Na tropach bohaterów opowieści Józefa Mackiewicza

„Krasnyj pomieszczik”

(Z nie publikowanych Wspomnień ciotki Józefa Mackiewicza, Wilhelminy Matulaitisowej)

Początek patrz w nr nr 7-12 ub. r., nr nr 1-7 br.

„Za czasów Lit-Biełu, czyli próby litewsko-białoruskiego połączenia Wielkiego Księstwa w wydaniu bolszewickim, grał [doktor Stasys Matulaitis] jakąś rolę łącznie z Mickiewiczem-Kapsukasem”. (Józef Mackiewicz: „Mój szwagier – szef GPU”).

W Wyłkowyszkach doktor Matulaitis „zabawił” niedługo, więzienie mieściło się tam w dworskiej oborze. Osobne pomieszczenie miał w nim stróż więzienny. Stróż ów był do niedawna pacjentem Matulaitisa, toteż bardzo chętnie przygarnął do siebie pana doktora. „Miałem tam spokój i czyste łóżko” – będzie potem wspominał Matulaitis. Raz-drugi odwiedziła go dojeżdżająca z Mariampola żona.

Na wiadomość, iż mąż został przewieziony do kowieńskiego więzienia, Wilhelmina Matulaitisowa sprzedała meble, spakowała co się dało i przeniosła się do Kowna.

W kowieńskim więzieniu  

Pisze Wilhelmina Matulaitisowa:

W Kownie zamieszkałam u córki Katre. Zakręciłam się wokół starań, by męża zwolniono za kaucją – przed rozprawą sądową. Zgłosił się do mnie jakiś niewyraźny typ, deklarował pomoc. Przedstawił się jako „reprezentant rządu”. Dałoby się pani męża zwolnić – tłumaczył – ale tu sprawa zależy od pana śledczego. Pan śledczy buduje willę pod Kownem, więc brakuje mu pieniędzy... Ten typ widocznie miał pewność, że bez wahania wyłożę mu żądaną sumę. Opowiedziałam o nim córce. Katre wytropiła tego „reprezentanta rządu”. Okazał się synem właściciela magazynu drzewnego, oszustem, wyłudzającym od naiwniaków mamonę.

Ze śledczym nawiązałam kontakt bezpośredni, bez niczyjej pomocy.[...]

Pisze Stasys Matulaitis:

Było to więzienie [w Kownie] tzw. „ciężkie”. Razem ze mną przywieziono tu z Wyłkowyszek 16 osób. Powitał nas szef tego przybytku, Mikucki – onże poeta, bo pisywał wiersze. Zbliżył się do mnie i „po przedstawieniu się”, zapytał, w jakiej celi wolałbym siedzieć – w osobnej, czy wspólnej. Wybrałem wspólną. Siedziało tam 18 więźniów politycznych. Cela była czysta, miała dwa duże okna. Przy ścianach prycze, między oknami – duży stół, przy nim się jadało i uczyło.

Nauki odbywały się zwykle po śniadaniu. Były to lekcje czytania i pisania – dla analfabetów, oraz arytmetyki i algebry – dla nieco mądrzejszych. Były takoż lekcje języka niemieckiego, dawał je Głowacki, uczeń gimnazjum, który również wylądował tu jako więzień.

W celi było sporo książek, można też było dostać atrament i papier. Obok, w sąsiedztwie mieściła się druga cela – taka sama jak nasza. Z jednej celi do drugiej wolno było przechodzić o każdej porze dnia i nocy, więc odwiedzaliśmy się nawzajem. Oprócz tych dwóch cel „dla politycznych” była jeszcze jedna – trzecia. Na spacer wyprowadzano więźniów równocześnie ze wszystkich trzech cel. Spacer trwał dwadzieścia minut. Jedzenie było dobre, bo dostarczała je organizacja dobroczynna MOPR: biały chleb, masło, ser, kiełbasa; dawano także mydło, papier i inne niezbędne w takich sytuacjach „przedmioty pierwszej potrzeby”. Ja osobiście prawie z tego nie korzystałem, bo obiady przysyłała mi codziennie moja bratowa. Stróże byli grzeczni. Listy na wolność wolno było przekazywać bez żadnych przeszkód. Razem ze mną w mojej celi siedzieli: wzmiankowany uczeń Głowacki – chłopak błyskotliwy i oczytany, Kazys Matulaitis – działacz robotniczych związków zawodowych, oraz inni. W celi sąsiedniej: nauczyciel Gaszka, eksksiądz Adomauskas – człowiek wszechstronnie wykształcony, oraz jakiś Litwin z Ameryki, który stale demonstracyjnie nosił wpiętą w klapę marynarki bolszewicką czerwoną gwiazdę.

W trzeciej celi siedziało trzech uczniów gimnazjum realnego: Vedrinaitis, Sabalius, Łuksza oraz inni.

W tej wspólnej celi byłem bardzo krótko. Po paru dniach lekarz więzienny Wirszyła zabrał mnie do szpitala, gdzie dostałem normalne łóżko i czystą pościel.

Drzwi w celi szpitalnej nie zamykano. W każdej chwili można było wychodzić na korytarz albo do wychodka.

Wirszyła był człowiekiem niezwykle sympatycznym, pogodnym i wesołym. Wobec chorych zawsze zachowywał się życzliwie i uprzejmie. Czego nie można było powiedzieć o poprzednim lekarzu więziennym, Szliupasie. Szliupas w trakcie wizytowania pacjentów dotkniętych ciężkimi chorobami, gruźlicą bądź tyfusem, miał zwyczaj wypytywać, za co taki pacjent siedzi. W przypadkach złodziejstwa, rabunku, morderstwa czy innego jakiegoś ciężkiego przestępstwa, Szliupas serdecznie go pocieszał: „Wyzdrowiejesz, bratku! Na pewno będziesz zdrów! „Natomiast tych, którzy siedzieli za politykę (komunizm), Szliupas „obdarowywał” innego rodzaju pocieszaniem: „Będziesz zdychał, ropucho, na pewno zdechniesz!”

O ile zdarzało się, że ktoś z administracji poturbował więźnia i ten poskarżył się lekarzowi, Wirszyła, stwierdziwszy ślady pobicia na ciele delikwenta, uczciwie spisywał protokół i razem z meldunkiem przesyłał go naczelnikowi więzienia. Jakie były tego skutki, nie wiem, ale już sam fakt świadczył wymownie o ludzkiej postawie lekarza Wirszyły.

Wirszyle byłem potrzebny „do pracy literackiej”. Pisał on artykuł „O przestępstwie”, a ja jako lepiej od niego znający litewski, adiustowałem ten jego tekst. Zdarzało się także, że pomagałem mu w pracy w ambulatorium więziennym. Pewnego dnia zaproponowałem Wirszyle, by ściągnął on do szpitala także eksksiędza Adomauskasa, który bezsprzecznie był lepszym ode mnie znawcą języka litewskiego. Wirszyła się zgodził. Od tej pory pracowaliśmy razem z Adomauskasem.

Zachęcony tym „doświadczeniem”, poprosiłem Wirszyłę, by wyciągnął ze wspólnej celi i zabrał do szpitala osłabionego Kazysa Matulaitisa. Wirszyła i tym razem uczynił zadość mojej prośbie. Lepsze jedzenie, czyste powietrze, spokojniejsza atmosfera – wszystko to sprzyjało poprawie zdrowia Kazysa Matulaitisa.

Przed 1 Maja, ja i Adomauskas „wymeldowaliśmy się” ze szpitala, by razem z towarzyszami móc świętować tak ważną dla nas rocznicę. W związku z tym byliśmy przygotowani na różne szykany ze strony administracji, ale ta dyplomatycznie udała, „że nic się nie dzieje”. Dopiero kiedy po śniadaniu wszyscyśmy razem – z trzech cel – zaintonowali Międzynarodówkę, przybiegł szef więzienia razem ze stróżem i uprzejmie nas poprosił, byśmy więcej „tej piosenki” nie śpiewali. Na tym się skończyło.

Wróciłem wraz z Adomauskasem do szpitala i kontynuowałem tam naszą „pracę” nad tekstem Wirszyły.

Pewnego dnia na korytarzu szpitalnym natknąłem się na szefa więzienia, Mikuckiego.

– No i jak? Dobrze tu panu? – zapytał.

– Dobrze. Prawda, pański hotel jest nieco gorszy od normalnych hoteli, ale nie narzekam.

Mikucki chwilę pomilczał i nagle wystąpił z nieoczekiwaną dla mnie propozycją.

– Czy nie zechciałby pan, panie doktorze, pojechać jutro razem ze mną i z doktorem Wirszyłą pozwiedzać fort? Jest to oddział naszego więzienia.

– Z miłą chęcią – odpowiedziałem.

– A więc dobrze. Jutro tam pana zabiorę.

Wiedziałem, że ten szósty fort – to trzy kilometry za Kownem. Nadarzała się oto okazja, by pooddychać świeżym powietrzem i przekonać się naocznie, co sobą przedstawia „ta placówka”, o której krążyły niewesołe słuchy. Toteż autentycznie chętnie zgodziłem się na tę propozycję.

Z rana przyszedł do mnie stróż i poprosił, żebym poszedł z nim do kancelarii. Czekał już tam na mnie Mikucki. Wsiedliśmy do powozu zaprzężonego w parę koni i pojechaliśmy po doktora Wirszyłę.

– Pan ma dużo znajomych w Kownie? – zapytał mnie Mikucki, kiedy jechaliśmy ulicami miasta.

– Względnie dużo – odpowiedziałem.

– Wobec tego pojedziemy mniejszymi uliczkami. Bo mogą rozejść się plotki po mieście, że szef więzienia Mikucki rozjeżdża się po Kownie w towarzystwie doktora Matulaitisa.

Skręciliśmy w mniej ruchliwe uliczki i w końcu zajechaliśmy przed dom, w którym mieszkał doktor Wirszyła. Teraz już ruszyliśmy we troje. Wyjechaliśmy za miasto. Cieszyłem oczy młodą wiosenną przyrodą, a nozdrza świeżym orzeźwiającym powietrzem.

Szósty fort powstał niedawno, zbudowały go władze carskie. Gmach z cementu – pod ziemią. Powietrze zalatujące wilgocią, zaduch. W celach nie ma na czym usiąść, ciemno. Więziono w tym forcie kryminalistów. Podobno później osadzano tu także więźniów politycznych.

Póki Mikucki i Wirszyła zwiedzali cele, przechadzałem się po terenie fortu. W powrotnej drodze do Kowna Mikucki zaproponował mi nowy wypad – „za parę dni, znów za miasto” – jak powiedział. Nie chciałem zbytnio z nim się afiszować, więc odpowiedziałem, że nie będę miał czasu, bo spodziewam się odwiedzin żony, która robi starania o zwolnienie mnie z więzienia. „No cóż, jak pan sobie życzy” – odrzekł Mikucki. [...]

Po upływie dwóch tygodni wysłałem list do prokuratora, z zapytaniem, dlaczego tak długo trzymają mnie w więzieniu – bez żadnego śledztwa. Odniosło to skutek. Parę dni później zaprosił mnie do siebie śledczy. To, co mi oznajmił, nie było pocieszające. Powiedział, że nie zwolni mnie z więzienia za żadną kaucją, że będę tu siedział aż do czasu rozprawy sądowej. Jestem podejrzany o czynienie przygotowań do powstania zbrojnego i obalenie rządu litewskiego. Za taki rodzaj przestępstwa grozi mi kara śmierci. O moich niecnych zamiarach pisała „Lietuva” – tuba rządu. O takich zbrodniarzach jak ja rozprawiano niedawno w sejmie [...]

Minęło jeszcze trochę czasu. Niektórych więźniów zaczęto zwalniać za kaucją – wpłacali po 100-200 litów... Mnie – nie. O tym, co się dzieje za murem więziennym, nie miałem żadnego pojęcia. Żona odwiedzała mnie co tydzień, ale na ten temat ze mną nie rozmawiała.

Wpłaciłam 5 tysięcy litów kaucji i nareszcie zwolniono go przed rozprawą sądową” – napisze w swych wspomnieniach Wilhelmina Matulaitisowa.

Razem wrócili do Mariampola, gdzie – jak będzie wspominał Matulaitis – „bardzo gorąco” powitali go robotnicy oraz wspólnota żydowska. Nie omieszka też napisać o reakcji urzędników i zamożnych gospodarzy, będących w przeważającej większości stronnikami chadetów. „Z początku unikali mnie. Ale cieszyłem się opinią najlepszego w Mariampolu lekarza, więc po prostu byli zmuszeni zgłaszać się do mnie ze swymi różnymi chorobami”.

Rejterada do Sowietów

W mariampolskim gimnazjum realnym kontynuował przerwane wykłady, egzaminował uczniów. Życie toczyło się niby normalnym torem. Ale pewnego dnia zamknięto gimnazjum i rozwiązano robotnicze związki zawodowe, zaś doktora Matulaitisa wyrugowano z rady miejskiej i wykluczono z grona komisji do spraw oświaty w powiecie.

Do Mariampola przyjechał śledczy. Zwołał wszystkich mających coś wspólnego z moją sprawą i przeczytał orzeczenie, w którym stało, że przygotowywałem powstanie zbrojne i w tym celu gromadziłem granaty. Śledczy zażądał od mnie, abym na dłuższy czas nigdzie z Mariampola nie wyjeżdżał.

Zrozumiałem, że nie grozi mi kara śmierci, ale że pobyt w więzieniu mam już zapewniony na długie lata. Ponadto, zdążyłem już zauważyć, że jestem pilnie śledzony przez szpiegów. Nie miałem już żadnych możliwości pracować społecznie. Więc jak żyć, jak działać w takiej atmosferze? Córka Katre poradziła mi uciekać do Sowietów. Myśl tę zaakceptował Karolis Pożeła. Pożeła deklarował mi pomoc w osobie jego kolegi, Didžiulisa, który miałby mi ułatwić przejście przez granicę litewsko-łotewską. Po krótkich wahaniach, zdecydowałem się. Córka Katre wyrobiła mi w Poselstwie Sowieckim odpowiednie dokumenty. Pozostawało mi tylko jakoś przemycić się do Rygi. Ustaliliśmy w rodzinie, że zabiorę z sobą najmłodszą córkę Laimę.

W umówionym dniu pojechaliśmy z Laimą do Żagarów, gdzie już czekał na nas towarzysz Didžiulis. Laimę posadziliśmy na wóz pewnego łotewskiego wieśniaka, który był przyjechał do Żagarów na targ. Jako niby swoją córkę, przewiózł on Laimę do Łotwy. Natomiast towarzysz Didžiulis przeprowadzał mnie różnymi psimi dróżkami i ścieżkami. Pokonaliśmy bez przeszkód dosyć słabo strzeżoną granicę litewsko-łotewską. Didžiulis zaprowadził mnie na miejsce, gdzie już czekał na nas wieśniak z wozem i moją córką. Następnego dnia, rankiem byliśmy już z Laimą na peryferiach Rygi. Do Rygi poszliśmy pieszo.

Zgłosiliśmy się do Sowieckiego Konsulatu, gdzie przez parę dni czekaliśmy na wydanie nam paszportów z wjazdowymi wizami do Sowietów. Ja otrzymałem paszport jakiegoś obywatela Łotwy, z łotewskim nazwiskiem. Podobny paszport, wystawiony na łotewskie nazwisko, otrzymała moja córka.

Pojechaliśmy na dworzec, wsiedliśmy w pociąg. Następnego dnia byliśmy już w Moskwie.

Moskwa „swoja” i obca...

Wilhelmina Matulaitisowa, gorąca miłośniczka Rosji spod czerwonej gwiazdy, jednak do Sowietów jechać nie chciała. Utkwiła obecnie w Mariampolu – zupełnie osamotniona, co się w jej życiu nigdy nie zdarzało. Najstarsza córka Katre mieszkała i pracowała w Kownie. Mąż oraz dzieci – Aldona, Kiejstut i Laima mieszkali w Moskwie. Pozostać na Litwie, czy połączyć się z resztą rodziny i znów zamieszkać w Moskwie? „Znów” – oznaczałoby to powrót „do tamtych lat”. Ale naonczas ta Moskwa była jej bardziej bliska, bo obracała się tam wśród „samych swoich”...

W 1916 przenieśliśmy się do Moskwy. Mąż kupił tam mieszkanie – trzy nieduże pokoje, z umeblowaniem. Mieszkaliśmy w domu przy Spiridonowskij pierieułok róg Bronnaja. Był to narożny dom, usytuowany w pobliżu Litewskiego Komitetu. Zajęłam się gospodarstwem domowym, nieco później odszukałam tam swoje dawne wileńskie koleżanki, spotykałyśmy się, chodziłyśmy razem do muzeów. Jednak już niedługo wszystko to mi się bardzo znudziło i zaczęłam truć męża, by załatwił mi jakąś pracę społeczną. Mąż zgłosił się do Litewskiego Komitetu, z prośbą, by coś dla mnie ten Komitet wymyślił. Dano mi robotę – zostałam kierowniczką aż trzech burs. Jedna z tych trzech była wspólna dla młodych dziewczyn i chłopców. Tam się poznałam z Juozasem Žiugždą, Anną Wołłowiczówną, Antoniną Ambrozewiczówną oraz z innymi panienkami. Były to dziewczyny poważne, dobrze wychowane, samodzielne. Zwłaszcza miłe wrażenie wywarła na mnie Anna Wołłowiczówna [...] Było tam też liczne grono studentów, emanujących młodzieńczą energią, otwartych i wesołych. Pokazali mi swoje pokoje, utrzymane w idealnym porządku. Toteż się nie wtrącałam w ich tu życie, bo miałam pewność, że potrafią gospodarzyć nawet lepiej ode mnie. Udało mi się przy tej okazji urządzić tam na pracę, w charakterze gospodyni, żonę przyjaciela mego męża, Magdalenę Łozoraitisową. Nie miała gdzie się podziać z gromadką dzieci, więc ta bursa spadła jej jak z nieba, bo mogła tu zamieszkać razem z dziećmi.

Na tym właściwie skończyła się moja opieka nad tą bursą, bo niewiele tam miałam do roboty. Zrezygnowałam też z drugiej bursy, bo życie w Moskwie z każdym dniem stawało się coraz gorsze, w sklepach były szczere pustki, z trudem zdobywało się żywność, a musiałam przecież czymś karmić męża, czworo dzieci, no i o sobie nie zapominać... Mimo tego wszystkiego, jednak z trzeciej bursy nie zrezygnowałam. Była to bursa wyłącznie żeńska, mieszkało tam około 100 młodych dziewcząt. Miałam nadzieję, że skoro tylko same dziewczyny – będzie mi łatwiej. Niestety, myliłam się. Nawet sam Komitet nie mógł dać rady z tymi panienkami. Zadufane w sobie, krnąbrne, źle wychowane – nie wzbudzały niczyjej sympatii. Ze mną toczyły ostrą walkę. Jedna z nich straszyła mnie nawet swoim „wpływowym bratem” – Petrasem Cwirką (przypadek chciał, że miał to samo imię i nazwisko co nasz pisarz).

W jednej z tych burs byłam świadkiem dramatycznej śmierci narzeczonej Juliusa Janonisa – Juste. Ciężko, już śmiertelnie chory Janonis przyszedł z nią się pożegnać. Po jego odejściu Juste zażyła dużą dawkę opium. Nie chciała żyć bez niego, pożegnała się z tym światem. Wezwany do umierającej lekarz mógłby ją uratować – gdyby pojawił się w porę, niestety...

Miałaby więc obecnie znowu zamieszkać w Moskwie? Inne to już było miasto, inne czasy i inna sytuacja rodzinna. Roman Pilar – do tej pory moskiewski przyczółek – nie był już jej zięciem.

Debiutant w profesji aktora na usługach czekistów

„Znalazłszy się na terytorium sowieckim spotkani zostali przez rzekomych spiskowców, a w rzeczywistości agentów GPU. Wszyscy razem pojechali do Mińska, gdzie stanęli na „konspiracyjnej” kwaterze. Ale już po upływie krótkiego czasu otwarły się drzwi i wszedł młody, niewysoki, mrużący oczy człowiek:

– Jestem Pilar, szef białoruskiego GPU – powiedział spokojnym głosem. – Dom jest otoczony. Jesteście aresztowani”. (Józef Mackiewicz: „Mój szwagier – szef GPU”). Szyfrowana depesza ich człowieka – Krikmana, informująca o tym, że Fomiczew i Szeszenia przeszli granicę, przyszła do Moskwy o czwartej rano. Po upływie niespełna godziny w wywiadzie kontrwywiadu zgromadzili się czekiści, uczestnicy akcji. Na przygotowanie spotkania Fomiczewa z Pawłowskim pozostawało bardzo mało czasu. Zakładano, że z dworca Szeszenia zabierze Fomiczewa do siebie do domu. Tak właśnie się stało.

Fomiczew kategorycznie zażądał od Szeszeni natychmiastowego spotkania się z Pawłowskim. Żona Szeszeni, Sasza, niby wynosząc z domu śmieci, powiadomiła o tym jednego z czekistów. Polecono jej, by Fomiczewa zatrzymać w domu przynajmniej na godzinę. Sasza więc przeciągała śniadanie.

Tymczasem czekiści nie tracili czasu. Należało zmusić Pawłowskiego, by wystąpił w roli dobrego aktora. Spotkanie Pawłowskiego z Fomiczewem należało zorganizować – w żadnym wypadku nie w cztery oczy, ale jakoś inaczej. Pilar i Puzicki mieli pewność, że Pawłowski dobrze odegra swoją rolę. Pawłowski miał wziąć udział w rzekomym „konspiracyjnym posiedzeniu Związku Obrony Kraju”. Przygotowywano go więc do wystąpienia w tej roli. Czekiści uczyli Pawłowskiego, jak powinien się zachowywać – co i jak ma mówić, kogo popierać, przeciw komu występować, jakie ma zgłaszać propozycje itp.

Wasilij Ardamatskij sugeruje, że Pawłowski zgodził się uczestniczyć w tej maskaradzie, bo wciąż przyświecała mu jeszcze myśl ucieczki.

„Musi znieść wszystko! Wszystko! Jedyna rozsądna taktyka w jego sytuacji – to bezwzględne wypełnienie wszystkich żądań czekistów. Tylko to przedłuży mu życie. A każdy uzyskany w ten sposób dzień zwiększa szansę ucieczki. Myśl o ucieczce nie opuszczała go. Pilar wiedział o tym i powiedział mu wczoraj: – Nie ma pan dokąd uciekać. W Rosji znajdziemy pana nawet pod ziemią, a za granicą zlikwiduje pana wywiad Sawinkowa”.

„Zebranie” zaplanowano w mieszkaniu czekisty Puzickiego. Wszyscy uczestnicy spektaklu, oprócz Pawłowskiego, Szeszeni i Zekunowa, byli pracownikami OGPU. Wszystkie role były trudne, a w szczególności rola debiutanta w profesji aktora – Pawłowskiego, obecnie – będącego na usługach czekistów. Jedynym uczestnikiem „zebrania”, który nikogo tu nie grał, był Fomiczew – emisariusz Sawinkowa.

Fomiczew miał spotkać się z Pawłowskim przed rozpoczęciem „zebrania”, lecz łącznik wiozący hasło spóźnił się i Fomiczew przyjechał (w towarzystwie jednego z czekistów), gdy „zebranie” przybrało już charakter burzliwej dyskusji. W licznym gronie „konspiratorów” Fomiczew zobaczył Pawłowskiego – całego, zdrowego i aktywnie dyskutującego. Pawłowski wyglądał na człowieka ogromnie zapracowanego. Fomiczew w obecności czekistów wręczył mu list od Fiłosofowa. Treść listu (a były tam wskazówki Sawinkowa) przeczytał Pawłowski razem... z Pilarem.

Pawłowski jako aktor debiutant wystąpił znakomicie. Fomiczew przekonany, że ma rzeczywiście do czynienia z przedstawicielami „białej Rosji” w niczym się nie połapał.

Po zakończeniu „zebrania”, czekiści przedstawili swemu szefowi Feliksowi Dzierżyńskiemu „ocenę sytuacji bieżącej oraz ustalenie jej dalszego biegu...”: „Uznać, że rozładowanie sytuacji zaistniałej w związku z przyjazdem Fomiczewa, przeprowadzono wzorowo. W tym względzie należy podkreślić zasługę Pawłowskiego. Znaleźć sposób i formę wyrażenia mu uznania za dobre, pełne inicjatywy odegranie swej roli.

Ujemną stroną przebiegu zebrania było to, że jego uczestnicy, nie włączeni do czynnego udziału w akcji, zachowywali się biernie. W przyszłości należy wszystkim uczestnikom wyznaczyć dokładnie rozpracowane role: przemyśleć ich biografie i precyzyjnie określić ich stan wewnętrzny, który w danej chwili winni są demonstrować jako statyści w tym spektaklu. Poszczególne elementy danej fazy akcji: Fomiczew autentycznie uwierzył w zebranie Związku Obrony Kraju [...].

Na osobnym arkuszu papieru szef sztabu, czekista Artuzow (w rzeczywistości nazywał się Renucci, był rodem z Genui) napisał od siebie: „Niniejszą ocenę sytuacji przedstawiono tow. Dzierżyńskiemu, który ją w zasadzie zaakceptował. Dzierżyński sądzi, że operacja osiągnęła fazę, w której głównym warunkiem powodzenia staje się forsowne działanie na całej linii. Trzeba pamiętać o tym, aby każda linka w zaprzęgu tej trójki była napięta, a wszystkie konie równomiernie obciążone (Fomiczew, Pawłowski i sam Sawinkow). Motywy powodu przedłużającego się pobytu Pawłowskiego w Moskwie winny być niezwłocznie przemyślane, i to w sposób jak najbardziej wiarygodny. (Przemyślcie taki wariant: Pawłowski został ranny w czasie akcji). Równocześnie trzeba przypuścić decydujący atak na Sawinkowa: w imię jednego celu – powrotu do Rosji razem z nim. O ile to się nie uda, akcję można uważać za chybioną, gdyż wówczas Sawinkow wszystko zrozumie”.

Pawłowski „musiał zostać ranny”, bo jego niezwłocznego powrotu do Paryża kategorycznie żądał Sawinkow (o czym pisał Fiłosofow w liście przekazanym Pawłowskiemu przez Fomiczewa”. Fomiczew po tamtym „zebraniu”, przygotowywał się do wyjazdu z Rosji, więc trzeba było jak najszybciej pokazać mu „rannego” Pawłowskiego. Ale nie tylko Pawłowskiego. Aby ostatecznie utwierdzić Fomiczewa w przekonaniu o istniejącej w Rosji „potężnej organizacji” podziemnej, postanowiono zaaranżować jeszcze parę podobnych spektakli w terenie.

Zmusić terenowych czekistów, aby ad' hoc przemienili się w aktorów, było zadaniem niezwykle trudnym. Mimo wszystko – udało się tego dokonać: w Briańsku, Orle, Rostowie... Fomiczew szczerze uwierzył w „prawdziwą Rosję, czekającą na swego przywódcę, Sawinkowa”.

Pokazano takoż Fomiczowowi „rannego” Pawłowskiego. Leżał „zabandażowany i mówił z trudem”. Oczywiście w takim stanie Pawłowski nie mógł jechać do Sawinkowa, do Paryża. To mógł zaświadczyć Fomiczew.

Jechać Pawłowski nie mógł, ale mógł napisać do Sawinkowa list. Co też uczynił – pod dyktando Romana Pilara.

Scenę tę opisuje Wasilij Ardamatskij:

„– Teraz proszę wyrazić własnymi słowami następującą myśl... – mówił Pilar tonem nauczyciela. – W opinii powszechnej, sytuacja w Rosji układa się w ten sposób, że przyjazd Sawinkowa mógłby odegrać historyczną rolę. Zrozumiał pan? Proszę pisać...

Pawłowski pomyślał i zaczął pisać...”.

Było to ostatnie spotkanie Pawłowskiego z Pilarem. Według oficjalnych doniesień OGPU, Pawłowski został zastrzelony podczas próby ucieczki, gdy prowadzono go na następne przesłuchanie. Autentycznie uciekał, czy „uciekał” na życzenie czekistów? W każdym bądź razie stało się to wtedy, kiedy już nie był czekistom potrzebny.

Fomiczew w towarzystwie Muchina (czyli czekisty Fiodorowa), po przejściu (jak zwykle – rutynowym) przez granicę sowiecko-polską, z autentycznym przekonaniem złożył meldunek swemu mocodawcy o tym, co zobaczył w „nieujarzmionej rządami bolszewików ojczyźnie”.

W tej sytuacji Borys Sawinkow zdecydował się na powrót do Rosji. Granicę przekraczał 15 sierpnia 1924 roku w towarzystwie swoich przyjaciół, małżeństwa Daerenthalów. Po drugiej stronie czekał na nich „profesor Nowicki z LD” (czyli czekista Puzicki) i konwojował „drogich gości” do Mińska. Ulokowano ich na kwaterze czekistów. Tu rankiem, 16 sierpnia, podczas gdy jedli śniadanie, wpadła grupa uzbrojonych czekistów z Romanem Pilarem na czele:

– Nie ruszać się z miejsca! Jesteście aresztowani! Pierwszy zareagował Borys Sawinkow:

– Dobra robota... Panowie pozwolą, że zjemy śniadanie?

Według innych źródeł, Sawinkow miał odpowiedzieć inaczej:

– Gratuluję wam. Doskonała robota... Ale ja i tak postanowiłem zaniechać dalszej z wami walki.

Józef Mackiewicz, w oparciu o „Pamiętniki” Karola Wędziagolskiego, podaje także jeszcze jedną wersję zwabienia Sawinkowa z Paryża do Sowietów:

„Na emigracji w Paryżu wpadł [Sawinkow] w zastawione sieci rzekomej pary małżeńskiej Daerenthal. On udawał barona, ona niezwykłej piękności. Oboje byli agentami GPU. Sawinkow zakochał się w tej kobiecie, porzucił dla niej żonę. Została jego kochanką i wierzył jej ślepo. Rzekomy „mąż” prawie jawnie tolerował ten związek. Wędziagolski wspomina, że osobiście odczuwał nieprzezwyciężony wstręt do tej wysoce podejrzanej pary. Sawinkow zresztą bywał, jak się zdaje, nieraz ostrzegany, że są to nasłani agenci. Osobiście zetknąłem się też z poglądem, że naiwne zaufanie jakim Sawinkow – jeden z najwytrawniejszych konspiratorów – darzył agentkę GPU i dał się przez nią zwabić do Sowietów, ma świadczyć, że w istocie powrócił tam dobrowolnie, a nie na antybolszewicką robotę terrorystyczną, jak zapowiadał. Prawdy nie dowiemy się zapewne nigdy.

Z Paryża, razem z rzekomymi Daerenthalami, udał się przez Berlin do Warszawy, a stamtąd do Wilna. Tu, w r. 1923, odwiedził po raz ostatni Wędziagolskiego w jego domu przy ul. Arsenalskiej 6. Wędziagolski twierdzi, że przeszli granicę gdzieś w okolicach Dyneburga. Biesiedowskij utrzymuje, że nastąpiło to dopiero w roku 1924”.

Ten sam – 1924 rok – podaje również Ardamatskij (nawet dokładny dzień – 15 sierpnia). Tę samą datę – 1924 – podaje także Fiłosofow.

„Pilar uśmiechnął się i nic nie odpowiedział. Jeszcze tej samej nocy wyprawił Sawinkowa specjalnym pociągiem do Moskwy.

O istotnej roli, jaką miał odegrać mój szwagier w pojmaniu Sawinkowa, słyszałem jeszcze przed ogłoszeniem rewelacji Biesiedowskiego. Wieści były jednak sprzeczne i niezbyt pewne. O tym, co się w komunistycznym ustroju działo i dzieje, twierdzić może z pewnością tylko ktoś, kto widział na własne oczy. A i ten dziś, jak wiemy, dostosowuje widziane często do tego, co chciano by od niego, aby był widział”. (Józef Mackiewicz)

„Obywatelu Dzierżyński, dajcie mi jakąś pracę...”

Współcześnie badający „tę sprawę” Jerzy S. Łątka pisze o tym („Krwawy Apostoł”) tak: „Zakończyła się trwająca półtora roku skomplikowana operacja. Sąd nad najbardziej wpływowym wrogiem narodu był wielkim sukcesem bolszewików. Sawinkow, z przekonań socjalista, walczył przez lata w imię rewolucyjnych haseł i jego poglądy od bolszewickich różniły się tylko szczegółami. Mimo to świat zaszokowany został jego postawą podczas procesu. Nie tylko przyznał się do wszystkich zarzuconych mu zbrodni, ale także wyraził skruchę i głęboką chęć włączenia się w dzieło budowy nowej rzeczywistości. Biografowie Sawinkowa utrzymują nawet, że czekiści zwrócili się do niego, aby w czasie procesu nie ujawniał szczegółów operacji przeprowadzonej przez GPU. Chętnie na to przystał. Utrzymywał, że przybył do Rosji Radzieckiej z własnej inicjatywy, gdyż uznał, że dalsza walka straciła sens. Sąd orzekł, że oskarżony zasłużył na pięciokrotną karę śmierci oraz ponadto na 5 lat więzienia. Równocześnie tenże sąd zwrócił się do Rady Najwyższej o darowanie mu życia. Prośbie tej uczyniono zadość. Skazany został w końcu tylko na 10 lat więzienia”.

Pobyt w więzieniu frustrował Sawinkowa. 7 maja 1925 pisze on list do „Żelaznego Feliksa” o następującej treści:

„Obywatelu Dzierżyński! Wiem, jak bardzo jesteście przeciążeni pracą. Mimo to proszę o poświęcenie mi kilku minut. Kiedy mnie aresztowano, byłem przekonany, że mam przed sobą dwa wyjścia: pierwsze wydawało mi się niemal nieuniknione – postawią mnie pod mur. Drugie – że uwierzą mi, a o ile uwierzą, dadzą pracę. Trzecie wyjście – to jest pozbawienie wolności – uważałem za wykluczone. Przestępstwa, jakich się dopuściłem, nie podlegają karze więzienia. „Wyprostować” mnie nie ma potrzeby: „wyprostowało” mnie samo życie. W dalszych partiach swego listu Borys Sawinkow przekonuje obywatela Dzierżyńskiego, że się zmienił. „Wiele przemyślałem tu, w więzieniu i nie wstydzę się tego powiedzieć: wiele nauczyłem się. Zwracam się do Was, obywatelu Dzierżyński, o ile mi wierzycie, zwolnijcie mnie i dajcie mi jakąś pracę. Obojętnie jaką, choćby najpodrzędniejszą”.

Borys Sawinkow kończy ten swój list słowami: „Z serdecznym pozdrowieniem – B. Sawinkow”.

Ardamatskij utrzymuje, że Dzierżyński nie odpowiedział na ten list, a tylko poprzez swoich czekistów polecił, aby wyjaśniono Sawinkowowi, że bolszewicy nie mają w zwyczaju zawieszania kary za popełnione przestępstwa [czyżby? – komentuje ten „opus” Jerzy S. Łątka], a poza tym zbyt wcześnie zaczął Sawinkow mówić o zwolnieniu”.

Tego samego dnia wieczorem Sawinkow wyskoczył przez otwarte okno z gabinetu Romana Pilara na piątym piętrze.

Czy z własnej chęci wykonał ten ostatni w swym życiu skok?

Pisze Józef Mackiewicz:

„Sawinkow, według wersji oficjalnej, wyskoczył z okna i zabił się spadając na podwórze więzienne. Według innej, został zatłuczony i następnie wyrzucony przez okno. Według trzeciej, po prostu rozstrzelany. I nikt, naturalnie, wiedzieć nie będzie, jak było naprawdę”.

Okoliczności tego „wypadku przy pracy” badał R. Katanian sprawujący naonczas nadzór prokuratorski nad działalnością OGPU. Naturalnie w śmierci Sawinkowa nie dopatrzył się żadnej winy Pilara oraz innych „chłopców Dzierżyńskiego”. Tenże Katanian opowiadał później Ardamatskiemu: „Przyjechałem na Łubiankę w godzinę po wypadku. Kilku pracowników OGPU z Dzierżyńskim na czele redagowało oficjalny komunikat do gazet o śmierci Sawinkowa. Feliks Edmundowicz oderwał się od pracy i podszedł do mnie. Powiedział: „Sawinkow pozostał wierny sobie. Wiódł brudne, zagmatwane, awanturnicze życie i w taki sam sposób je zakończył”.

„To, że Katanian w śmierci Sawinkowa nie dopatrzył się żadnej winy ludzi Dzierżyńskiego – to dla mnie oczywiste (pisze Jerzy S. Łątka) i niczego nie dowodzi. Ale nie w tym problem. Skąd ten brak szacunku Dzierżyńskiego dla pokonanego przeciwnika? Nasuwa mi się jedna odpowiedź. Dla fanatyka, Żelaznego Feliksa, nagła przemiana Sawinkowa po aresztowaniu była zapewne oznaką słabości, świadectwem zaprzedania swoich idei, dla których tu, w Rosji, ginęli jego ludzie”.

Wasilij Ardamatskij takiego rodzaju problemu nie roztrząsa. W jego książce „Kto sieje wiatr, zbiera burzę”, Borys Sawinkow jest osobnikiem wiodącym „życie brudne, zagmatwane, awanturnicze”. (Pytanie tylko – czy rzeczywiście Dzierżyński tak powiedział Katanianowi, czy Katanian sam to wymyślił, a Ardamatskij za nim powtórzył...).

Borys Sawinkow był jednym z tych przedstawicieli tzw. Trzeciej Rosji, z którym Józef Piłsudski „chciał gadać”. Z nim, oraz z Dmitrijem Fiłosofowem, (który potem został łącznikiem między Sawinkowem i Piłsudskim). Pisze o tym Józef Czapski w wydanych niedawno wspomnieniach:

„Sawinkow i on [Fiłosofow] byli chyba jednymi Rosjanami, których Piłsudski szereg razy przyjmował w Belwederze, tocząc z nimi wielogodzinne rozmowy. „Piliśmy w nocy czarną herbatę, przez okna widzieliśmy stare drzewa, dokoła była zupełna cisza, jak w starym dworze” – opowiadał mi Fiłosofow. [...] Po przejściu Sawinkowa do Rosji (1924), uwięzieniu go w Moskwie i śmierci na Łubiance (zabójstwo czy samobójstwo?) Fiłosofow stał się w okresie międzywojennym najwybitniejszym i najbliżej z Polską związanym przedstawicielem rosyjskiej emigracji”.

Fiłosofow pisał w swojej „Swobodzie” – w opinii Józefa Czapskiego – świetne artykuły, druzgocące pamflety, polemiki polityczne oraz felietony na przeróżne tematy, w tym – sporo „wnikliwych, dalekich od wszelkiego banału artykułów o Polsce”. Dmitrij Fiłosofow do końca życia (1940) mieszkał i pracował w Polsce. Z Józefem Czapskim i jego siostrą Manią, łączyły go serdeczne więzy przyjaźni.

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Wstecz