Refleksje w przededniu Września

Do czego służy język

Kiedyś, jeszcze przed wojną, nazwał Julian Tuwim radio (telewizji jeszcze nie znano) cudownym wynalazkiem: jeden ruch ręki i nic nie słychać. Podobnie jest z językiem: służy i do przekazywania, i do ukrycia naszych myśli. W obu wypadkach ludzkość wypracowała wiele technik, by nasz „język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. I żeby potrafił to zrobić w słowach oszczędnych, rzeczowych, precyzyjnych i pełnych patosu, lakonicznych, poważnych i żartobliwych, figlarnych, gniewnych, surowych, ironicznych, pełnych sarkazmu i tkliwych, by umiał być „jak piorun jasny, prędki, a czasem cichy jako pieśń stepowa”.

Człowiek jednak - to zdolna bestia i doskonale sobie radzi również wtedy, kiedy chce posłużyć się językiem, by ukryć myśli. Nie, nie chodzi o kłamstwo. To potrafi każdy, nawet mój pies Feluś, którego niejednokrotnie przyłapywałam na ewidentnym kłamstwie. Chodzi o to, żeby mówiąc prawdę, prawdy tej nie powiedzieć. Podobno Leopold Tyrmand, (postać o bardzo burzliwym życiorysie, autor głośnej powieści „Zły”, eseista, krytyk muzyczny, podczas wojny publicysta polityczny w wileńskiej „Komsomolskiej Prawdzie”), zapytany, jak mu się podobało przemówienie Gomułki, powiedział: „Krawat miał ładny”.

Dawno temu, kiedy, jak każdy człowiek radziecki, miałam problemy z kupieniem kawałka szynki albo przynajmniej jednego buta, jakoś co roku, bez większego problemu ani wysiłku finansowego, spędzałam przepisowe dwa tygodnie nad morzem. Takie to paradoksy owych czasów. Otóż kiedyś, ledwośmy zdążyli wysiąść z samolotu w Jałcie, otoczeni zostaliśmy gospodarzami „kwater”, mających bezbłędny węch na „dzikich” wczasowiczów. Oczywiście, od razu zadajemy najważniejsze pytanie co do mieszkania: „Czy blisko do morza?”. „O, tak - odpowiada gospodyni - najwyżej 4-5 minut spacerkiem”.

Gospodyni powiedziała prawdę. Rzeczywiście, do morza było blisko. Tyle że do portu. Na plażę trzeba było maszerować w krymskim upale ponad pół godziny. To tak, jak w tym dowcipie o pasztecie zajęczym, o którym kelner zgodnie z prawdą powiedział, że jest nie całkiem zajęczy, bo „pół na pół”, jeden zając, jeden wół. No, i chyba nikt tak nie potrafi manipulować informacją, jak statystyka. W latach dziewięćdziesiątych mieliśmy w redakcji bardzo interesujące spotkanie z socjologiem, panem G. Podał taki przykład. Na jednej z wyższych uczelni Litwy w ubiegłym roku studiowało 1200 Litwinów i 2 Polaków. W tym roku studiuje 1250 Litwinów i 4 Polaków (liczby Rosjan nie pamiętam). Tak więc, liczba studentów litewskiej narodowości wzrosła o 2 procenty, a studentów polskiej narodowości – o 100 procent. No, niby wszystko się zgadza: i liczby, i procenty. Jednakże, kiedy niektórzy dziennikarze zaczęli pisać o uprzywilejowanej sytuacji mniejszości narodowych podając tylko te procenty, (pomyśleć tylko: dwa procenty i sto procent!), wszystko przestało się zgadzać. I to jest właśnie manipulacja językowa.

Pojęcie manipulacja językowa wyraźnie robi karierę, co świadczyłoby chyba, że i zjawisko to się rozszerza. O ile w starszych słownikach (Stanisław Szober, Witold Doroszewski) manipulowanie - to jedynie „wykonywanie za pomocą rąk jakiejś czynności”, czy też „manipulowanie jakimś narzędziem”, to słowniki nowe (Andrzej Markowski) na pierwszym miejscu stawiają „nieuczciwe kierowanie ludźmi poza ich wolą i świadomością dla osiągnięcia własnych celów, nieuczciwe posługiwanie się faktami, danymi liczbowymi itd. w celu narzucenia innym swoich poglądów”.

Właśnie tak, między innymi, postępują autorzy większości reklam. Prawdziwymi wirtuozami manipulacji językowej byli ideolodzy poprzedniego ustroju, jaki nam los zafundował. Zresztą, nie tylko nam, wiele krajów Europy Wschodniej doświadczyło tego na własnej skórze. W zasadzie idee te teoretycznie brzmiały zupełnie przyzwoicie, a nawet, można powiedzieć, dość ładnie, tylko w życiu było już zupełnie inaczej. Przy tym dopiero po latach okazało się, jak bardzo inaczej.

A dziś? Oto oglądamy na kanale History angielski film dokumentalny o bitwie pod Monte Cassino. Z zapartym tchem śledzimy dramatyczne sceny z trwających od stycznia 1944 roku bohaterskich ataków aliantów – Amerykanów, Francuzów, Anglików. Wreszcie 18 maja w wyniku krwawych ataków Monte Cassino zostało zdobyte – słyszymy głos narratora. I ani słowa o polskich żołnierzach. To tylko my, Polacy wiemy, o tych czerwonych makach, co „z polskiej wzrosną krwi”.

Niby prawda to wszystko, co widzimy i słyszymy oglądając ten dokumentalny film. Gdzie jest jednak ta prawda, której nie widzimy? I czy część prawdy nie jest groźniejsza od wyraźnego fałszu?

Inny przykład. Przed kilku miesiącami polskie media informowały o proteście polskiej placówki dyplomatycznej w Kanadzie w związku z nazywaniem przez prasę kanadyjską niemieckich obozów zagłady na terenie Polski polskimi obozami zagłady. Ambasada żądała przeprosin i tego, by redakcja nie nazywała ich polskimi. No, i co? W odpowiedzi usłyszała, że żadnej zmiany ani przeprosin nie będzie, bo to jest ogólnie przyjęta nazwa, tak jest wpisane na liście UNESCO.

Na szczęście, obecnie obowiązuje już inna nazwa. Komitet Światowego Dziedzictwa UNESCO przychylił się do polskiego wniosku o zmianę nazwy byłego niemieckiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, który oficjalnie nazywa się teraz Niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny i zagłady Auschwitz-Birkenau (1940-1945). Ten sukces polskiej dyplomacji (po tylu latach fałszowania historii!) z pewnością sprzyjać będzie walce z kłamstwem. Ale przecież na okupowanym terytorium Polski były też inne obozy śmierci. Jak jest obecnie z ich nazewnictwem? Nie wiem.

Nie łudźmy się, że cały świat wie, jak było naprawdę. Czy w jakichś odległych krajach przeciętny człowiek, nie-historyk, wie, że naziści to byli tylko Niemcy? Skoro działo się to w Polsce, widocznie winni są jacyś polscy naziści.

Po co zresztą szukać dalekich krajów? W bardzo bliskich geograficznie Niemczech też można przeczytać w prasie o polskich obozach koncentracyjnych. Kto jak kto, ale Niemcy, zdawałoby się, powinni jednak wiedzieć, kto budował krematoria i ta ich niewiedza raczej nie wypływa z ignorancji. Bóg z nimi, Niemcami. Mnie bardziej boli co innego. Otóż zagorzałym przeciwnikiem zmiany nazwy był Światowy Kongres Żydów. Czy aby ci również nie wiedzą, kto mordował i palił ich naród, a kto nieraz za cenę własnego i własnych dzieci życia ich ratował?

I jeszcze jeden przykład manipulacji. Niestety, też smutny, bo również z wojną związany. Mamy sierpień, miesiąc, który tak bardzo przypomina nam tragiczne i bohaterskie dni Powstania Warszawskiego. Za kilka dni nastąpi „przeklęty w legendach i pieśniach” wrzesień...

Oto w jakimś filmie francuskim o ruchu oporu oglądamy taką scenę: wybuch radości Francuzów, ich entuzjazm i dumę ze swojej ojczyzny na wiadomość, że już w pierwszych dniach wojny, 3 września, Francja wypowiedziała wojnę Niemcom. Był to nie tylko piękny gest solidarności, ale i obowiązek, wynikający z zawartego sojuszu. Podobnie uczyniła Anglia. W filmie jednak nie było mowy o tym, że na wypowiedzeniu wojny się skończyło i widz pozostał w błogim przeświadczeniu, że Polska nie została osamotniona w nierównej walce z dwoma bandyckimi sąsiadami.

Kończyć te krótkie rozważania chcę cokolwiek mniej poważnie. Moja babcia, która już od pół wieku spoczywa na cmentarzu w Kalwarii, osoba „prosto z ludu”, mało kształcona, ale o krewkim charakterze i ciętym języku, bywało, w kulminacyjnych chwilach wymiany zdań z którąś z sąsiadek sięgała po najcięższą broń: bolszewik, Anglia. Przy Anglii zawsze padał mocno nieparlamentarny epitet. Do Francji jakoś się nie czepiała, ale Anglii darować nie mogła. Może myślała, że to Anglia winna, że nie wrócił z wojny jej zięć, a mój ojciec?

Takie oto rozważania nasunęły mi się na temat manipulacji językowej.

Łucja Brzozowska

Wstecz