Polak też potrafi!

Czym łaźnia bogata, tym rada...

Za czasów Litwy sowieckiej monopol na gospodarkę dzierżyło tylko i wyłącznie państwo, a każdy przejaw inicjatywy prywatnej tępiony był już w zalążku. Taki stan rzeczy zdecydowanie się odmienił, kiedy Pogoń w roku 1990 wybiła się na niepodległość. W rozgardiaszu ekonomicznym, jaki pierwotnie zapanował, coraz więcej do powiedzenia zaczęli mieć nieco obco dla naszego ucha brzmiący przedsiębiorcy. A byli to w pierwszą kolej ci, co odważnie złapali się za bary z nowymi realiami, zdecydowanie preferującymi zaradnych i zdolnych nieszablonowo myśleć. To tacy dzięki wysiłkowi pomnożonemu przez samozaparcie odnotują później przyprawiające nieraz o zawrót głowy osiągnięcia.

Cieszy, iż na tej stale wydłużającej się biznesowej liście tu i tam widnieją też nazwiska naszych rodaków. Właśnie ich pod rubryką „Polak też potrafi!” staramy się od pewnego czasu prezentować na łamach „Magazynu Wileńskiego”. W dowód szacunku, podziwu i... stawiania za wzór do naśladowania innym.

Dziś – rzecz o Zenonie Stupience oraz jego nagim nawet dla króla interesie.

Najpierw były termy

Źródła historyczne wieszczą, że przybytek cywilizacyjny, jakim jest łaźnia, winniśmy w pierwszą kolej zawdzięczać Rzymianom. Odkryte w Pompejach, a datujące się II stuleciem p. n. e. słynne termy – łaźnie rzymskie, składały się z kompleksu budynków takich jak: basen, szatnia, osobne pomieszczenia z gorącą wodą, łaźnią parową czy łaźnią suchą. Wyposażone w centralne ogrzewanie, wykładane ozdobną ceramiką służyły mieszczanom za miejsca spotkań, relaksu i odnowy biologicznej, co zapewniać miały boiska, sale gimnastyczne, komnaty dla chętnych dyskusji, pokoje muzyczne, bufety, lokale przeznaczone do gier w kości.

Jak się okazuje, potomkowie legendarnych Lecha, Czecha i Rusa też bynajmniej nie byli na bakier z higieną osobistą, kąpiąc się w izbach, baniach, łamziemwalkach. Oczywiście, słowiańskie łaźnie nie dorównywały przepychem termom antycznym, gdyż budowane były z reguły z bierwion na zrąb, nieraz w postaci ziemianek. Ich nieodzowny element stanowiły wszak zbiorniki na wodę i piece z rozgrzanymi kamieniami, na które lano wodę, a kłęby buchającej pary dawały znać, że czas okładać się brzozowymi bądź dębowymi miotełkami, powodując istny raj dla ciała i duszy oraz pozwalając poczuć się po każdej kąpieli niczym nowo narodzonym.

Brud pudrem przysypać!

Ascetyczne średniowiecze wyraźnie pomniejszyło popularność publicznego bratania się z mydłem i myjkami. Szerzące się dżuma, cholera i czarna ospa powodowały masowe zamykanie łaźni, przez co Europejczycy prawie przez dwa stulecia musieli obywać się bez zażywania kąpieli. Upływały one pod znakiem perfumowanych chusteczek, którymi ówcześni możni tłumili odór potu, a brud na szyi i twarzy dla niepoznaki posypywano pudrem. Doszło do tego, że sam król Francji Henryk IV Wielki cuchnął ponoć jak stary cap, a do tłuczenia wszy używano specjalnie w tym celu pomyślanych złotych i srebrnych młoteczków.

Doprowadzona przez szwedzki potop do ruiny Polska też tonęła w brudzie. Łaźnie znikły z oblicza miast i wsi, powodując, że poziom higieny spadł w drastyczny sposób. W potocznym mniemaniu zaczęły dominować poglądy o szkodliwości czystości ciała. Ówczesne powiedzonko „częste mycie skraca życie” przetrwało zresztą w polszczyźnie do dziś. Umiarkowanym pocieszeniem może pozostawać fakt, że tak było na całym Starym Kontynencie.

Tradycja z Rosji rodem

Na szczęście, ludzie nabrali rozumu i kąpiele wróciły do łask. Za sprawą rewolucji technicznej powiększył się dostęp zwykłych zjadaczy chleba do środków higieny. Łazienki (częstokroć jakże wykwintne) na powrót zadomowiły się w pałacach i dworach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. W czym znajdująca się pod zaborem carskim Pogoń ochoczo przejmowała tradycje rodem z Rosji, gdzie „bania” była wyraźnie na świeczniku, znajdując wielu zwolenników także wśród ludu wiejskiego.

Tradycje te rumieńców szczególnych nabrały na Wileńszczyźnie w międzywojennym dwudziestoleciu, kiedy to tzw. łaźnie rosyjskie wyrastały tu niczym grzyby po deszczu, gdyż co majętniejsi gospodarze za punkt honoru brali ich posiadanie. Z myślą o użytku własnym, ale też o mniej zamożnych sąsiadach. Tak to łaźnia stała się czymś, co cementowało wspólnoty wiejskie.

Po II wojnie światowej, kiedy Litwę w wymuszony sposób włączono w skład tzw. bratniej rodziny sowieckiej, łaźnie publiczne (rosyjskie albo fińskie) przeżywały istny rozkwit. Co więcej, w latach 70. i 80. ubiegłego wieku wzniesione w ustronnych malowniczych mieścinach „banie” stały się miejscem jakże chętnie uczęszczanym przez wszelkiej maści partyjnych decydentów, a obok lejącej się strugami wody, strugami lał się tu też alkohol i kwitła rozwiązłość. W czasach breżniewowskich mimo ogólnie korzystnej tendencji antyczne pojmowanie łaźni jako miejsca kąpieli, relaksu i odnowy biologicznej zostało więc przez owych prominentów w brutalny sposób splugawione.

Z szesnastu ocalała jedna

Rozbrat Litwy ze Związkiem Sowieckim w roku 1990 i bezprecedensowa w skali prywatyzacja czy raczej prychwatyzacja dotychczasowego majątku państwowego bolesnym bumerangiem uderzyła w sferę usługową. Obok domów kultury, pralni czy zakładów krawieckich łaźnie publiczne niczym na zgodną komendę dostawały się w ręce prywatne, a że nie stanowiły źródeł szybkiego zysku, niebawem ich nowi właściciele, mimo niby trzyletniego zakazu czynienia tego, zmieniali przeznaczenie budynków. Na niejednej zawisły kłódki, a po pewnym czasie zostały wyburzone, by oczyścić nowobogackim miejsce dla prowadzenia bardziej intratnej działalności.

Tak popularna tradycja wspólnego mycia się w „baniach” albo saunach lawinowo więc podupadała, a jej zwolennicy wyraźnie markotnieli. Bo jakże inaczej, skoro z 16 łaźni rozsianych na terenie Wilna, a będących w gestii zrzeszenia „Banga,” niebawem nie zostało żadnej. Dziś natomiast funkcjonuje jedyna. Ta w Nowej Wilejce. Zdolna za jednym machem wykąpać bez mała 70 osób, a będąca własnością naszego rodaka – 56-letniego Zenona Stupienki.

Wcześniej pracujący kolejno jako inżynier-technolog oraz jako zastępca kierownika wydziału oświaty w samorządzie nowowilejskim, został Stupienko dyrektorem łaźni w roku 1986. Na bardzo krótko, gdyż tzw. prywatyzacja, o której powyżej, ruszyła z kopyta, a pobudowany w Nowej Wilejce w roku 1975 okazały budynek łaźni publicznej padł łupem skupującej wszystko, co się da, ZSA „Vilniaus investicijos”. Pan Zenon, jak wspomina, nie miał szans, by dotrzymać konkurencji z powodu „zbyt cienkiej portmonetki”, choć nie zaniechał planów wejścia w jego posiadanie. Mógł na pierwszy rzut oka wyglądać na dziwaka: podczas gdy inni dwoili się i troili przy gromadzeniu złomu metalowego albo szukali innej możliwości dorobienia się na poczekaniu kokosów, jemu się marzyło zostać właścicielem łaźni, stwarzającej w powszechnym mniemaniu szansę zarobku niewiele większą niż się przytrafiła sławetnemu Zabłockiemu na mydle.

Klient – panem

Co się odwlekło, nie uciekło po dwóch latach. Z tym, że okres przejściowy stanowiła dzierżawa lokalu, gdzie po przestąpieniu progu nawet król winien być nagi. Jego widok był opłakany: jako nieużyteczny stał się magnesem dla różnorakich pijusów i złodziejaszków, co to potrafili nawet okna, drzwi wyjąć i w środku melinę urządzić. Miał zatem powody dzierżawca do drapania się w głowę, od czego zacząć i jak spowodować, by ciesząca się swego czasu dużym wzięciem łaźnia ponownie zaczęła służyć ludziom i przynosić dochody.

Był świadom, że czasy, kiedy godzina tu pobytu od 1953 roku począwszy niezmiennie kosztowała 16 kopiejek, nie wrócą. Z kolei podbijanie ceny miało iść w parze z przychylaniem nieba ewentualnym klientom. Nastawił się na to od pierwszych dni, oferując wedle upodobania przybyszów łaźnię rosyjską, fińską bądź turecką (taką z temperaturą 50-60 stopni gorąca, „wykadzoną” egzotycznymi ziołami i olejkami, a zyskującą uznanie raczej u płci pięknej), stwarzając możliwość skorzystania z basenu o tafli wodnej 4x12 m z podwodnymi masażami, z bufetu, oferującego piwo, pizzę i inne zakąski, na życzenie użytkowników podawane nawet wprost do łaźni, z sali na 25 osób, gdzie można przyjść kompanią i sprawić dowolną imprezkę.

To przychylanie nieba wedle zasady „klient – panem” w początkach niezbyt jednak procentowało. Szczególnie „chude” były lata 1996-1997, kiedy to zamiast czerpać zyski wypadło do interesu mocno dokładać. Nie kryje więc pan Zenon, że pierwotny entuzjazm, jaki zeń buchał niczym para z kotła, nieco przygasł, choć nawet wtedy nie dopuszczał myśli, że pomysł służenia ludziom kąpielą może spalić na panewce.

Jak wspomina, zdecydowanie tłumniej w łaźni się zrobiło po roku 2000. Po części również dlatego, że od lat pięciu niezmiennie wygrywa rozpisywany w samorządzie miasta Wilna konkurs na obsługę najmniej zamożnych stołecznych mieszkańców, którym wydziały opieki socjalnej w poszczególnych starostwach wydają miesięcznie łącznie 1600-1700 talonów na gratisowe pójście do łaźni, przeznaczając po 2 talony na osobę, a rozliczając się przelewami bezpośrednio ze Stupienką, co jest dobre o tyle, iż to pewny pieniądz.

Konieczna golizna równa...

Obecnie nowowilejska łaźnia na pełnych obrotach pracuje trzy dni tygodniowo. W piątek w godzinach od 9 do 20 „zielone światło” zapalane jest przed kobietami, natomiast w sobotę od godziny 8 do 21 i w niedzielę od 8 do 18 rządzi się tu płeć brzydka. A rządzi się naprawdę ostro, zważywszy, że nie brak twardzieli, potrafiących wytrzymać temperatury nawet do 140 stopni, by nieraz potem rozgrzane ciała zanieść przez śnieg i trzaskający mróz do płynącej w sąsiedztwie Wilenki i hartować niczym stal w wodzie. Nie oznacza to wcale, że w pozostałe dni tygodnia drzwi wejściowe blokuje kłódka. Wystarczy bowiem uprzednio zadzwonić, ustalić godziny, a już można przyjść, by zażyć rozkoszy kąpieli i skorzystać ze wszystkiego, czym łaźnia Stupienki bogata.

A, by tam trafić, wcale niepotrzebna jest pękata kiesa, gdyż wizyta w łaźni ogólnej, bez uprzedniego zamówienia kosztuje 11 litów. Z tym, że za wyłożoną kwotę czas kąpieli nie jest ograniczony: możesz przebyć tu, o ile masz chęci, nawet cały dzień. I, jak się okazuje, wśród bywalców łaźni nowowilejskiej jest takich kilku. Potrafiących przyjść w sobotę albo w niedzielę, ledwie ta jest otwierana, i opuścić ją, gdy bije godzina zamknięcia.

Ten i ów (a są to z reguły osoby samotne) przynosi ze sobą nawet obiad, który, jak twierdzą, zakropiony piwkiem z bufetu po uprzednim oczyszczeniu ciała i ducha w wysokiej temperaturze, smakuje w dwójnasób. Czas dla takich jakby staje w miejscu w odróżnieniu od codziennego kieratu, a pełnię relaksu potęguje obcowanie z bliźnimi, których łaźnia w fenomenalny sposób poprzez konieczną goliznę równa w stanie majątkowym i w zawodach. Pan Zenon zdążył zauważyć, że zew wspólnoty ściąga w jego progi również niejednego nowobogackiego, właściciela saun niczym z pocztówek. Czują się tam wszak ponoć bardzo nieswojo, bo… samotnie.

Daleko wannie do sauny

Że „u Stupienki” jest ludno, przekonałem się podczas dziennikarskiej wizyty parę tygodni temu, a że był akurat piątek, ciągnęły tu panie. Już na dobre przed godziną 9, czyli godziną otwarcia. Bo – jak się okazuje – mają taki zwyczaj, by, nim znaleźć się „pod parą”, stawić się na pogaduchy jeszcze przed zamkniętymi drzwiami, co raz jeszcze potwierdza, jak ważne w łaziennym wydaniu jest to, co jeden z największych humanistów XX wieku, francuski pisarz Antoine de Saint-Exupery nazywał luksusem związków ludzkich.

Przejaw tego luksusu dawały akurat zastane przy piwie w bufecie Nadieżda Worobjowa, Tatiana Paszkowskaja oraz Jewdokija Chodyko – nierozłączne przyjaciółki, które nie opuszczają piątku, by tutaj się stawić. Bo kąpiel w łaźni – to dla nich potrzeba tak ważna jak sen czy jedzenie. Owszem, każda posiada mieszkanie z wygodami, ale – jak zgodnie twierdzą – daleko wannom do łaźni-bogini. „Tam się można jedynie popluskać” – zauważa ironicznie Chodyko, a wie, co mówi, gdyż ma na liczniku już lat 87(!) i gotowa ręczyć, że w tak dobrej kondycji pomaga jej trwać właśnie regularne bratanie się z „banią”.

Palców rąk nie starczy, by policzyć wszystkich tych, kto wobec łaźni zdradza od lat wierność równie łabędzią jak wspomniana Chodyko. Dojeżdżając tu nawet z Kieny, Niemenczyna, Grzegorzewa, Landwarowa, Niemieża, nie mówiąc już o samym Wilnie, gdzie dziś próżno ze świecą szukać tego cywilizacyjnego przybytku. Ma też Zenon Stupienko wśród klientów taką kompanijkę, co to zamówiła sobie w soboty między godziną 13 a 16 kąpiele na… dwa lata do przodu i pozostaje temu wierna: raz gromadząc kilkunastu, a raz znów kilku ich zwolenników.

Coraz bardziej czytelna staje się tendencja przychodzenia do łaźni bynajmniej nie po to, by się umyć i „do widzenia” powiedzieć. W salce na 25 miejsc, po uprzednim zamówieniu, sprawowane są urodziny, imieniny bądź inne imprezy towarzyskie, a do stołu zasiada się po uprzednio odbytej kąpieli. Raz nawet o mało nie odbyło się tu… przyjęcie weselne, ale goście w postaci pań miały ponoć zaprotestować, bo szkoda im się zrobiło uczesań i makijażów. Nie brak też „branżowych” balowników: strażaków, policjantów, a w niedzielne wieczory regularne schadzki mają grający na weselach muzykanci, którzy w ten sposób relaksują się po bębnieniu przez dni parę w klawisze instrumentów albo „nagłaśnianiu” mikrofonów.

U siebie, choć Polska czeka

Jak żartobliwie nadmienia pan Zenon, ma też do spełnienia misję szczególną: „zaflancowanie” w Polskę łaźniowej tradycji, mniej rodakom znanej (co uwidacznia się również w słownictwie z tym związanym, bez porównania uboższym niż analogiczne w Rosji, gdzie aż się roi od związków frazeologicznych i wszelkich powiedzeń z łaźnią w tle). O pierwszych sukcesach może zresztą już mówić: rosyjską „banią” zdążył bowiem po pierwotnym wykąpaniu zarazić kierownictwo Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”, burmistrza Ostródy Jana Nosewicza i innych rodaków Warmii i Mazurom przypisanych, które swego czasu tak chętnie przyjęły repatriantów z Wileńszczyzny. Zarazić do stopnia, że niejeden pobudował już na własny użytek rosyjską łaźnię, a słychać na domiar, iż dobrze by było model publicznej kąpieli w Nowej Wilejce żywcem przenieść też do Macierzy.

Cóż, propozycja na pewno warta przemyślenia. Choć Stupience marzy się przede wszystkim powiększenie własnego „majątku” z 500 do 1000 metrów kwadratowych poprzez nadbudowę drugiego piętra, gdzie obok pomieszczeń łaźniowych zadomowiłyby się na wzór antyczny przeróżne gabinety relaksu i odnowy biologicznej. Żeby tym, kto przekroczy progi budynku przy ulicy Skydo 43 w Nowej Wilejce, jeszcze bardziej dogodzić.

Byłe łaźnie państwowe od dzisiejszych prywatnych różnią się tym, że, o ile pierwsze, ponieważ były dotowane, mogły sobie pozwolić na rozrzutność, o tyle właściciele drugich, aby wyjść na swoje, muszą zdecydowanie oszczędzać, m. in. poprzez obładowywanie się dodatkową robotą. Z tego też założenia wychodząc, interes Stupienki – to interes rodzinny, gdyż panu Zenonowi towarzyszą w tym jego siostra z mężem – Danuta i Jerzy Miskisowie, wzajemnie się wyręczając. Szczególnie latem, gdy okres urlopów.

Wówczas z pomocą śpieszy ponadto żona Janina, od lat 27 nauczająca muzyki w Wileńskiej Szkole Średniej im. J. I. Kraszewskiego i wytrwale prowadząca naraz dwa zespoły artystyczne: szkolny „Pierwiosnki” oraz dorosły „Melodią” zwany. Tego roku pracowite lato ma też w łaźni młodsza z córek państwa Stupienków – Kasia, uczennica klasy 10. W roku ubiegłym natomiast wysoko rękawy w robocie podwijała nawet podczas wakacyjnego pobytu mieszkająca na stałe we Wrocławiu, a robiąca doktorat starsza z córek Agata wraz z mężem Grzegorzem Kopackim, wykładowcą astronomii na tamtejszym Uniwersytecie. I „korony” im z głów bynajmniej nie spadły.

Dziś, gdy furorę robi wolny rynek, przedsiębiorczość naprawdę niejedno ma imię, a tych na Litwie, którzy dorobili się (nie zawsze zresztą w sposób uczciwy) bajońskich fortun, liczyć wypada na grube setki. Zenon Stupienko do takowych nie należy. Postawił bowiem na biznes, gdzie pieniądz nie tyle rodzi pieniądz, ile niesie radość, ze świadczenia ludziom usług, których synonimem czystość ciała oraz spokój duszy. I za to mu naprawdę wsparta podzięką wielka chwała.

Henryk Mażul

Wstecz