Podglądy

Politycy dostają ciężkiej durnicy

Choć za oknem dopiero czerwiec, w litewskim życiu politycznym panuje typowy raczej dla sierpnia sezon ogórkowy. To chyba przez te otępiające upały politycy, nie czekając na upragnioną kanikułę, wpadli w rozleniwiający luz-blues. Parlamentarzyści, na przykład, łamią sobie głowy nad strategicznie ważnym zagadnieniem – czy golf (to taka gra, nie mylić ze swetrem) jest na Litwie rozrywką dla ciężkich snobów, czy też grą wartą zwolnienia od podatku. Dwaj posłowie złożyli otóż w Sejmie nowelkę do Ustawy o opodatkowaniu dochodów, w której proponują wciągnąć tę nobliwą grę (a raczej wydatki z nią związane) na listę kosztów reprezentacyjnych. Jeżeli tak się stanie, każda litewska firma, która zechce podjąć swych gości, klientów bądź, powiedzmy, dziennikarzy na polu golfowym, związane z tym wydatki będzie mogła sobie odliczyć od podatku dochodowego. No i nasze parlamęty mają nie lada problem do rozstrzygnięcia: poradzi sobie rodzimy biznes bez wolnego od podatku golfa czy też padnie na pysk i już się nigdy nie dźwignie? Sejm w pierwszym czytaniu już się z tym dramatycznym „być czy nie być” nieco oswoił, teraz nad tak ważkim problemem pochylą się poszczególne komitety. Nie wątpię, że cały kraj wstrzymał oddech i z niepokojem czeka na epokową decyzję parlamentu w tej sprawie. Dziw, że jeszcze nikt nie wpadł na pomysł ogłoszenia na ten temat referendum, podobnie jak na temat uzupełnienia spisu dat, które wypada celebrować. Niewykluczone, że za sprawą Sejmu do oficjalnej listy godnych obchodów dni dołączą następujące: Anioła Stróża, Kultury Fizycznej i Sportu, Rybaka, Teatru, Energetyki i... Bezpieczniejszego Internetu. To kolejne ważne zagadnienie, które parlament przyjął właśnie do wiadomości i nad którym biedzą się obecnie poszczególne sejmowe komitety. Aż im współczuję... Tak, jakby mało było tego golfa, musieli im jeszcze dorzucić Dzień Bezpieczniejszego Internetu. I to w sytuacji, gdy nasz kalendarz i bez tego aż się roi od różnych okazji do strzelenia kielicha. Figurują w nim aż 44 dzionki, którym nadano jakąś szczególną rangę lub patrona.

Osobiście, na miejscu parlamentarzystów, klepnęłabym tych sześć dodatkowych festtagów i nie zawracałybym sobie zbytnio głowy, czy w ogóle jest komu je obchodzić. A co tam? Gdzie zmieściły się 44, zmieści się jeszcze 6. Tym bardziej, że rok ma 365, a w porywach nawet 366 dni. Poszłabym nawet o wiele dalej i do każdego dzionka podpięłabym jakąś fajną okazję, intencję lub profesję. Bo dlaczego niby – spytałby ktoś dociekliwy – tylko rybacy mieliby mieć swój wyjątkowy dzień?

Ponieważ Litwa ma morze (myślałam, że tylko dostęp do niego – przyp. L. D.), ma też rybaków, chciałbym poprosić o aprobatę tego projektu – bardzo rozsądnie motywował na posiedzeniu Sejmu swój pomysł autor projektu poseł Pauža. Logika tego parlamentarzysty powala z nóg swoją prostotą i da się podpiąć pod każdą okazję. Skąd pomysł na Dzień Anioła Stróża? Ano przecież skoro Litwa ma niebo, ma też aniołów. Dzień Energetyka? Czemu nie, mamy wszak jakiś system energetyczny. Teatrów też co nieco mamy i to nawet nie najgorszych. Podobnie jest ze sportem i dostępem do internetu. Wszystko gra, więc alleluja i do przodu! Jest jeden szkopuł. Inne środowiska bądź zjawiska mogą poczuć się pominięte i urażone. Dlaczego, na ten przykład, nie mieliby mieć swego dnia inspektorzy podatkowi (w Rosji np. mają, słowo daję!). Wszak urząd podatkowy Litwa też ma. Albo kierowcy TIR-ów, przecież to od kilku lat jest wiodący na Litwie zawód. Śmiem twierdzić, że przedstawicieli tej profesji mamy więcej niż rybaków. A tacy, na przykład, grabarze. Czy są gorsi od innych? Wszak przedstawicielom tego cechu też się coś od życia należy. Tym bardziej, że zawód, który uprawiają, wymaga ciężkiego fizycznego wysiłku, wielkiej odporności psychicznej i jest w dodatku nieco alkohologenny (kto by to na dłuższą metę na trzeźwo wytrzymał?). Uważam, że ci mistrzowie łopaty i kilofa jak nikt inny potrzebują przynajmniej jednego dnia w roku, w którym mogliby zupełnie legalnie obalić z kumplami flaszkę.

Podobnie jest z intencjami. Skoro ktoś uznał za ważny bezpieczniejszy internet, to ja postuluję ustanowienie Dnia Bezpieczniejszego Powrotu do Domu Wieczorową Porą. Mało tego, uważam, że moja intencja jest ważniejsza. Od internetu bowiem nikt jeszcze nie dostał po gębie, a wracający późną porą do domu... wiadomo. Internet nikogo nie zgwałcił (choć zdeprawować, owszem, potrafi) ani nikogo nie obrabował z portfela. Wniosek: WINDOWS, nawet jeżeli czają się w nim jakieś pułapki, jest cienkim Bolkiem w porównaniu z zagrożeniami, jakie niesie za sobą szwendanie się późnym wieczorem ulicami, wioskami czy bezdrożami naszego umiłowanego kraju.

Podsumowując: proponuję rozdać poszczególnym profesjom lub też przeznaczyć na fajne okazje i intencje wszystkie te dni, które w litewskim kalendarzu nie zostały dotychczas oznaczone na czerwono. A mamy ich?.. Ho, ho, jeszcze ponad 300. Co nam po nich, takich nijakich, powszednich? Niech każdy będzie wyjątkowy, świąteczny. Apeluję do współobywateli – zgłaszajmy Sejmowi swoje na ten temat propozycje, podrzućmy mu trochę roboty, bo wszystko wskazuje na to, że z braku poważnego zajęcia i przez te upały parlamentarzyści dostają ciężkiej durnicy.

O zgubnym wpływie obiboctwa i wysokich temperatur na stan ichnich umysłów mogłoby świadczyć też dążenie kilku posłów do liberalizacji na Litwie handlu bronią. Uważają oni, że należy obywatelom stworzyć szerszy dostęp do tak ślicznych i zajmujących zabawek jak pistolety i rewolwery. A co? Z takim cackiem w kieszeni każdy chojrak może poczuć się jak Bond... James Bond. Posłowie mniemają więc, że nasi obywatele, jak jeden mąż czy niewiasta, od lat zasypiają i budzą się z wizerunkiem upragnionego 357 Magnum czy jakiejś tam Beretty 950BS przed oczyma, że już nic więcej nam do szczęścia nie brakuje jak tylko takiej milusiej pukaweczki. A szczęście to jest na razie dość trudno dostępne.

Teraz człowiek, mający zezwolenie na zakup broni palnej w celu obrony własnej musi jechać do Wilna, do wyspecjalizowanego sklepu Funduszu Broni i tylko tam może nabyć upragniony pistolet lub rewolwer – użala się nad losem tych nieszczęśników poseł Gintaras Steponavičius i dodaje: To jest nazbyt scentralizowany, niezupełnie cywilizowany i naruszający interesy wielu ludzi system. O żesz ty, kurko... z leśnego podwórka! Jak oni dbają o szarego człowieka! Jak się troszczą o jego interesy! Jak chronią przed wyczerpującymi podróżami do Wilna! Oni – to Steponavičius i grupka innych posłów z sejmowego klubu Partii Pracy. Na wniosek tego wesołego towarzycha rząd już zaaprobował poprawki do ustawy, na mocy których handel bronią może zostać zliberalizowany. Ostateczna decyzja należy do Sejmu, który pewnie, jak tylko upora się z golfem i Dniem Anioła Stróża, zabierze się za tę nie cierpiącą zwłoki sprawę. No bo jak to możliwe, że w kraju monopol na handel pistoletami i rewolwerami ma wyłącznie Państwowy Fundusz Broni, z siedzibą w stolicy, który prowadzi też ścisłą ewidencję posiadaczy tych śmiercionośnych cacuszek. Toż to skandal! Autorzy poprawek uważają, że należy przybliżyć te zabawki do ludzi, że powinna mieć prawo je importować i nimi handlować dowolna prywatna firma, w dowolnym miejscu, pod warunkiem uzyskania licencji Departamentu Policji. Gdyby firmy prywatne też mogły sprowadzać i sprzedawać broń, jej cena znacznie by się obniżyła – marzy wspomniany Steponavičius zapewniając przy tym zupełnie serio: dążymy, by ceny broni i amunicji były zgodne z wartością rynkową, by przez to zyskali kupujący. O, dobrodzieje! O, szlachetni wybrańcy narodu stojący na straży jego interesów! A niech was kopytnik pospolity kopnie i jasnota plamista poplami! Może wam wówczas w tych durnych łbach zakwitnie świadomość, że każda liberalizacja handlu bronią skutkuje, niech nawet częściową, utratą kontroli nad tym rynkiem i... wielkimi tragedniami. Szerszy dostęp do tych „klocków” dla szanujących prawo i zdrowych psychicznie obywateli oznacza też szerszy dostęp dla wszelkiego rodzaju elementu przestępczego, świrów i... dzieci. Przykładem są Stany Zjednoczone, gdzie małolaty regularnie chadzają do szkoły z karabinkami, gdzie (choć nikt ich nie uczył trafiania do celu) potrafią jedną serią wykosić całą klasę. I choć powyższa inicjatywa kilku nosicieli poselskich mandatów wygląda na pozór jak klasyczny atak durnicy, ale na miejscu komisji etyki poselskiej, a też służb specjalnych, poważnie bym się zainteresowała, na czyją korzyść lobbuje to troskliwe grono zwolenników ułatwienia ludziom dostępu do pukawek? Bo w to, że lobbuje, nikt chyba nie wątpi.

Wysokie temperatury dały się też wyraźnie we znaki Urzędowi Prezydenta, który bulnął za przelot swojego szefa do Portugalii i z powrotem prawie pół miliona litów (tyle zapłacono za wyczarterowany przelot). A była to wizyta niezwykle ważna. W Portugalii prezydent Valdas Adamkus:

a) Został, jak twierdzi, przyjemnie zaskoczony wieścią, że Portugalia, która od lipca przejmuje przewodnictwo w UE, zamierza walczyć z niedemokratycznymi reżimami panoszącymi się w pobliżu granic UE.

b) Opowiedział portugalskim biznesmenom o tym, że Litwa jest rajem dla zagranicznych inwestycji. Pochwalił się m. in. Portugalczykom, że mamy w kraju niskie podatki, wolne strefy ekonomiczne, niezamarzający port w Kłajpedzie, superwykwalifikowanych pracowników oraz pewny i elastyczny system bankowy (no, żyć nie umierać!)

c) Został uroczyście pasowany na kawalera elitarnego Bractwa Wina Porto (należy do niego aż 43 prezydentów). Zobowiązuję się wspierać Bractwo i walczyć o honor wina Porto – taką przysięgę złożył (po portugalsku!) podczas tej ceremonii ubrany w fajowe fatałaszki i fantazyjny kapelusz (oficjalny strój Bractwa) Valdas Adamkus.

Z powyższego wynika, że była to wizyta szalenie ważna, potrzebna i w dodatku sympatyczna. Zresztą, prezydent – chce tego czy nie chce – musi jeździć z zagranicznymi wizytami. Taka już jego prezydencka dola. Zastanawia tylko, dlaczego przetransportowanie Jego Ekscelencji, Szanownej Małżonki i towarzyszącej im delegacji kosztowało aż tak drogo – ćwierć rocznego budżetu Urzędu Prezydenta przeznaczonego na koszty podróży głowy państwa. Okazuje się, że dlatego, iż Litwa (już o tym pisałam) nie ma porządnego VIP-latadełka, więc prezydenccy urzędnicy muszą wynurzać się ze skóry, by znaleźć dla szefa porządne samolocisko. Tym razem po żmudnych poszukiwaniach wyczarterowali dla szefa państwa samoloty aż dwu kompanii lotniczych: czeskiej (tam) i łotewskiej (z powrotem). Bulnęli za to 470 tys. litów i jeszcze się skarżą, że przez półtora miesiąca nie mogli znaleźć właściwego przewoźnika. Aż dziw, że przy tak wielkim wydatku musieli się aż tak natrudzić. Tego zdziwienia doznał też m. in. Urząd Kontroli Zamówień Publicznych, który postanowił bliżej przyjrzeć się tej transakcji, tym bardziej, że ciut później, na spotkanie z Angelą Merkel (co prawda, do Berlina, nie do Lizbony), prezydent poleciał już ponad 10 razy taniej. Klerkowie Urzędu Prezydenta śmiertelnie się na taki brak zaufania obrazili. Przepraszam, że zagraniczna polityka tak drogo kosztuje. Ale Litwa, jako członek międzynarodowej społeczności, po przystąpieniu do UE i NATO, dostaje nie tylko pieniądze, lecz też zobowiązania – pouczył pismaków jeden z nich, srodze nadąsany. A co na to prezydent, zresztą, Bogu ducha winny, gdyż to nie on zamawia sobie przeloty i decyduje o ich kosztach? Ano, prezydent nie ustaje w apelach do rządu, by ten wreszcie zakupił jakiegoś porządnego VIP-Boeinga do odfajkowywania zagranicznych przelotów najwyższych państwowych dostojników. Sam, co prawda, już nie wierzy, że stanie się to jeszcze za jego urzędowania, tym niemniej skarży się boleściwie, że każde lądowanie w obcym kraju to dla niego wielki wstyd. Tym bardziej, gdy na lotnisku byczą się w tym czasie wypasione Boeingi z nazwami najuboższych europejskich krajów na kadłubach. Nasz wysiadający w tym czasie z jakiegoś latającego gruchota prezydent dostaje na ten widok ciężkiej konfuzji. Jest zdania, że byle jakie prezydenckie latadło czyni z Litwy kraj niegodny szacunku. To musi być srodze poniżające. Jeżeli chcemy być szanowani i traktowani na równi z innymi, podejmijmy tę decyzję – w te słowa apelował ostatnio do rządu w sprawie zakupu samolotu. Co prawda, ja osobiście uważam, że prawdziwej godności i wielkości nie ubliżyłby nawet lot na miotle, ale skoro przez brak porządnego samolotu tak bardzo cierpią zarówno szef państwa jak i godność naszego kraju, a rząd udaje, że jest głuchy, może wypada ogłosić ogólnonarodową ściepę na litewskie reprezentacyjne latadło. I to nie byle jakie. Proponuję od razu VC-25A (specjalnie przebudowany Jumbo Jet), jakim latają prezydenci Stanów Zjednoczonych. Co prawda, jest to najdroższy samolot świata, ale jak przez to wzrośnie w świecie szacunek dla naszego kraju. Sądzę, że byłaby to dla Litwy reklama lepsza niż niezamarzający port w Kłajpedzie. Poza tym wydatek jest chyba wart tego, by tym wszystkim merklom, sarkozym, blairom, a już szczególnie putinom, oko z zazdrości zbielało.

Lucyna Dowdo

Wstecz