ZA CHIŃSKIM MUREM

Życie i studia w Nankinie

Nankin jest pięknym miastem, które może się poszczycić długą i ciekawą historią. Ten położony nad rzeką Yangtze gród w ciągu różnych okresów historycznych był ważnym centrum ekonomicznym, a często również politycznym i kulturalnym kraju. Oryginalna nazwa Nanjing dosłownie znaczy południowa (Nan) stolica (Jing). Miasto po raz pierwszy uzyskało status stolicy w 229 roku. Na przestrzeni historii uzyskiwało i traciło go kilkakrotnie. Po raz ostatni Nankin był stolicą Chin w pierwszej połowie XX w., za czasów Republiki Chińskiej. Nic więc dziwnego, że miasto może się poszczycić mnóstwem pięknych i cennych zabytków, takich jak stare świątynie, grobowce, malownicze parki, świadczące o jego szczytnej przeszłości. Urzekło mnie ono od pierwszego spojrzenia, kiedy to od razu po wyjściu z dworca zobaczyłam niezwykle malownicze jezioro i wspaniały taras widokowy.

Nankiński Uniwersytet Pedagogiczny (Nanjing Shifan Daxue), w którym dostałam stypendium na staż doktorancki, znajduje się w centrum miasta. I choć wokół uczelni są bardzo hałaśliwe i ruchliwe uliczki, sam jej teren jest spokojny, powiedziałabym nawet – zaciszny. Stare, tradycyjne oraz nowoczesne budynki, parki, jeziorko tworzą harmonijny zespół architektoniczny. Rozległe, cieniste, bardzo zielone parki przyciągają nie tylko studentów, lecz również mieszkańców pobliskich ulic, którzy przychodzą tu odpoczywać, bawić się z dziećmi albo uprawiać Qigong (zestaw ćwiczeń zdrowotnych) oraz Taijiquan (chińską gimnastykę medytacyjną, związaną z filozofią daoizmu a także sztukami walki). Pojedyncze osoby lub grupy Chińczyków, uprawiających takie ćwiczenia stale, można spotkać w chińskich parkach oraz w ustronnych miejscach.

Nasza „międzynarodówka”

Na uniwersytecie zostałam przyjęta życzliwie. Piętnastoosobowa grupa, w której miałam studiować, też mi się z mety spodobała. Zwłaszcza pod względem przekroju narodowościowego. Przyszli sinolodzy reprezentowali Amerykę, Niemcy, Norwegię, Francję, Ukrainę, Koreę Południową, Kazachstan, no, a ja – Litwę.

Chińczycy są bardzo zainteresowani, by się zaprezentować światu z jak najlepszej strony, więc studenci zagraniczni mają tu znacznie lepiej niż miejscowi. Na przykład, na wspomnianej wyżej uczelni półtorapokojowy apartament z maciupeńką kuchnią i łazienką przypada na dwie zagraniczne osoby, natomiast chińscy studenci dzielą jeden pokój na cztery, sześć, a czasem nawet osiem osób, a „wygody” mają wspólne na całe piętro. Zagranicznych studentów w akademiku również nie dotyczyły wymogi dyscypliny. Mogli zapraszać gości spoza akademika, a całonocne zabawy były przerywane tylko wówczas, gdy hałas stawał się nie do zniesienia dla sąsiadów. Chińscy studenci w ogóle nie mają prawa zapraszać do akademika osób płci przeciwnej, a po północy brama się zamyka i spóźnialscy muszą nocować na zewnątrz.

Chiny chcą uchodzić za kraj liberalny i demokratyczny, więc przybysze z zagranicy mogą sobie pozwolić na wiele rzeczy, za które ich obywatele są karani. Na przykład: na związki homoseksualne. Przymyka się też oczy na zażywanie narkotyków.

Jedzie Chińczyk na skuterze

Może to przypadek, zauważyłam jednak, że kierowcy bardziej uważają na zagranicznych przechodniów niż na swoich rodaków. I właściwie mają na to poważne powody: za potrącenie obcego obywatela prowadzący pojazd z reguły ląduje w więzieniu. Być może jest tu pewna logika, gdyż w przeciwnym razie osoby, które w Chinach są od niedawna i nie znają miejscowych realiów, nie zdążyły się przyzwyczaić do chaosu panującego na chińskich drogach, często byłyby narażone na wypadki.

Na przykład: jesteśmy przyzwyczajeni, że jeśli przechodzimy jezdnię na przejściu dla pieszych, to samochody się zatrzymają. W Chinach jest inaczej – nawet jeśli piesi są na środku jezdni, samochód, prawie nie przyhamowując, po prostu ich objedzie: Chińczyka z odstępem kilkunastu centymetrów, „zagraniczniaka”– co najmniej półmetrowym lub nawet metrowym. A jeśli na przejściu jest dużo pieszych, to samochody lawirując to w prawo, to w lewo, przedzierają się między ludzi. Na szczęście, zwalniają na tyle, że daje się uniknąć wypadków.

Absolutnie nie mogłam zrozumieć, jak Chińczycy potrafią uniknąć stłuczek i wypadków, mimo że na drogach panuje niesamowity chaos – oprócz samochodów, których na razie jeszcze niezbyt wiele, zawsze jest tu mnóstwo skuterów (chiński motocykl napędzany akumulatorem elektrycznym), zwykłych oraz elektrycznych rowerów, no i, oczywiście, pieszych, z których każdy porusza się tak, jak mu się żywnie podoba. Pierwszeństwo ma ten, kto jest większy lub ma głośniejszy klakson. O bezpieczeństwie ruchu w ogóle nikt nie myśli, motocykliści oraz kierowcy skuterów nie używają kasków.

Kiedy po raz pierwszy wybrałam się na przechadzkę po Nankinie, niepomiernie zdziwił mnie taki – jak się później przekonałam, typowy – widok: facet jedzie na skuterze, jedną ręką trzyma kierownicę, w drugiej ma papierosa, za nim siedzi kobieta (Chinki z reguły chodzą w spódnicach, stąd na motocyklach, skuterach lub rowerach siedzą bokiem). Na kolanach kobieta trzyma dzieciaka, tak mniej więcej rocznego, a z tyłu siedzi jeszcze jeden, może siedmioletni. Chyba tylko jeden Bóg (chiński) wie, jak oni potrafią nie pospadać. A jednak jakoś potrafią.

Ach, te homonimy i wieloznaczność!

Na ulicach panuje gwar i chaos. Ktoś coś sprzedaje, ktoś z kimś się wykłóca lub po prosto dyskutuje. Warto tu wspomnieć, że Chińczycy rozmawiają bardzo głośno i póki się człowiek do tego nie przyzwyczai, odnosi wrażenie, że oni stale krzyczą albo się kłócą. Jednak nie. W języku chińskim każdą sylabę po prostu wymawia się w jednym z czterech tonów. A to jest możliwe tylko wówczas, gdy się mówi podniesionym tonem, tak, jakby się śpiewało. Zatem po chińsku najzwyczajniej nie da się… mówić cicho.

Język ten jest naprawdę trudny, przede wszystkim dlatego, że każda sylaba, w zależności od tego, w którym z czterech tonów jest wypowiadana, ma inne znaczenie. A ponieważ jest ich (to znaczy sylab) tylko czterysta, a większość słów liczy tylko jedną lub dwie sylaby, więc nawet w tym samym tonie ta sama sylaba zazwyczaj ma kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt znaczeń i odpowiednio – tyleż różnych hieroglifów. W języku mówionym, gdy się hieroglifów nie widzi, tylko z kontekstu da się zrozumieć, w jakim znaczeniu została wypowiedziana jakaś sylaba. Dziwny to język, gdyż praktycznie każde słowo ma mnóstwo homonimów i do granic możliwości rozwinięta jest wieloznaczność wyrazów.

Świat się uczy chińskiego

Chińskie piśmiennictwo również jest niezmiernie trudne, albowiem trzeba zapamiętać oraz nauczyć się pisać mnóstwo hieroglifów. Dla Europejczyków, przyzwyczajonych do pisma fonetycznego, jest to nie lada wyzwanie. Niemniej jednak z każdym rokiem coraz więcej ludzi z całego świata przyjeżdża do Chin, by się uczyć języka. Większość uczelni chińskich ma fakultety, na których „zagraniczniacy” zgłębiają chiński. Nankiński Uniwersytet Pedagogiczny chlubi się jednym z najlepszych w kraju fakultetem filologii chińskiej dla studentów z zagranicy. Co roku uczy się tu kilkaset osób. Część z nich przyjechała w tym celu na cztery lub na pięć lat. Przez pierwszy rok uczą się języka, a przez pozostałe – na równi ze studentami chińskimi robią studia licencjackie (bakałarskie) lub magisterskie. Takie wieloletnie stypendia rząd chiński przyznaje przede wszystkim studentom z Azji oraz Afryki. W ten sposób młodzież z różnych krajów świata zdobywa w Chinach dyplomy medycyny, nauk ścisłych, socjalnych lub humanitarnych. Studenci krajów europejskich mogą liczyć na półroczne lub roczne stypendia nauki języka.

Zdecydowałam ubiegać się o stypendium półroczne, które częściowo finansują Chiny, a częściowo Ministerstwo Oświaty i Nauki Litwy. Wygrałam konkurs i w taki sposób dostałam się na Uniwersytet Pedagogiczny w Nankinie.

Dlaczego się zdecydowałam na taką chińską „awanturę”? Chodzi o to, że od kilku lat robię doktorat, tematycznie związany z filozofią oraz sztuką chińską, więc musiałam pogłębić znajomość języka chińskiego, którego od roku już się uczyłam w Wilnie. Niewątpliwe jest również, że chcąc pisać o kulturze i myśli filozoficznej Chin wypada bezpośrednio się z nią zapoznać – pomieszkać w tym kraju oraz go pozwiedzać.

Nauka języka w Chinach jest dość intensywna – z wyjątkiem soboty i niedzieli zajęcia odbywają się codziennie przez cztery godziny – od ósmej rano do południa. Po południu czasami bywają zajęcia dodatkowe. Materiał przerabiany jest bardzo intensywnie, stąd chcąc nadążyć należy co wieczór przynajmniej kilka godzin uczyć się samodzielnie.

Z czarnoskórym Białym Śniegiem buszujemy po sklepach

Po południu, od razu po zajęciach, często wybierałam się na zwiedzanie miasta lub okolic, a wieczorem powtarzałam nowe słowa, gramatykę, pisałam, a właściwie rysowałam hieroglify. Często uczyłam się razem z moją współlokatorką, która przybyła do Chin z Afryki Południowej, a właściwie z Botswany na magisterskie studia z psychologii. Ponieważ miała na imię Snowie (co w języku angielskim kojarzy się ze słowem „snow” – śnieg), jako chińskie imię dostała Bajsiue (Baixue) – co znaczy Biały Śnieg. Ukrainka Łarysa stała się Lolą (Chińczycy głoskę r wymawiają jako l). Ja się uparłam przy Agnieszce, choć imię to różnie było wymawiane.

Stanowczo miałam szczęście, jeśli chodzi o współlokatorkę. Mój czarnoskóry Biały Śnieg był miły, sympatyczny, koleżeński, zawsze chętny pomóc lub poradzić. Snowie-Bajsiue miała tylko jedną wadę: absolutnie nie uznawała turystyki i uważała, że zwiedzanie z kamerą i mapą w ręku jest męczące, bezsensowne i w ogóle jest to jakieś dziwactwo, właściwe tylko Europejczykom. Nawet w zwiedzaniu świątyń nie chciała mi towarzyszyć, chociaż, jako gorliwa katoliczka, co niedzielę jeździła do kościoła. A poza tym Bajsiue miała bardzo kobiecą namiętność – kupowanie ciuchów oraz obuwia.

A ponieważ w Chinach wszystko jest nieprzyzwoicie tanie, wkrótce jej szafy i walizki dosłownie trzeszczały. Muszę się przyznać, że jej pasja do zakupów trochę i mnie się udzieliła, więc od czasu do czasu wybierałyśmy się razem na poszukiwanie niedrogich i ciekawych ciuchów, całkiem niepodobnych do tych bubli, które zalewają rynki Europy. Zwłaszcza chińskie rękodzielnictwo może zadowolić gust nawet wymagających estetów.

Czasem naszym cicerone po sklepach, sklepikach, kramach i kramikach była koleżanka z akademika, bardzo miła i zaradna Irakijka Suzan. Jako że Suzan w Nankinie studiowała już trzeci rok, dobrze wiedziała, gdzie można coś okazyjnie nabyć. Właśnie ona poradziła nam kupować materiały i szyć u krawca, w czym wkrótce zasmakowałyśmy. Szczególnie było to przydatne mnie, gdyż jestem wysoka, a Chinki, wiadomo, są bardzo malutkie, więc podczas zakupu ubrania stale stykałam się z tym samym problemem: zbyt krótkie rękawy lub nogawki.

W Chinach można bardzo tanio (zwłaszcza gdy się umie targować) kupić ładne i dobre gatunkowo materiały. W sklepach mają naprawdę ogromny wybór naturalnych tkanin: jedwabi (tych prawdziwych, chińskich!), atłasów, brokatów kaszmirów, a także tkanin mieszanych oraz syntetycznych. Na malutkiej uliczce niedaleko uniwersytetu było kilka pracowni krawieckich, w których wkrótce stałyśmy się częstymi gośćmi – krawcy szyli dobrze, starannie i niedrogo. Na przykład, uszycie bluzki lub spódnicy kosztuje w przeliczeniu około 10 Lt, spodni – 15, sukienki – 15-40 , żakietu – 30, płaszcza – 30-40. W rezultacie nabrało się tego dość sporo, a jako że wcale nie miałam zamiaru wracać do kraju prostą drogą, lecz pojeździć kilka miesięcy z miasta do miasta i pozwiedzać Chiny, więc musiałam swą chińską garderobę, jak również upominki i książki odsyłać pocztą. Dodam tu, że wszystkie 6 paczek dotarły szczęśliwie do Wilna i Polski.

Piesków nie jadłam

Studiując w Nankinie odkryłam w sobie jeszcze jedno hobby – chińską kuchnię, która bardzo różni się od europejskiej i naprawdę jest smaczna. Na kolacje więc zazwyczaj wybierałam się do chińskich restauracji, których nieopodal uniwersytetu jest mnóstwo. Wolałam tam chodzić w towarzystwie Chińczyków, potrafiących poradzić, co warto spróbować. Menu zazwyczaj bywa wyłącznie w języku chińskim, więc samemu dość trudno jest się zorientować i raczej się strzela na chybił trafił. Zaglądając do menu przede wszystkim upewniałam się, czy w danej restauracji serwują dania z piesków, bo jeśli tak, to rozglądałam się za innym lokalem, omijając ten szerokim łukiem.

Właściwie w chińskim menu można znaleźć i więcej specjałów, które Europejczykowi mogą się wydać co najmniej dziwne, ale ta cała egzotyka najczęściej bywa spożywana tylko w niektórych regionach Chin południowych, przede wszystkim w Kantonie. W Nankinie dania mięsne najczęściej przyrządza się z kurczaka, wieprzowiny lub wołowiny. Bardzo popularne są również potrawy z ryb oraz darów morza. Dania zazwyczaj bywają wspólne i przeznaczone dla ogółu siedzących za stołem. Wszystkie stawiane są na jego środek, a poza tym każdy indywidualnie dostaje miseczkę ryżu oraz pustą miseczkę, do której może sobie nakładać to, co mu się podoba. Zupę je się łyżeczką, a całą resztę – pałeczkami. Dania – zupy, sałaty, potrawy mięsne – zazwyczaj są dość obfite.

Pamiętam, jak na początku pobytu w Chinach poszłyśmy na obiad z dwiema znajomymi Holenderkami. Na pierwsze danie zdecydowałyśmy zamówić zupki. Akurat każda z nas miała ochotę na inną, więc zamówiłyśmy trzy różne. Po pewnym czasie przynieśli nam trzy ogromne wazy zup. Szczególnie zapamiętała mi się zupa, która się w menu nazywała „zupa z kurczakiem”. Był do niej rzeczywiście włożony kurczak, rozmiarami przypominający raczej dorodną kurę.

Kelner, najpierw zdziwiony, co nas tak w tej zupie rozśmieszyło, widocznie w końcu zrozumiał, o co chodzi i zaproponował pokrajać to ptaszysko na kawałki. To był dobry pomysł, gdyż w przeciwnym razie, mając do dyspozycji tylko łyżeczkę oraz pałeczki, trudno byłoby dać radę, bo przecież ani noży, ani widelców na stole nie ma. Dania mięsne zazwyczaj bywają pokrajane na małe kawałeczki, tak, by dały się brać pałeczkami. Tylko ryba najczęściej podawana jest w całości. Jednakże przyrządzana bywa tak, że pałeczkami daje się uszczknąć kawałeczek. Tylko trzeba uważać, aby jej nie przewrócić, bo cały czas musi leżeć grzbietem do góry. W przeciwnym razie jest to zły znak.

Złowroga liczba cztery

Chińczycy są niezwykle zabobonni i różnych przesądów jest tu mnóstwo. Na przykład, pałeczki, których się używa do jedzenia, zawsze należy kłaść na stole lub na półmisku i nie wolno, by zostały wetknięte w resztki potrawy, gdyż to się kojarzy z kadzidłami, wtykanymi w świątyniach do popiołu.

Wiele przesądów bierze się również stąd, że – jak już wspomniałam – język chiński jest bardzo homonimiczny i wiele słów o identycznym fonetycznym brzmieniu ma różne znaczenie. Nader lubiane są słowa, mające homonimy o pozytywnym znaczeniu. W dobrym tonie jest darować drobiazgi, których nazwy brzmią identycznie, jak, na przykład, słowo „szczęście”, „zdrowie”, „pomyślność”, „bogactwo” itd. I – odwrotnie – należy unikać słów, kryjących homonimy o negatywnym znaczeniu; na przykład słowo „cztery” brzmi „sy”, a słowo „śmierć” również brzmi „sy”, w związku z czym czwórka jest na tyle nielubiana, że w niektórych budynkach nie ma takich numerów mieszkań oraz czwartego piętra.

Popularne są również kombinacje słów o podwójnym znaczeniu. W związku z tym najwięcej wesel odbywa się drugiego listopada lub dwunastego grudnia, gdyż w języku potocznym „drugiego listopada” wymawia się „yaoyaoer”, co brzmi zbieżnie z „chcę, chcę syna”, a dwunastego grudnia brzmi „yaoeryaoer”, co by brzmiało jak „chcę syna, chcę syna”. Kto wie, co jest łatwiejsze: urodzić syna czy też wymówić te daty-zaklęcia, składające się niemal z samych samogłosek.

Skąd wziąć żonę?

A propos synów. Warto tu wspomnieć, że nie tylko rolnicy, lecz także mieszkańcy wielkich miast nadal tradycyjnie pragną mieć potomków płci męskiej, a jako że z powodów demograficznych pozwala się tylko na jedno dziecko, bardzo im zależy na tym, aby urodził się chłopczyk. Od roku 1979 państwo proklamuje politykę jednego dziecka oraz intensywnie nakłania do aborcji.

W związku z tym, że badania USG stały się powszechnie dostępne, co pozwala przed ewentualną decyzją usunięcia ciąży sprawdzić płeć płodu, chłopców rodzi się o wiele więcej niż dziewczynek. Prognozy przewidują, że za kilkanaście lat społeczeństwo chińskie zetknie się z problemem braku kobiet oraz nadmiaru mężczyzn. Już teraz w niektórych dalszych i niezurbanizowanych regionach młodzi mężczyźni mają kłopoty ze znalezieniem wybranki serca, co znacznie utrudnia lub wręcz uniemożliwia założenie rodziny. Ponieważ tradycyjnie głównym obowiązkiem, a także celem chińskiego wieśniaka jest wydanie na świat potomka rodzaju męskiego, zdarza się, że zdesperowani mężczyźni kradną kobiety z oddalonych wsi. Jednakże, mimo drastycznej polityki demograficznej (przymusowa aborcja lub przymusowa sterylizacja kobiet i mężczyzn), większość się zgadza, że kontrola przyrostu demograficznego jest niezbędna.

No, ale zostawmy w spokoju problemy demograficzne Chin i wróćmy do Nankinu, tego pięknego i turystycznie atrakcyjnego miasta, które tętni nocnym życiem. Pod względem liczby oraz różnorodności kawiarni, dyskotek, nocnych klubów oraz różnorodnych miejsc rozrywek dotrzymuje ono kroku takim miastom jak Szanghaj lub Hongkong.

Pracowici i rozrywkowi

Chińczycy lubią rozrywki. W kawiarniach i barach pije się piwo, a w bardziej ekskluzywnych miejscach – whisky z chińskim napojem o smaku herbacianym. Chińczycy piją dużo i „po kieliszku” spokojnie siadają za kierownicę. Wygląda na to, że nie boją się kar za prowadzenie po pijanemu, jak w ogóle za naruszanie przepisów drogowych.

Tego roku Nowy Rok spotykano tu pod koniec lutego. Chiński Nowy Rok – to wielkie święto, które się właściwie obchodzi przez cały tydzień. Większość ludzi ma wolne dni od pracy, dzięki czemu korzysta ze sposobności odwiedzenia rodzin. Chiński Nowy Rok jest bardzo tradycyjnym i rodzinnym świętem. Ostatnimi laty popularność zyskują również zachodnie święta – Sylwestra i przede wszystkim Boże Narodzenie. To ostatnie obchodziłam w jednym z popularnych klubów nocnych. Zdziwiło mnie, że Chińczycy Boże Narodzenie obchodzą mniej więcej tak jak my Sylwestra: na minutę przed dwunastą zaczęto odliczać sekundy, a równo o północy zaczęły strzelać korki od szampana oraz serpentyny. Z estrady śpiewacy po chińsku oraz angielsku krzyczeli: „Szczęśliwego Bożego Narodzenia”. Cóż, całkiem odstrzałowa zabawa, jednak nie mająca nic wspólnego z religią.

Im nos dłuższy, tym ładniejszy

Chińczycy potrafią nie tylko wyjątkowo gorliwie się uczyć, lecz też beztrosko bawić, a tradycje umieją łączyć z innowacjami. Imponuje im – zwłaszcza młodzieży – zachodni styl życia, a i sami starają się ze wszech miar upodobnić się do Europejczyków, na przykład za pomocą chirurgii plastycznej fundują sobie „europejskie oczy” oraz wybielają cerę (kupując krem, tonik lub maseczkę do twarzy stale stykałam się z tym samym problemem: prawie wszystkie kosmetyki mają właściwości intensywnego wybielania cery). A poza tym podobają się im duże nosy – im dłuższy, tym ładniejszy. Trudno się temu dziwić, zważywszy, że większość modeli na reklamach – to Europejczycy. Widocznie producenci reklam zdają sprawę, że europejskie twarze kojarzą się z wysokojakościowym produktem z importu.

Tyle moich wspomnień z Nankinu, który po skończonej nauce i pomyślnym zdaniu egzaminu (96 punktów ze 100 możliwych) z pewnym żalem opuszczałam, by się wdać w kolejną „awanturę chińską”: długą, samotną podróż po tym zadziwiającym kraju. Ale to żal krótkotrwały, bo już mnie nęci nieznane, nowe, już myślę o chińskim murze, jaki koniecznie muszę zwiedzić, o nowych przygodach i ludziach, których poznam.

Agnieszka Józefowicz

Wstecz