Notatki gospodarcze

Fatal Politicusów na saksy!

W kraju jest ciepło, wesoło i nawet niezupełnie goło. Wszak dopiero co, bo od 1 lutego br., emeryci dostali podwyżkę. Co prawda, niewielką. Komuś dorzucono 30, komuś innemu – 40, a niektórym nawet 50 litów miesięcznie. Takiej szczodrobliwości nie wykazuje żadne państwo w Europie. Nawet w Polsce, gdy lekarze otrzymali podwyżki w granicach 900 i 1500 złotych... niedługo potem ogłosili powszechny strajk protestacyjny. My zaś jesteśmy z natury cierpliwi i pokorni, cieszymy się więc z każdego ochłapu. Chociażby z samego faktu, że coś tam dorzucono, a nie zabrano, bo zdarza się i tak.

Ale co będziemy przejmować się emerytami, jedyny ich problem polega na tym, jak zagospodarować pobieraną emeryturę, by wystarczyło do następnej. Gorzej mają młodzi, których większość jedzie na kredytach, a te trzeba regularnie spłacać. A odsetki będą wyższe, banki zapowiadają bowiem zwiększenie oprocentowania kredytów konsumpcyjnych. Ale wracajmy do spraw przyjemnych.

Wzrost stopy życiowej? W najbliższym czasie czekają nas kolejne miłe upominki od władz: podwyżka minimalnej płacy i dodatek do emerytury za tzw. wysługę lat, czyli za każdy dodatkowy rok pracy po 30 latach stażu. Minimalna płaca wzrośnie do 700 litów miesięcznie, czyli o całą setkę liciaszków. To już coś! Z kolei za każdy dodatkowy rok pracy otrzymamy po 5 , a może nawet 8 (różne są propozycje) litów dodatku. Podwyżka będzie obowiązywała od 1 lipca, jednak większość otrzyma ją dopiero po nowym roku. To normalne, u nas prawo potrafi działać nawet wstecz, ale to wówczas, gdy jesteśmy coś dłużni państwu (podatki), w odwrotnym kierunku to działa zupełnie inaczej.

Ale, ale... Gdyby się przyjrzeć życiu naszych obywateli z bliska, wypadałoby stwierdzć, że grzech utyskiwać. Prawie każdy ma samochód, ludzie kupują mieszkania, budują domy. Urlop w Połądze dla wielu już nie jest żadną atrakcją. Jeździmy do Turcji, Tunezji, Hiszpanii itp. I to tę stronę medalu najczęściej pokazują politycy, by nas przekonać, jakie to piękne życie nam stworzyli. Nawet średnia miesięczna płaca dość przyzwoicie wygląda. A przecież inaczej być nie może, bo jak się np. zsumuje zarobki 100 obywateli, co to zarabiają po 600 litów i jednego bankowca, który zgarnia ponad 100 tysięcy, to wychodzi, że średnia jest zupełnie przyzwoita.

Ale jest też inna strona medalu. Wg badań statystycznych, co piąty obywatel naszego kraju żyje w nędzy, a co trzeci mieszkaniec wsi wegetuje poniżej skrajnej nędzy. Prawie w każdej rodzinie ktoś (z bliższych lub dalszych krewnych) zaiwania w Hiszpanii, Irlandii czy Anglii. To właśnie ci zarobkowi emigranci podnoszą nam potem średnią krajową dobrobytu, bo za przywiezione lub przysłane pieniądze utrzymują pozostające w kraju rodziny, a też kupują mieszkania czy domy. Praktyka ta jest tak nagminna, że (ku ogólnej uciesze) mycie podłogi za granicą jest dla niektórych większą pokusą niż wysokie urzędowe stanowisko. Przykładem jest pani wiceminister kultury, która porzuciła przytulny ministerialny gabinecik i wyjechała na Zachód, by robić tam karierę... pokojówki. Tragikomizm sytuacji polega na tym, że pani ta jest z zamiany zadowolona. Twierdzi, że jako pokojówka zarabia znacznie więcej niż jako wiceminister, poza tym czuje się rzeczywiście wolna, bo wreszcie nikt nie zmusza jej do żadnych przekrętów, nikomu też nie musi się nisko kłaniać.

Trudno się dziwić, że inteligencja dla godziwego zarobku bez wahania odkłada na półkę swoje dyplomy i (byle nie w kraju) przekwalifikowuje się na robotników. Wszak jakoś sobie trzeba w tym życiu radzić, a dyplom nie wyżywi. Weźmy dla przykładu wciąż mizernie opłacanych nauczycieli. Co lepsi też odchodzą z tego zawodu. A przecież nauczyciel – to nie tyle zawód co misja, nie tylko uczą, lecz muszą też wychować dorastające społeczeństwo. Najlepiej pozyskując szacunek ucznia i będąc dlań wzorem. A jakim wzorem może być dla młodzieży sfrustrowany ciągłymi problemami finansowymi, zgorzkniały od codziennego borykania się z biedą belfer? Nic dziwnego, że instytucja nauczyciela-autorytetu (a byli kiedyś tacy, byli) odchodzi w zapomnienie.

Ale powróćmy do średnich i minimalnych wynagrodzeń. Obecnie średnia miesięczna płaca w naszym kraju wynosi 1700 litów, minimalna na razie 600 litów (pobiera ją co szósty pracujący). Taka rozpiętość jest sprzeczna ze zdrowymi zasadami wynagrodzenia. Chodzi o to, że minimalny zarobek nie może być niższy niż 50 proc. średniego, czyli w naszym wypadku powinien wynosić co najmniej 850 litów. Tymczasem władze wmawiają nam, że nasze gaże rosną niemal najszybciej w Europie. Zapominają jednak o tym, od jak małej stopy rosną, a też jak bardzo rosną w tym czasie ceny. Opakowanie serka twarogowego jeszcze niedawo kosztowało około 1.50 Lt, teraz – o lita drożej, za bochenek chleba „Bočiu” płaciliśmy 3 lity, obecnie – 6. Poza tym rząd, który ciągle chwali się podwyżką minimalnej płacy o sto litów, pomija milczeniem fakt, że od jesieni o 30-40 proc., czyli... mniej więcej o sto litów zdrożeje ogrzewanie. Do prawej kieszeni nam włożą, z lewej wyjmą. Skąd my to znamy?

Kredyty konsumpcyjne będą droższe. Sytuacja, jaka się ostatnio wytworzyła na naszym rynku kredytowym, jest nie bardzo zdrowa. Chodzi głównie, kredyty konsumpcyjne, oprocentowane niżej niż mieszkaniowe. A przecież pożyczkę mieszkaniową daje się pod zastaw, dlatego jest ona dla banku mniej ryzykowna. Tymczasem pożyczka konsumpcyjna nie ma takiego zabezpieczenia. Na całym świecie kredyty mieszkaniowe są tańsze niż konsumpcyjne, u nas jest odwrotnie. Ale w naszej bankowości niemal wszystko jest do góry nogami, a więc i odsetki też. Obecnie można pozyskać kredyt konsumpcyjny (do 40 tys. litów) oprocentowany w wysokości 5,6, a nawet 5,5 procent. Tymczasem za mieszkaniowy zapłacimy 8 procent i więcej.

Jednak ta sytuacja się zmienia, bankowcy już poszli po rozum do głowy i prawdopodobnie w najbliższej przyszłości odsetki od kredytu konsumpcyjnego mają wzrosnąć do 7,9 proc. Wszystko jednak będzie zależało od sytuacji finansowej na rynku i od konkurencji. Im większa będzie wśród banków konkurencja, tym odsetki będą niższe.

W momencie, gdy wysokość ich oprocentowania wzrośnie, sytuacja może ulec zmianie. Dotąd ludzie najchętniej zaciągali pożyczki w litach, z racji na niskie odsetki. Za chwilę może być inaczej, bo kredyty w euro będą tańsze. Czy i jak odbije się to na szeregowych obywatelach? Z pewnością ludzie będą mniej pożyczać i bardziej się zastanawiać, czy im się to opłaca. Po prostu będą uważniej liczyć i więcej oszczędzać.

Natomiast popyt na kredyty mieszkaniowe prawdopodobnie nie spadnie. Tak długo jak długo będą rosły ceny nieruchomości (domów, mieszkań, działek), a wszystko na to wskazuje, ludzie będą zaciągali pożyczki. Dziś już niemal każdy chce mieć swój, niech nawet skromny, ale przyzwoity kąt. Wszyscy bowiem mają już dość tych klitek w zaplutych dzielnicach sypialnych, gdzie wszystko się sypie, za to ceny usług komunalnych regularnie rosną. Obecnie najwięcej osiedli takich domków powstaje w rejonie trockim i wileńskim, szczególnie w pobliżu jezior i lasów. Popyt na działki w takich miejscach przewyższa podaż, więc i ich ceny galopują w górę jak szalone. Wbrew temu, ludzie decydują się na takie inwestycje, w nadziei, że jeśli nie oni sami, to przynajmniej ich dzieci i wnukowie kiedyś będą mieszkać godniej i płacić taniej.

Wojna o ziemię. Skandal związany ze zwrotem ziemi stał się u nas zjawiskiem permanentnym. Ludzie nie mogą odzyskać ojcowizny, choć mają wszystkie potwierdzające własność dokumenty. Większość z nich z pewnością nic nie odzyska, bo na należącej do nich własności już dawno uwłaszczył się ktoś inny. Pozostały jedynie skromne skrawki, a i o nie toczy się sroga wojna. Społeczeństwo Litwy ostatnio podzieliło się na dwa obozy: pseudorolnicy (i popierający ich klan), którzy pragną reanimować prawo na zakup ziemi od państwa wg taryf ulgowych, i na obóz, który się temu sprzeciwia, bo jest zdania, że takie posunięcie, to nic innego jak zalegalizowana korupcja, która jednych obywateli wzbogaci, a z innych uczyni ofiary zalegalizowanego rabunku.

Niestety, klan rządzących jest w tej wojnie silniejszy. Jego zdaniem, jest to jedyny i poprawny sposób, by ustrzec Litwę przed wykupieniem ziemi przez obcokrajowców. Tylko że pytanie, co ze zwrotem ziemi ich prawowitym właścicielom, pozostaje aktualne. Może należałoby najpierw oddać to, co się im należy? A jak już nie ma tego, co się należy, bo zagarnęli sprytniejsi, to oddać im nadziały, które nie mają właścicieli, a dopiero potem robić dobrze niby-rolnikom.

To jest jednak zbyt piękne i proste rozwiązanie, by można było na nie liczyć. A i rozdawać już za bardzo nie ma czego. Od dawna się mówi, że ziemi brakuje. Ponoć wolnych jest już tylko 396 tys. hektarów, a chętnych do odzyskania... 39 tysięcy. Tylko w ramach miasta należałoby zwrócić 180 tys. hektarów, więc jeśli rozpoczniemy wyprzedaż ziemi na warunkach ulgowych, może to zakończyć się wielką katastrofą. Po prostu jednym się zabierze, innym da.

Nie tylko za chlebem. Jak świat światem, w trudnych okresach wojen, głodu bądź klęsk żywiołowych ludzie emigrowali „za chlebem” do innych spokojniejszych i zamożniejszych krajów. Najczęściej za ocean. Dziś, choć w kraju mamy względny spokój, nie ma wojny, powietrza morowego czy głodu, nie nękają nas też żadne (poza nietypowymi ostatnio upałami) klęski żywiołowe, emigrujemy nad wyraz chętnie.

Od chwili odzyskania przez Litwę niepodległości co roku wyjeżdżało z kraju średnio 25 tys. obywateli. Po wstąpieniu do Unii Europejskiej zjawisko to nie tylko nie ustało, lecz znacznie się wzmogło. Zresztą, zmieniły się też charakter i warunki takich saksów. Dotąd nasi gastarbeiterzy pracowali na Zachodzie na czarno, często przy tym padając ofiarami wyzysku lub wymuszania, nieraz ze strony rodzimych bandziorów, którzy tworzyli za granicą przestępcze gangi. Obecnie większość naszych emigrantów pracuje na Zachodzie legalnie i bardzo sobie tę pracę chwali.

Za pionierami, którzy przetorowali drogę do pracy w obcych krajach, ciągną teraz nowe rzesze tych mniej odważnych. Wg statystyki, na początku bieżącego roku na Litwie mieszkało 3 mln 384 tys. obywateli, to znaczy, że za lata niepodległości opuściło nasz kraj 334 tys. osób. Wyjechał co dziesiąty obywatel! Jest to zresztą statystyka oficjalna, czyli wyjazdy zarejestrowane. W rzeczy samej jest ich więcej. Istnieją przypuszczenia, że na saksy wyjechało z Litwy około pół miliona obywateli. Jeśli ta tendencja się utrzyma, w XXII wieku Litwa może zniknąć z mapy świata. Teoretycznie, bo praktycznie ktoś będzie tu mieszkał. Powiedzmy... przesiedleńcy z innych, biedniejszych krajów.

Co więc wygania nas z ojczyzny? Przede wszystkim sytuacja ekonomiczna. Jeśli początkowo wyjeżdżali głównie ludzie starsi i raczej bez zawodu, to dziś emigruje też wykształcona młodzież. I nie jest prawdą, że nasi wyłącznie zmywają na Zachodzie gary czy opiekują się zniedołężniałymi staruszkami. Owszem, często poza tym też się kształcą, doskonalą język, szukają lepszej pracy, którą często znajdują. Z czasem mają możliwość awansu i zarobienia na godziwe utrzymanie.

Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że niektórzy wracają, ale są to na razie jednostki. Nasze władze bowiem nadal nie mają pomysłu na to państwo. Nie wiedzą, co zrobić, by gospodarka rosła w siłę, a obywatel w dostatki. Kiedyś niektórzy politycy sugerowali, że Litwie nie wiedzie się najlepiej, bo gros jej obywateli stanowią homo sovieticusy, ludzie zdeprawowani przez dawny system, nie umiejący dobrze pracować, nie potrafiący się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Nasz obywatel, radząc sobie świetnie na Zachodzie, dowiódł, że to bzdura. Skoro więc nie w obywatelach problem, to może w naszych fatal politicusach? Wszystko wskazuje na to, że to oni powinni by wybrać się na saksy tam, gdzie harują ich obywatele. Niech nawet do zachodnich parlamentów. Może by się nauczyli tam dwu podstawowych zasad dobrego kierowania państwem. Primo: nie kradnij! Secundo: gospodarka, durniu!

Julitta Tryk

Wstecz