w jakim kierunku powinnam iść, by trafić do określonego miejsca, to Chińczyk, jeśli nie wie, po prostu wskaże byle jaki kierunek. Czasem bywa to dość męczące i naprawdę łatwiej jest znaleźć drogę, polegając tylko na planie miasta. Z tym, że w wielu miastach – z wyjątkiem popularnych centrów turystycznych – mapy są tylko w języku chińskim, więc są raczej dla turystów nieprzydatne.

Gdy wreszcie znalazłam poszukiwany adres, zdążyłam się przekonać o tym, o czym słyszałam już wcześniej: naprawdę warto mieć ze sobą adres zapisany hieroglifami chińskimi. W Szanghaju również zatrzymałam się u internetowych „znajomych” z Couchsurfingu – pierwsze dwa dni mieszkałam u Francuza, który już dość długo pracuje w jednej z wielu szanghajskich spółek zagranicznych i dobrze włada językiem chińskim. Pozostałe dwa dni mieszkałam u Niemki, która przyjechała na kilkuletni kontrakt w chińskiej filii niemieckiej firmy inżynieryjnej i zupełnie nie znała języka chińskiego. Większość członków Couchsurfingu w Chinach pochodzi z Europy i Stanów. Przyjechali tu studiować lub pracować – najczęściej w zagranicznych firmach handlowych lub jako nauczyciele i wykładowcy języka angielskiego. Rodowici Chińczycy jeszcze się do tej organizacji nie przekonali. Być może jest im obcy zachodni styl życia, podróżowania oraz zachodnie pojęcie gościnności.

Latem w Szanghaju jest gorąco i bardzo wilgotno. Zanieczyszczenie powietrza również bardzo wysokie. To, co najbardziej rzuca się w oczy – niesamowite tłumy ludzi: w tym ponad 18-milionowym mieście tłumy są wszędzie – na ulicach, w sklepach, a szczególnie w metrze, które, zwłaszcza w godzinach szczytu, jest niewyobrażalnie przepełnione. Przy wysiadaniu z pociągu trzeba się bezceremonialnie, „na chama” przeciskać przez tłumy ludzi, którzy nachalnie się wpychają do środka, nie czekając, aż inni pasażerowie wysiądą. W takim przepychaniu się łokciami Chińczycy naprawdę są niedoścignieni.

Mimo zanieczyszczenia, gorąca, wilgoci i tłumów, które stale gdzieś śpieszą, Szanghaj jest urzekającym miastem, o niepowtarzalnej atmosferze. Najpiękniej jest na centralnej ulicy Nanjing, przeznaczonej wyłącznie dla pieszych. Jest tu mnóstwo sklepów, restauracji, hoteli, a wielojęzyczny gwar nie milknie ani w dzień, ani w nocy.

Ulica Nanjingu wychodzi wprost na Bund – najpiękniejszą i najbardziej znaną przez turystów część Szanghaju – wybrzeże rzeki Huangpu. Po drugiej stronie rzeki można podziwiać wspaniałą panoramę wieżowców nowoczesnej, handlowej dzielnicy, która powstała tylko w ostatnim dziesięcioleciu i rozwija się nieprawdopodobnie szybko. Przez rzekę można się przedostać promem, metrem lub pieszo specjalnym tunelem turystycznym, co jest dodatkową atrakcją.

W czasie swych półrocznych studiów w Chinach przyjeżdżałam do Szanghaju kilkakrotnie i za każdym razem widziałam, że miasto zdążyło się zmienić. Jest tam mnóstwo rzeczy godnych obejrzenia i podziwiania. Największe wrażenie wywarło jednak Muzeum Szanghaju, w którym znajduje się ogromna, obejmująca ponad cztery tysiąclecia kolekcja sztuki chińskiej – wyroby z ceramiki, brązu, drewna, a przede wszystkim niepowtarzalna chińska kaligrafia i malarstwo.

Warto też odwiedzić Wielki Teatr Szanghaju (Shanghai Grand Teatre), który się znajduje na Placu Narodu (People’s square) – bogaty i różnorodny program teatru, wysoki poziom artystyczny, a ceny biletów – jak zresztą wszystko w Chinach – przystępne.

Jak się podróżuje po Chinach

Nadszedł jednak czas jechać do Nankinu (Nanjingu) – ostatecznego celu mojej długiej podróży. Według chińskiej miarki jest to miasto raczej średnie pod względem wielkości (8 milionów mieszkańców), znajduje się nieopodal Szanghaju (znowu według chińskiej miarki) – w odległości około 300 kilometrów.

Do Nankinu przybyłam pociągiem i była to moja pierwsza, ale nie ostatnia podróż koleją chińską. Linie kolejowe ciągną się przez całe Chiny, a podróż koleją jest idealna dla turystów z ograniczonym budżetem. Podaję kilka informacji dla ewentualnych turystów z Litwy.

Zacznijmy od biletów. Są bardzo tanie. Na przykład, bilet na odległość 100-200 km, w przeliczeniu kosztuje 3-7 Lt, 300-500 km odpowiednio 7-15 Lt, 700 – 1000 km około 20-40 Lt, a za podróże na odległość 1500-2500 km płaciłam od 50 do 100 Lt. Ceny biletów zależą od tego, czy ma się kuszetkę, miejsce siedzące, czy tylko stojące, no i od tego, jak nowoczesny i szybki jest pociąg. Rzuca się w oczy również to, że bilety są dużo droższe we wschodniej części Chin, która jest o wiele bardziej rozwinięta i nowoczesna niż w położonych bardziej na Zachód prowincjach. Drożej kosztuje też podróż pomiędzy wielkimi miastami oraz w południowej części Chin.

Ogólnie rzecz biorąc, kolej jest w miarę tania lub bardzo tania, lecz pociągi są niezwykle przepełnione i wiele osób (szczególnie te, które kupują bilety w ostatniej chwili) musi się zadowolić biletami bez miejsca siedzącego. Są również tacy, którzy kupują „stojące” bilety, by zaoszczędzić kilka juani. Podróż na stojąco jest dość męcząca, mimo to wiele osób podróżuje w taki sposób nawet na odcinkach dłuższych niż 1000 kilometrów.

Turyści zachodni dość rzadko wybierają ten środek lokomocji, zresztą w ogóle rzadko podróżują na własną rękę. Zdecydowana większość woli zorganizowane wycieczki turystyczne pod opieką przewodników. Takie zorganizowane wycieczki przewożone są samolotami lub autokarami.

Obywatele chińscy również dość masowo podróżują po swoim kraju. Jest to wynikiem polepszającej się z roku na rok sytuacji ekonomicznej Chin. Niewątpliwie liczy się i to, że są olbrzymie trudności z otrzymaniem wizy. Poza tym jest to kraj tak wielki i różnorodny, że większości Chińczykom wystarcza możliwość podróżowania po własnej ojczyźnie. A i kłopotów językowych jest mniej. Piszę „mniej”, bowiem wielość dialektów sprawia, że Chińczyk z Chińczykiem nie zawsze może się dogadać. Chińczycy najczęściej korzystają z usług biur turystycznych. Być może dzieje się tak dlatego, że w ogóle bardzo trudno podejmują jakieś spontaniczne lub niestandardowe decyzje, a to stale się zdarza, gdy się podróżuje na własną rękę.

W moich licznych wędrówkach po świecie raz tylko korzystałam z usług biura turystycznego. W trakcie swego siedmiomiesięcznego pobytu w Chinach z lonely planet w ręku – biblią każdego prawdziwego turysty – samodzielnie zwiedzałam różne zakątki w Północnych, Środkowych oraz Południowych Chinach.

Najczęściej podróżowałam sama. Daje to możliwość wolności oraz niezależności – mogę iść wszędzie, gdzie chcę, nie muszę iść nigdzie, gdzie nie chcę, nie muszę z nikim uzgadniać swoich planów i mogę je zmieniać w ostatniej chwili. A jeśli coś źle się układa – na przykład, się zgubiłam – to nie muszę wysłuchiwać niczyjego zrzędzenia ani czuć się odpowiedzialna, że ktoś z mego powodu znalazł się w paskudnej sytuacji. Temu, kto dobrze się czuje we własnym towarzystwie, taka dobrowolna samotność wcale nie doskwiera, tym bardziej, że podróżując dość często poznaje nowych, sympatycznych, interesujących ludzi.

O nauce języka chińskiego i dalszych podróżach za chińskim murem – być może następnym razem.

Agnieszka Józefowicz

Wstecz