Na tropach bohaterów opowieści Józefa Mackiewicza

„Krasnyj pomieszczik”

(Z nie publikowanych Wspomnień ciotki Józefa Mackiewicza, Wilhelminy Matulaitisowej)

(Początek patrz w nr nr 7-12 ub. r., nr nr 1-6 br.)

„Istnieje cała literatura o Sawinkowie, o tym byłym terroryście socjal-rewolucjonistów, a późniejszym wrogu bolszewizmu. Do najlepszych książek z tej liczby zaliczyłbym Romana Gula Azef, której właściwym bohaterem jest wszakże Sawinkow”. (Józef Mackiewicz „Mój szwagier – szef GPU”).

Zapytuję dziś jedną z wnuczek Wilhelminy z Mackiewiczów Matulaitisowej, czy była (jest) w ich rodzinie książka Romana Gula o Sawinkowie? Albo – Biesiedowskiego, albo Ardamatskiego? Może i była… Tamte sprawy, dramaty, dotyczące ich rodziny, wolałaby skreślić z pamięci. Zbyt to wszystko bolesne… O ile jednak w tych książkach było coś o Romanie Pilarze – to chyba u kogoś z rodziny się zachowały. Bo o Pilarze wspominano często, jeździło się do podwileńskich Mickun, gdzie jeszcze żyła jego matka. Długo żyła…Naturalnie, więcej mogli o tym wiedzieć babka i dziadek – Wilhelmina i Stasys Matulaitisowie, ale kto by ich tam wtedy, z wnuków, „o takie rzeczy” rozpytywał. Zresztą później nałożyły się na to wszystko nowe doświadczenia…

Kłopoty z karierą – jako lekarza

Zanim doktor Stasys Matulaitis przeniósł się z Wyłkowyszek do Mariampola, miał realną szansę mieć dobrze opłacaną prestiżową pracę w Kownie. W swych wspomnieniach pisze o tym tak:

„[…] nagle dostałem ni to zaproszenie, ni to rozkaz: mam się zgłosić do komendantury wojskowej. „No – przeszło mi przez myśl – już się zaczyna przeciwko mnie wojna”. Ale się myliłem. Telefonował doktor Nagiewicz, główny lekarz wojskowy, wielki działacz i mający wpływ na wysokie litewskie sfery. Zaproponował mi mieszkanie w Kownie i pracę w charakterze ordynatora szpitala wojskowego. „Zgrupowali się tu wszyscy dawni zasłużeni działacze, tylko pana w tej wiązance brakuje” – mówił. Zrozumiałem, że ta propozycja oznacza dobrą w perspektywie karierę i w zamian – nikt niczego ode mnie nie żąda? Oczywiście, musiałbym zrezygnować ze swej wcześniejszej działalności [komunistycznej].Odpowiedziałem Nagiewiczowi „na nie”. Podziękować za propozycję i dać odmowną odpowiedź – to jeszcze nie wszystko. Trzeba było tę decyzję jakoś umotywować. Powiedzieć otwarcie, że jestem komunistą – to, naturalnie, byłoby głupotą. Więc zacząłem mu tłumaczyć, że nie potrafię funkcjonować w dużym mieście, że… (coś tam jeszcze wymyślałem). A Nagiewicz na to: „Dobrze się zastanów! Jutro jeszcze raz zatelefonuję!”. Zatelefonował. Powtórzyłem mu wczorajsze argumenty (niezbyt przekonujące, to prawda…). Próbował mnie na różne sposoby namawiać, ale się nie dałem. „No cóż, skoro pan tak sobie życzy… Pańska sprawa” – uciął sucho.

Tak się skończyły te „pertraktacje”. Kontynuowałem pracę wśród robotników oraz w naszej komunistycznej „jaczejce”.

Do Kowna – jeździł często. Ale w innym celu i na inną „pracę”.

„W tym samym czasie uczestniczyłem w działalności wydawniczej Towarzystwa Księgarskiego „Szwiesy” w Kownie. Sekretarz komunistycznej partii Litwy, Karolis Pożeła zaproponował mi, żebym został prezesem tego Towarzystwa. Wydawane książeczki winne były być o odpowiedniej, postępowej treści. Redaktorem tych książeczek miał być ktoś z Moskwy. W tym celu zostało stworzone Towarzystwo „Szwiesa”. Ja, jako prezes, i jeszcze parę osób wnieśliśmy swój wkład – po paręset litów. Wynajęto w Kownie mieszkanie, ulokowano w nim zaufanego człowieka. W tym mieszkaniu miała być siedziba „Szwiesy” oraz magazyn książek.

Moja funkcja jako prezesa polegała jedynie na tym, że dwa razy w miesiącu musiałem pojechać do Kowna i pojawić się w tej siedzibie. Spotykałem się tam wtedy z Karolisem Pożełą. Prowadziłem parogodzinne rozmowy na temat Związku Sowieckiego: co się tam dzieje, jakie powstają nowe budowy i in. Oczywiście, rozmawialiśmy także na tematy partyjne. Bardzo mnie to interesowało, bowiem inne źródła z Sowietów docierały do mnie w cząstkowej postaci. Wprawdzie moja córka Katre, pełniąca służbę w Poselstwie Sowieckim w Kownie, zaprenumerowała mi (na jej w Kownie adres) „Prawdę”, ale za cały miesiąc dostawałem tej „Prawdy” zaledwie dwa-trzy numery. Toteż informacje od Pożeły były niezwykle cenne, bo dodawały mi otuchy, podgrzewały we mnie entuzjazm, fascynację wszystkim tym, co się tworzyło w Związku Sowieckim […].

[…] Od Pożeły dowiedziałem się, że redaktorem będzie Valaitis. Valaitis siedział w Kownie i pod szyldem „Szwiesy” redagował i wydawał różne książeczki. Ja byłem tylko fikcyjnym prezesem Towarzystwa, nieuprawnionym do wtrącania się w proces wydawniczy, więc się nie wtrącałem.

Wszystko to trwało krótko, bo władze klerykalne rozwiązały „Szwiesę” i skonfiskowały wydawane przez nią broszury. Mnie, jako jej prezesowi, komendant wojskowy Kowna wytoczył aż sześć spraw za wydawanie „broszur o szkodliwej treści”. W 1924 dostałem w Mariampolu wiadomość nadesłaną z kowieńskiej komendantury wojskowej o tym, że jedna z tych spraw została mi umorzona. Co się stało z pozostałymi pięcioma – nie mam pojęcia, bo więcej żadnych zawiadomień nie dostałem i żadnego sądu nie było”.

Pisze Wilhelmina Matulaitisowa:

Mój mąż za swoje postępowe poglądy nie był przez władze lubiany. A już szczególnie nienawidzili go księża. Proboszcz pilwiskiego kościoła nawet publicznie wyklął Matulaitisa, przez parę tygodni nie pojawił się u nas ani jeden pacjent, bo ludzie księży się bali. Ale po pewnym czasie zaczęli jednak znowu przychodzić, nie zważając na pogróżki duchownych. Księża księżmi, ale największym niebezpieczeństwem był wywiad. Miał on nas na oku i przymierzał się do aresztowania męża, o czym się dowiedziałam od jego bratanka – Konrada, syna Siergieja Matulaitisa. Konrad miał znajomych wśród niektórych ludzi z wywiadu. Uprzedziłam o tym męża, ale on na to nie zareagował, miał pewność, że za jego zasługi władze litewskie nic mu złego nie zrobią. Tymczasem stało się inaczej”.

„Pan naczelnik kazał znaleźć granaty…”

Pewnej nocy dokonano w ich domu rewizji. Pisze Stasys Matulaitis:

„Rewidowali bardzo dokładnie. […] Pod jednym z krzeseł znaleźli brudnopis mego artykułu pisanego dla moskiewskiego czasopisma. Znaleźli także parę numerów „Prawdy”. Ponadto, w mojej bibliotece zwróciła ich szczególną uwagę dwutomowa „Historia Rosji” Pokrowskiego – w opinii wywiadowcy będąca „książką bolszewicką”.

Rewizja trwała aż do świtu. O ósmej z rana zaprowadzono mnie na posterunek policji. Było już tam kilku członków robotniczych związków zawodowych. Wkrótce przyprowadzono trzech uczniów gimnazjum realnego i jeszcze jakichś ludzi. Ogółem było nas szesnastu.

W południe usłyszałem jak w sąsiednim pokoju wywiadowca rozmawiał z kimś przez telefon:

- W porządku! U doktora Matulaitisa znaleziono dwanaście granatów, sznur Bikforda i pastę do czyszczenia broni.

Osłupiałem. U mnie – granaty? Skąd? To jakieś nieporozumienie. Dopiero później, kiedy już siedziałem za kratami w Kownie, żona opowiedziała mi, że po zakończeniu rewizji i odprowadzeniu mnie na posterunek policji, wywiadowcy znowu pojawili się w moim domu.

- Pan naczelnik kazał znaleźć u doktora Matulaitisa granaty – na strychu – oznajmili zbulwersowanej „tą wiadomością” żonie”.

Obrazek ten opisuje Wilhelmina Matulaitisowa:

„Wyprowadzili męża i znowu wrócili. Tym razem zaczęli jeszcze dłużej i skrupulatniej we wszystkim się grzebać. Zwłaszcza jeden z nich wykazywał się szczególną nadgorliwością: wydzierał deski z ganku, przekonując mnie i swoich kolesiów, że „u doktora Matulaitisa powinien być kulomiot”. Nie znalazłszy „kulomiotu”, wywiadowcy kazali mnie razem z nimi wspiąć się na górę, pod strych. Tam znowu zaczęli niby czegoś szukać i po pewnym czasie wszyscy unisono radośnie oznajmili, że znaleziono broń: dziewięć granatów i skrzynkę ze sznurem Bikforda. Na widok takiego „znaleziska” po prostu zbaraniałam. „Ale ani ja, ani mąż – myśmy tu nigdy nie wchodzili – powiedziałam zdumiona. To wyście sami to wszystko tu przynieśli i nam podłożyli” – wypaliłam bez ogródek. Zauważyłam, że się bardzo zmieszali. Zabrali z sobą „to cenne znalezisko” i szybko się wynieśli.

Wieści o tym zdarzeniu lotem błyskawicy obiegły całe miasteczko. Krążyły najsmakowitsze pogłoski: doktora Matulaitisa aresztowano za to, że chciał on zburzyć kościół i wymordować księży. […]

Z Mariampola przewieziono go potem do Wyłkowyszek. Kiedy go prowadzono przez miasto, chór dewotek skandował głośno:

„O! – o! prowadzą ta padła Matulaitisa!”.

Żeby już dłużej „pod te przywitania” nie szedł, wynajęłam woźnicę z bryczką – i tak w towarzystwie „aniołów stróżów” (ci jechali konno), odjechał do Wyłkowyszek.

Katrute od czasu do czasu przyjeżdżała do nas, do Mariampola. Obecnie prosiła mnie, żebym ją powiadomiła, kiedy ojciec będzie przewieziony do Kowna. Czułyśmy obie, że za takie „znalezisko” grozi mu kara śmierci”.

Gonieni wydarzeniami i zmysłem społecznikowskim

Ile to już razy traciła go z oczu i z ich wspólnego życia? A czy mogło ono układać się inaczej? Wszak sami sobie właśnie taki, a nie inny model tego życia zbudowali. Sobie i własnym dzieciom. Jak było wtedy, kiedy on wrócił z wojny, z Mandżurii? Długo się z sobą nie widzieli…

„Wiosną 1906 dostałam telegram, że mąż wyjechał już z Mukdenu i że lada dzień mam go się spodziewać. Na tę wiadomość moja matka, niemal z płaczem, uprosiła mnie, żebym odprowadziła ją na pociąg do Wilna. Biedna mateńka… Bała się mego męża, nie bardzo go lubiła… Odwiozłam ją razem z dziećmi na dworzec, odprowadziłyśmy… Pod wieczór przyjechał mąż. Było dużo radości. Ale już następnego dnia o świcie, wyjechał on do Kalwarii, gdzie miał stacjonować jego oddział wojskowy. Potem jeździł tam przez parę miesięcy, w końcu wynajął dom i przenieśliśmy się do Kalwarii. Szczęściem, od razu znalazła się tam dla mnie robota. Gotowałam, nosiłam obiady dla osadzonych w tamtejszym więzieniu Kapsukasa, Rymszy, Andrzeja Matulaitisa (mężowskiego brata) i dla innych – mnóstwo ich tam było… Po paru tygodniach mąż został zdemobilizowany, zaczął pracować, leczyć […]”.

W Kalwarii wybuchła epidemia szkarlatyny, więc wyjechała z dziećmi na wieś, do męża siostry. W tym czasie boleśnie przeżyje śmierć ukochanej matki… Biedne matczysko, kochana moja Starowinka – będzie później pisała w swych wspomnieniach. Poświęci jej cały rozdział, przywoła obrazy z wczesnej młodości. Matka uczyła ją Wilna. Każda ulica, każdy plac, dom, mur, wyłom, kamień, drzewo miały „swoją historię”. Kiedy później wraz z mężem i dziećmi przeniesie się do Wilna, to miasto bez matki nie będzie już miało dla niej tyle uroku. Praca, dom, dzieci, częsta zmiana mieszkań, działalność na rzecz „świetlanej przyszłości” – pochłoną ją bez reszty. Już-już mieli w tym Wilnie znaleźć jakiś punkt oparcia, zbudowali własny dom na Zwierzyńcu i nawet nie zdążyli w nim zamieszkać. Znowu – wojna, znowu – życie na kołach…

Mąż, jako ordynator szpitala wojskowego na Antokolu podlegał mobilizacji. […] W Wilnie, w obawie przed Niemcami, zapanowała okropna atmosfera. Kto miał możliwości, uciekał z miasta. Szpital na Antokolu miał być lada dzień ewakuowany. Nie wierzyłam, że to może nastąpić, że Niemcy naprawdę wejdą do Wilna. I kiedy zobaczyłam w rękach męża kartę ewakuacyjną, na której stało, że rodzina wojskowego ma prawo zabrać z sobą bagaż o wadze nie przekraczającej 50 funtów na osobę, i że wyjechać ma natychmiast, zupełnie straciłam głowę. Co zabrać z sobą, co zostawić, wszystko jest potrzebne, wszystkiego szkoda… Szczęściem przyszła bratowa [matka Józefa Mackiewicza – uw. A. A. B] i wszystko, co niezbędne mi spakowała, inaczej nie zdążyłabym z dziećmi na pociąg.

Mąż odwiózł nas na dworzec. Mieliśmy jechać aż do Kostromy. Jechaliśmy drugą klasą, w przedziale siedziały już trzy osoby, ledwo zmieściliśmy się. W Moskwie musiałam jechać z dziećmi przez całe miasto - na inny dworzec. Jakoś w końcu, z przygodami, do tej Kostromy dotarłam. U kupca Skrypkina, w murowanym domu nad brzegiem Wołgi, wynajęłam „mieszkanie”, czyli strych. Spałam razem z czworgiem dzieci na jednym łóżku. Bez kołder, bez poduszek – już nawet nie miałam nadziei, że będę kiedyś w ich posiadaniu. Toteż radość była wielka, kiedy jakimś cudem, po trzech miesiącach, nadszedł nasz bagaż. Spaliśmy wtedy bardziej po ludzku, acz po nocach często zrywaliśmy się z łóżka, by toczyć walkę z pchłami i karaluchami. Karaluchy gnieździły się za piecem i były „nietykalne”. Gospodyni domu uprzedziła mnie, że mam „obchodzić się z nimi grzecznie”. Gospodyni miała sześć córek na wydaniu, którym według tamtejszych przesądów, karaluchy miały przynosić szczęście w zamążpójściu, nazywano je nawet „panami młodymi”[…].

[…] Oddałam dzieci do szkoły i zaczęłam się rozglądać za jakimś rodzajem działalności społecznej. Odnalazłam tu komitet „bieżencew” i zaproponowałam mu swoją pomoc (naturalnie – bezinteresownie). Zaczęłam od wyborów nowego przewodniczącego. Sekretarzem był Polak, Zubowski, ale na przewodniczącego – koniecznie chciałam Litwina i żeby miał dobre pochodzenie – z ludu. Był tam inteligent, prawnik – Dauguvietis, ale go nie chciałam. (A może rzeczywiście lepiej by było wybrać prawnika – miałby lepsze rozeznanie). Ostatecznie zdecydowałam się na aptekarza (pochodził ze wsi). Siebie samej nie wybierałam, bo i nie chciałam być w tej roli. Chciałam być w akcji, działać praktycznie. Zabrałam się do zorganizowania jadłodajni i pracowni krawieckiej. Pracowałam jak wół. Znalazłam kucharkę i kelnerkę – obie Litwinki. Wyniki były wspaniałe. Jadłodajnia działała niezwykle sprawnie, była samowystarczalna, nie potrzebowaliśmy od komitetu żadnej pomocy, wsparcia. Natomiast w przypadku pracowni krawieckiej, na początkowym etapie skorzystaliśmy ze środków pieniężnych komitetu, za które nabyliśmy materiał. Uszyte ubrania rozdawaliśmy za gratis wszystkim „bieżencom” i ich dzieciom. Krawcowe, które te ubrania szyły, otrzymywały je jako ostatnie – w ramach rekompensaty za pracę, bo z pieniędzmi było krucho, musieliśmy bardzo oszczędzać. Organizowałam także świąteczną choinkę, z udziałem dzieci i dorosłych. Wymyślałam różne prezenty, przeważnie pierwszej potrzeby. Zorganizowałam takoż stolarzy i szewców, a więc różne stoły, stołki i in., szycie i naprawa obuwia – wszystko to mieliśmy własne. Mieliśmy też kółko dramatyczne (przedstawienia graliśmy po litewsku). Zorganizowaliśmy ponadto coś w rodzaju domu opieki dla starców, chorych i dzieci. Pewnego dnia przyjechał do nas skądś spod Kostromy młody dworianin. Dotarły do niego słuchy o naszej działalności, więc wiedziony ciekawością chciał osobiście się przekonać, jak my tu sobie radzimy. Z mety zaproponował naszym ludziom „pogospodarzyć” w jego dworze. Nasza młodzież chętnie się zgodziła. Latem, w czasie szkolnych wakacji, pojechała tam także moja córka Aldona. Kosiła trawę, pasała bydło; była zadowolona z zarobków.

Wiosną 1916 roku przyjechał do nas mój mąż. Szpital, w którym pracował na Antokolu w Wilnie, ewakuował się do Witebska, a potem z Witebska do Moskwy. Obecnie mąż mieszkał i pracował w Moskwie. Postanowiliśmy już więcej się nie rozstawać, zamieszkać w Moskwie.

… No a obecnie był rok 1924. Utkwiła w Mariampolu z najmłodszą córką Laimą, skazana znowu na samodzielne decyzje. Życie męża wisiało na włosku: dostanie wyrok śmierci – nie dostanie? Przypomniała jej się Natasza, towarzyszka z celi w Wilnie, krasnoarmiejka; umiała wróżyć z kart. Przydałby się teraz w Mariampolu ktoś w rodzaju Nataszy… Więzienie na Łukiszkach…

Matulaitis uciekał z polskiego Wilna na Litwę, by tu „u swoich” trafić za kratki? Pilar – takoż więzień na Łukiszkach, a potem ich zięć, miał więcej szczęścia…

Wileński rezydent Sawinkowa – z wizytą „u konspiratorów”

Leonid Szeszenia, adiutant Borysa Sawinkowa, więziony na Łubiance, wysyłał listy swemu szefowi (pisane pod dyktando czekistów), że jest ogromnie „zapracowany” i z tych przyczyn nie może wyjechać z Moskwy. Niepokoiło to Sawinkowa, przeczuwającego, że „coś tu nie gra”… Obecnie spodziewał się nowych wiadomości od swego wileńskiego rezydenta, Iwana Fomiczewa, który w tym celu miał jechać z Warszawy do Moskwy i tam osobiście spotkać się z Szeszenią.

Fomiczew przekraczał „nielegalnie” granicę polsko-sowiecką w towarzystwie dwóch „pewnych ludzi” – Muchina „członka KC konspiracyjnej organizacji Liberałów Demokratów” (czyli czekisty Andrieja Fiodorowa) i Zekunowa – „człowieka Sawinkowa”, (będącego obecnie na usługach OGPU).

W oparciu o przekaz Wasilija Ardamatskiego, Jerzy S. Łątka pisze: „Wracali więc w trójkę. Jak zwykle nielegalne przekraczanie granicy przebiegło bez problemów. Cała trójka, osłaniana przez polski wywiad po jednej stronie, a przez „swojego” człowieka z drugiej – szczęśliwie wylądowała na terenie Związku Radzieckiego. Ich człowiek, czekista Krikman przesłał do Centrali zaszyfrowaną wiadomość, że dwójka emisariuszy [Fiodorow – Muchin i Zekunow] wraz z towarzyszącym im Fomiczewem jedzie do Moskwy, do Centrali (przygotowanej na taką ewentualność). Ale przyjazd Fomiczewa nieco komplikował sprawę. Należało zaktywizować Szeszenię. Bezsprzecznie było to najtrudniejsze zadanie CzeKi. Nie tylko musieli zmusić byłego adiutanta Sawinkowa do zagrania przygotowanej mu roli, ale także pilnować go, aby nie wyłożył subtelnej gry. Istniała też obawa, że będzie się starał przekazać [Fomiczewowi] gryps w jakiś dyskretny sposób. OGPU [nadal potocznie zwane CzeKą] łamało upór nawet najsilniejszych. Czekiści stosowali nie tylko brutalną fizyczną przemoc. Często także różnorodne i subtelne środki psychiczne, dzięki którym nie tylko wydobywano potrzebne wiadomości, ale także skłaniano zajadłych wrogów do przyjęcia czynnej postawy w trakcie śledztwa, aby okupić wyrządzone ojczyźnie i narodowi krzywdy za wcześniejszą „brudną robotę kontrrewolucyjną”.

Z książki Ardamatskiego wynika, że Szeszenia w nadziei na przedłużenie życia zgodził się bez wahania wziąć udział w spektaklu przygotowanym dla Fomiczewa. „Myślał bezustannie tylko o jednym: robić wszystko jedno co, byle odroczyć pójście pod mur”. Spektakl został wyjątkowo dobrze wyreżyserowany. „Zebrania kontrrewolucjonistów” (czekistów), w których uczestniczył Fomiczew, przebiegały w bardzo burzliwej atmosferze. Fomiczew rozmawiał z „autentycznymi” konspiratorami. Zgodnie z planem, spotkał się z Szeszenią (na krótko, „bo nie było czasu”), wysłuchał tego co powiedział Szeszenia (czyli wyuczonego na pamięć tekstu napisanego przez czekistów) i – w niczym się nie połapał.

Wizytę Fomiczewa w Moskwie czekiści postanowili wykorzystać w jeszcze jednej ważnej sprawie. Szeszenia, wciąż więziony na Łubiance i dowożony przez czekistów na wyreżyserowane przez nich „zebrania konspiratorów rosyjskiego podziemia”, ciągle przyprawiał ich o ból głowy. Nie było żadnej gwarancji, że Szeszenia (wszelako adiutant Sawinkowa) na dłuższą metę będzie chętnie spełniał polecenia czekistów. Należało więc go całkowicie „przygwoździć”. W portfelu Szeszeni znaleziono fotografię młodej pięknej kobiety, z dedykacją: „Zawsze Twoja! – Sasza”. Sasza – to jego żona. Ustalono, że Szeszenia bardzo ją kochał. Obecnie Sasza pozostawała w Polsce. Należało ją ściągnąć do Moskwy i skłonić do „odpowiednio pożądanego wpływu na męża”. Szeszenia oczywiście chciał się zobaczyć z żoną. Napisał do niej czuły list, z zaproszeniem, by przyjechała do Moskwy. List ten oczywiście napisał pod dyktando czekisty (Fiodorowa – tego samego, który był Muchinem).

Na doręczyciela listu wyznaczono Zekunowa, który teraz, razem z Fomiczewem wyruszył do Polski, do Saszy. Oprócz listu Zekunow wiózł takoż dla polskiego wywiadu kolejną partię „zdobytych przez LD” fotokopii materiałów, spreparowanych na specjalne zamówienie OGPU. Sprawiały wrażenie, że są wyjątkowo cenne.

Fomiczew wracał z Moskwy do Polski z przekonaniem, że w Rosji działa liczna i bardzo prężna organizacja podziemna, czekająca na swojego wielkiego przywódcę (czyli na Sawinkowa).

Przebywająca w Polsce żona Szeszeni Sasza naturalnie chciała połączyć się ze swym mężem. Razem z Zekunowem wyruszyła w drogę do Moskwy. Zanim jednak zobaczyła się z mężem, wylądowała w więzieniu na Łubiance. Była „wrogiem ludu, imperialistycznym agentem, gdyż na polecenie kapitana Sekundy pełnić miała w Rosji rolę polskiego szpiega”. Ale to wszystko można będzie jej darować, o ile Sasza potrafi „odpowiednio wpłynąć na męża”. Przeniesiono ją do jego celi, pozwolono, by byli razem. W wyniku – Szeszenia otrzymał mieszkanie na Arbacie. Darowano mu wszystkie zbrodnie popełnione wobec narodu. Za przywiezione z Polski klejnoty Sasza kupiła nowe meble. I zaczęli nowe życie…

Fałszywy Muchin – z błogosławieństwa Feliksa Edmundowicza

W tej sytuacji Dzierżyński zdecydował się na najważniejsze posunięcie - wysłanie Fiodorowa (czyli fałszywego Muchina) do Paryża na spotkanie z samym Borysem Sawinkowem. Fiodor-Muchin miał przekonać Sawinkowa, że jest on w Rosji bardzo potrzebny. Zadanie trudne. Sawinkow, zaprawiony konspirator, zdawał sobie przecież sprawę z tego, że stale jest na celowniku OGPU.

„W tworzonym przez Dzierżyńskiego aparacie tajnych służb pracowali często ludzie wykształceni, inteligentni, a przede wszystkim – tak jak ich szef – fanatycznie oddani sprawie. Ten fanatyzm pozwalał im z zimną krwią grać niebezpieczne role kontrrewolucjonistów. Takim był czekista Fiodorow. Toteż, mimo że fałszywego Muchina poddawano w Paryżu wielu próbom, wszystkie przeszedł, nie wywołując podejrzeń”. (Jerzy S. Łątka).

„Niezłomny krwawy pułkownik”

Mimo to Sawinkow nie zamierzał na ślepo udawać się do czerwonej Rosji. Postanowił wysłać jeszcze jednego emisariusza, najbardziej zaufanego, „krwawego pułkownika”, Sergiusza Pawłowskiego.

Według Ardamatskiego, Pawłowski to awanturnik wielkiego formatu. Wyruszył on do Sowietów razem z Arkadijem Iwanowem, człowiekiem podobnego pokroju. Granicę polsko-sowiecką przekraczali (zgodnie ze „stylem” Pawłowskiego) – „z hukiem”: pędzili na koniach, nie zważając na pełniących służbę sowieckich pograniczników: jednego z nich Pawłowski ciął śmiertelnie szablą. Dalej cwałował bez przeszkód i razem z Iwanowem dotarli do wsi Kariakino.

Pawłowski na tych terenach był „swoim człowiekiem”. Działał na Białorusi w latach 1920-1922. Miał tu oddanych sobie ludzi – „w dobrej robocie”. We wsi powitał ich szczerze uradowany Daniła Iwanow.

– Ukryj nas dobrze na tydzień, półtora – rozkazał Pawłowski. – I pozbieraj swych chłopców. Przejedziemy po miastach powiatowych. Banki będziemy rozbijać.

– Bożeż ty mój, panie pułkowniku, z największą ochotą, a nawet przyjemnością! – odpowiedział Daniła. – I konie, i ludzie już się niecierpliwią. Dawno proszą o taką robotę – odpowiedział Daniła.

Tymczasem zaalarmowano pracowników OGPU w całej Białorusi. Specjalne oddziały czekistów polowały na zuchwałych „gości” na wszystkich drogach i w lasach, czatowały w zasadzkach. Ale poszukiwani przybysze rzekłbyś „rozpłynęli się w powietrzu”. Stopniowo poszukiwania i czujność czekistów osłabły.

Właśnie na to czekał Pawłowski. Wraz „z chwackimi chłopakami”, ściśle według wcześniej ustalonego planu – dokonał bandyckiego napadu na dwa powiatowe miasteczka. Według opisu Ardamatskiego, w przypadku pierwszego miasteczka, „banda złożona z piętnastu jeźdźców zabiła czterech milicjantów, zmusiła dyrektora banku do otwarcia kasy pancernej i ze zrabowanymi pieniędzmi umknęła w nieznanym kierunku”. Natomiast w przypadku banku w drugim miasteczku: „jego dyrektor nie wydał kluczy od kasy. Nie zdążyli wysadzić kasy, bo nadciągało wojsko. Pawłowski osobiście przywiązał opornego dyrektora do stołu i podpalił budynek. Zdążyli uciec. Daniła Iwanow wraz z całą bandą wrócił do swej bazy. Pawłowski z Arkadijem Iwanowem pogalopowali w innym kierunku – do stacji kolejowej […]. Dojechali przed świtem. Konie zostawili w krzakach, wymyli buty i oczekiwali na pociąg jadący z Mińska do Moskwy”.

Na przybycie pułkownika Pawłowskiego w pełnym napięciu oczekiwali w Moskwie czekiści. Prowadzący sprawę Sawinkowa [a wśród nich Roman Pilar] nie mieli wątpliwości. Zuchwałe przejście przez granicę i wyczyny przybyszy na Białorusi świadczyły, że jest to dzieło „krwawego pułkownika”. Było raczej pewne, że jego przyjazd związany jest z Sawinkowem i że wkrótce zjawi się on w stolicy. Jego [Pawłowskiego] rysopis miał przy sobie każdy uczestnik grupy operacyjnej.

Zgodnie ze swymi obyczajami, Pawłowski przyjechał do Moskwy na zasadzie „bezczelnie-jawnie”… Wysiadł z pociągu na Dworcu Białoruskim i zachowywał się z taką pewnością siebie, że żaden z pełniących dyżur czekistów, nie rozpoznał w nim Pawłowskiego.

Pawłowski miał plan następujący: wpaść z zaskoczenia do domu Zekunowa i upewnić się, czy wszystko jest prawdą, o czym donosił Sawinkowowi Szeszenia. Polecił Iwanowowi przez trzy dni obserwować dom Zekunowa. Czekiści jednak takoż ten dom obserwowali, ale o tyle dyskretnie, że Iwanow nie dostrzegł żadnego niebezpieczeństwa. Iwanow wpadł do Szeszeni, by „tak sobie pogadać o różnych sprawach”. Zekunow, uprzedzony przez czekistów o możliwości takiej wizyty, zachował w tej rozmowie powściągliwość. Iwanow opuszczał dom Zekunowa, przekonany „że wszystko w porządku”. Teraz przyszła kolej na odwiedziny Pawłowskiego, na które Zekunow był już odpowiednio przygotowany. Pawłowski wtargnął do jego mieszkania bez uprzedzenia i bez pukania. Zekunow dobrze odegrał swoją rolę wielce zaskoczonego i niezbyt zadowolonego z tej wizyty. Podobnie zachował się równie „zaskoczony” Szeszenia, do którego Pawłowski udał się razem z Zekunowem. Na razie Pawłowski dawał wiarę przedstawianej mu fikcji. Zaplanowano spotkanie „z przywódcami LD”.

Pisze Jerzy S. Łątka:

„Pawłowski był jednak zbyt przebiegły, aby – tak jak Fomiczew – dać się nabrać na fikcyjne dyskusje domniemanych konspiratorów. Na umówione spotkanie przybył wraz z Szeszenią o dwadzieścia minut wcześniej, aby zorientować się, czy wszystko to nie jest pułapką. CzeKa przygotowała się na taką ewentualność”.

Pan domu, „profesor Nowicki” (czyli czekista Puzicki) był na miejscu. Spisał się w swej roli znakomicie. Punktualnie, jak przystało na zdyscyplinowanych „konspiratorów” (czekistów), pojawili się pozostali uczestnicy zebrania. Pisze Wasilij Ardamatskij:

„Puzicki poprosił, by każdy z obecnych napełnił swój kieliszek. Gdy karafka okrążyła stół, Puzicki wstał. – Myślę, że starym rosyjskim obyczajem winniśmy wypić za szczęśliwy przyjazd naszego szanownego gościa. Prosimy!..

Pawłowski podniósł swój kieliszek do ust. Wówczas Pudin i Diemidienko chwycili go za ręce, dobrze wytrenowanym chwytem wykręcili je do tyłu. Równocześnie oderwali go od stołu i powaliwszy na ziemię, przycisnęli twarzą do podłogi. Gdy Pawłowski został solidnie związany sznurem, Pudin wziął go na ręce i posadził na kanapie. Wszystko to było dziełem kilku sekund. Pawłowski nie zdążył nawet naprężyć muskułów.[…]

- Pawłowski, jesteście aresztowani – powiedział Puzicki. Spodziewam się, że nie będziecie żądać formalnego nakazu aresztowania?”.

„Klient” Romana Pilara

Po paru dniach aresztowanemu Pawłowskiemu przedstawiono akt oskarżenia, w którym wyszczególniono następujące zarzuty: dokonanie gwałtu na siedemnastoletniej córce nauczyciela Smirnickiego, spalenie żywcem dyrektora banku Hajmowicza oraz kilkanaście pojedynczych i zbiorowych morderstw dokonanych na bolszewikach. Generalnie, oskarżono Pawłowskiego o zlikwidowanie paruset osób – osobiście bądź przez jego ludzi.

„Celem prowadzenia przez kilka miesięcy akcji było jednak nie ujęcie jednego bandyty [Pawłowskiego, zwanego „krwawym pułkownikiem” – uw. A. A. B.], tylko zwabienie Sawinkowa.

Aby to osiągnąć, czekiści musieli złamać opór Pawłowskiego oraz stworzyć taką fikcję, która nie wydawałaby się podejrzaną dla mocodawcy. Skłonienie do współpracy osobnika Pawłowskiego z pozoru wydaje się niemożliwe. Ale Dzierżyński miał dobrą więzienną szkołę, był fachowcem i zatrudniał kompetentnych ludzi. CzeKa (właściwie już wtedy OGPU) łamała opór praktycznie każdego”. (Jerzy S. Łątka).

Głównym specem do rozpracowania Pawłowskiego był czekista Roman Pilar, zastępca kontrwywiadu GPU. Powiedział on swojemu „klientowi”: – Proszę mnie nie pytać, czy daruję panu życie. Nie ja będę o tym decydował. Jeżeli o mnie chodzi, to z satysfakcją, podkreślam – z satysfakcją zastrzeliłbym pana własnoręcznie, i to bezzwłocznie. A stosunki nasze ułóżmy tak: pan wykonuje bez szemrania moje rozkazy – dla mnie jest to wykonanie obowiązku służbowego, a dla pana iluzoryczna, co prawda, lecz jedyna nadzieja…

Pawłowski, żywiąc nadzieję, że uda mu się uciec, przystał na cząstkową współpracę. Udzielał informacji. Sądził, że uda mu się oszukać czekistów.

Tymczasem to czekiści w każdej z nim rozmowie zyskiwali dla siebie punkty. Ardamatskij podaje jeden z takich przykładów. Polecono Pawłowskiemu napisać pod dyktando kilka listów, w tym także do Sawinkowa i Fiłosofowa. Listy bardzo dokładnie analizowali specjaliści z oddziału szyfrów. W jednym zauważono brak kropki. Był to umówiony sygnał dla Sawinkowa, że coś nie jest w porządku. Czekiści nie wiedzieli, czy ten brak kropki naprawdę coś znaczy, ale na wszelki wypadek kazali Pawłowskiemu list przepisać z dokładnym przestrzeganiem zasad interpunkcji.

„Konspiracyjna” rozmowa zanotowana przez polski wywiad

„Listy na razie miały zastąpić samego, bardzo zajętego konspiracyjną robotą Pawłowskiego. Zadecydowano, że zawiozą je tym razem Fiodorow i Szeszenia. Udział Szeszeni w tym wyjeździe znacznie podniesie wiarygodność wszystkich poczynionych kroków. Fiodorow [czyli Muchin] miał przypuścić kolejny atak na Sawinkowa. Gra stawała się coraz bardziej kosztowna i niebezpieczna, a przeciąganie jej mogłoby się skończyć przegraną OGPU.

Znów rutynowe przekroczenie granicy sowiecko-polskiej przebiegło według opracowanego schematu. Fiodorow [Muchin] udał się do Paryża, zaś Szeszenia z listami od Pawłowskiego – do Warszawy. Sawinkow bardzo był ciekaw wiadomości od pułkownika. Podczas jednej z telefonicznych rozmów z warszawskim rezydentem [Fiłosofem] dopuścił do poważnego naruszenia zasad konspiracji (zanotuje to wywiad polski, który oczywiście miał te rozmowy na podsłuchu). Fiłosofow odczytał Sawinkowi przez telefon niemal w całości list otrzymany od Pawłowskiego, bardzo dobrze spreparowany. Po wysłuchaniu jego treści Sawinkow powiedział:

- To on... on sam. Nie należy do tych, którzy piszą pod dyktando!...

Tak jak przewidywali czekiści, Sawinkow dał się złapać na lep swego przeświadczenia, że taki człowiek jak Pawłowski niezdolny jest do zdrady. Inaczej plan diabli by wzięli”. (Jerzy S. Łątka).

Mimo że listy Pawłowskiego nie wzbudziły w Sawinkowie podejrzeń, postanowił on sprawdzić sytuację w Rosji w jeszcze jeden sposób. Wraz z Szeszenią polecił wysłać do Rosji ponownie Fomiczewa – z nakazem doręczenia listu do rąk własnych Pawłowskiego, z którym winien był on spotkać się tylko w cztery oczy. Fomiczew dostał jeszcze jedno polecenie: żeby o celu swego wyjazdu nie informował Szeszenię.

Iwan Fomiczew w życiu prywatnym był szwagrem Leonida Szeszeni. Rodzina rodziną, ale rozkaz rozkazem. Zgodnie z poleceniem Sawinkowa, Fomiczew zastosował się do wskazówek swego szefa. Zakomunikował tylko Szeszeni, że następnej nocy razem „udają się na jarmark” (czyli na wyprawę do Rosji).

Rozpoczął się nowy, intrygujący etap akcji, nasycony wybornym aktorstwem i reżyserią.

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Fragmenty Wspomnień Wilhelminy i Stasysa Matulaitisów z litewskiego tłumaczyła Alwida A. Bajor

Wstecz