Los jak kręta ścieżyna

Urodziłam się 16 września 1924 roku w pięknym mieście Wilnie, nasiąkniętym zapachem pól i łąk z rzęsistą rosą o poranku, co jak łzy, gdy płyną ze szczęścia i radości. Cieszyłam do woli oczy promieniami wschodzącego słońca, które spijało tę rosę, kąpało swe promienie w strumykach i jeziorach, gdzie tak droga memu sercu Wileńszczyzna, ziemia miodem płynąca i kwiatami pachnąca.

Jest wiosna 1939 roku. Dobiegł końca rok szkolny. Ze świadectwem ukończenia podstawówki radosna i rozpromieniona przybiegłam do domu, a ta radość udzieliła się również rodzicom i babci. Wakacje! Teraz mam rychło przygotować się do wyjazdu na wieś, do cioci, by tam błogo wypocząć, biegając po łące, łapiąc przepiękne motyle albo bawiąc się… w matkę, która miała dużo dzieci.

Tymczasem w tym tak radosnym dla mnie dniu na twarzy mamy rysował się cień smutku, okraszony nawet łzą. Wystraszona nieco tym, co ujrzałam, spytałam: „Dlaczego płaczesz?”. Ona odparła jakoś wymijająco, że to z mojego szczęścia, że cieszy się moją radością. Uwierzyłam, uspakajając ją, by nie zamartwiała się perspektywą mej nauki od września w gimnazjum, bo na pewno poradzę.

Skąd mogłam wówczas wiedzieć, iż ten niepokój i łzy wynikają z coraz bardziej niepewnej sytuacji na świecie, że powoduje ją wizja nieuniknionej wojny, do jakiej na całego sposobiły się Niemcy. W dniu 1 września, kiedy miałam pójść do gimnazjum, o godzinie 5.40 obudziło nas wycie syren. Niebo dudniło warkotem samolotów, ulicami biegali wystraszeni ludzie. Słowo „Wojna!” raziło wszystkich niczym prądem. Teraz dopiero w pełni uświadomiłam wcześniejszy niepokój Mamy.

Czar dzieciństwa prysł niczym bańka mydlana. Tak zaczęła się moja gehenna życiowa. Powodowana aresztowaniem tatusia, wydaleniem z rodzinnej posiadłości dziadków. Sowieci i Litwini, którym podarowano Wilno, panoszyli się na całego. Znajdujący się nieopodal naszego miejsca zamieszkania klasztor został przekształcony w więzienie, dokąd trafił również mój ojciec. Mama, dowiedziawszy się o tym, poszła wraz ze mną, by się z nim zobaczyć. Niestety, bolszewicy nie zezwolili na to, choć cierpliwie czekałyśmy cały dzień. Podobnie z niczym odeszli też inni. Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że sporą część więźniów, w tym – również tatusia, wywieziono do Katynia.

Z roku 1940 w pamięć wryła się mi wigilia Bożego Narodzenia. Mróz akurat stał tak siarczysty, że ptaki marzły w locie. W domu było jak w lodowni. Na świątecznym stole znalazły się kromki suszonego przez babcię chleba, starannie rozłożone przez mamę na talerzykach. Popijałyśmy je zagotowaną wodą, łamiąc się w wyobraźni opłatkiem. Po czym pośpiewałyśmy kolędy i poszłyśmy spać.

Niewiele weselsze były też Święta Noworoczne. Co prawda, bolszewicy sprzedali nam trochę ryby, wielkiej jak środkowy palec u ręki, a niemożebnie słonej. Na Wielkanoc natomiast mogliśmy się podzielić jajkiem. Uczyniwszy to mama chciała zaintonować: „Wesoły nam dziś dzień nastał…”, ale biedaczka zalała się łzami, a my wystraszone pobiegłyśmy w jej ramiona i też lałyśmy gorzkie łzy. Wyznam, że potem przez długie lata nie mogłam się ich powstrzymać, słysząc słowa tej pieśni o zmartwychwstaniu Chrystusa Pana.

W czerwcu 1941 roku okupantów sowieckich zluzowali Niemcy. Miałam wówczas niespełna 17 lat. Za namową znajomego rodziców podjęłam pracę w kuchni w gebiet komisariacie, aby uchronić się w ten sposób przed wywózką na roboty do Reichu. Przy obieraniu ziemniaków i innych robotach pomocniczych pracowało nas cztery dziewczyny w moim wieku.

Życie toczyło się spokojnie i monotonnie, aż coraz głośniej zaczęło być o tworzącej się do walki z wrogiem polskiej partyzantce. Jak się później okazało, powiązanych z nią było również 10 polskich oficerów-jeńców, zatrudnionych przez Niemców przy naprawie samochodów akurat w budynku, gdzie lokował się gebiet komisariat.

Pewnej niedzieli, idąc do pracy w towarzystwie pani Majchrzakowej, spotkałam właśnie dwóch z nich. Gdy mijaliśmy się, jeden powiedział do drugiego: „Patrz, jaka piękna dziewczyna. A oczy jakie!”. Moje serce zadrżało, też mi bowiem wpadł w oko. Po kilkunastu krokach poprosiłam panią Majchrzakową, by się delikatnie oglądnęła. Gdy stwierdziła, że ten, co mi tak powiedział, stoi i patrzy za nami w ślad, aż nogi mi się ugięły. Tak to się zaczęła moja miłość od pierwszego wejrzenia o imieniu Eugeniusz. Trwała cały rok, a miał ją wieńczyć ślub w Święta Wielkiej Nocy.

Niestety, los nie okazał się nam łaskawy. W Wielki Czwartek Gienek został aresztowany, gdyż Niemcy wpadli na trop powiązań tych jeńców z polskim podziemiem. Po kilku dniach poszłam do więzienia, gdzie osadzono Gienka. Starszy wiekiem niemiecki strażnik zezwolił, byśmy się spotkali. Staliśmy naprzeciw niczym dwa słupy soli, nie wiedząc, co powiedzieć. Potem chodziłam przed budynek więzienny każdego dnia. Porozumiewaliśmy się za pomocą znaków umownych, a tymi były zapalone w oknie zapałki – sygnał, iż ukochany żyje.

Aż wreszcie stało się to, co najgorsze, a o czym nie chciałam nawet myśleć. W miejsce zapałek pewnego dnia dostrzegłam wiszącą czarną szmatę i zostałam przepędzona sprzed budynku. Od kolegi dowiedziałam się natomiast, że mego lubego przetransportowano do obozu zagłady w Majdanku. Przeżyłam rozstanie okropnie, a ten kolec losu utkwił mi w sercu na resztę życia.

Niemcy zaostrzyli środki ostrożności. Nie można było zbliżać się do pomieszczeń biurowych, ba – zabroniono nam nawet chadzania korytarzem. Ileż trzeba było mieć brawury i odwagi, żeby w tej sytuacji targnąć się na zdobycie niezbędnych dokumentów, na co pokusiła się coraz prężniej działająca Armia Krajowa. Uczynić to miał „wysoko postawiony komisarz”, za którego się podał jeden z polskich oficerów.

W dniu jego wcześniej zapowiedzianego przyjazdu do gebiet komisariatu „ordnung” miał być szczególny. By nie psuć widoków, Żydzi, którzy pracowali w podwórku, zostali zamknięci w suterenie. Siedzieli tam dopóty, dopóki nie zakończyła się dwugodzinna wizyta rzekomego komisarza. Gdy odjechał zabrawszy ważne papiery, a Niemcy poznali się po farbowanych lisach, wpadli w szał gniewu. A my zacieraliśmy z radości ręce z tak udanie przeprowadzonej akcji.

W lipcu 1944 roku prące na Zachód wojska żołnierzy z gwiazdkami na czapkach dotarły do Wilna. Ponieważ Niemcy stawiali zacięty opór, atakowano ich jak z ziemi tak z powietrza. Sporo budynków, w tym też nasz dom rodzinny, legło od bomb w gruzach. Przysłowiowy dach nad głową otrzymaliśmy u sąsiada Wojnałowicza. Tyle, że tym dachem było… otwarte niebo, gdyż całe blaszane okrycie z łatwością zdmuchnęła fala eksplozji. Na szczęście, panowały upały, stąd z noclegami nie mieliśmy problemów.

Zaczęło się poszukiwanie czegokolwiek, co mogło być pomocne w przeżyciu. Znalazłam wiadro i poszłam do studni po wodę. Liczyła ona 36 cembrowin, była więc tak głęboka, że woda na dnie miała wielkość talerza. Gdy ciągnęłam wiadro z wodą, to spadło z łańcucha. Podjęłam wtedy desperacką decyzję wejścia do studni, by je wydostać. Jak się okazało, przeszarżowałam się siłami. Moje próby wybrania się na powierzchnię brały w łeb. Tkwiłam w lodowatej wodzie, coraz bardziej kłapiąc z zimna zębami, i myślałam, że tak zamarznę na kość. Na szczęście, w pewnym momencie łańcuch zbawczo drgnął: ktoś jął go ciągnąć do góry. Zaczęłam wołać o ratunek. W odpowiedzi usłyszałam męski głos. Uczepiwszy się łańcucha, podciągałam się plecami do góry, a mój wybawca, którym okazał się partyzant litewski, ciągnął go z determinacją do góry i tak zostałam uratowana. Gdy stanęłam przed mamą, a mój zbawiciel opowiedział całą historię mego uratowania, nie mogła wydobyć głosu z przerażenia. Ja z kolei miałam powody do triumfu: przemoczona i zmarznięta dostarczyłam tak potrzebnej wody.

Od tej wpadki nie wolno było mi chodzić samej. Towarzyszyć miały siostra, Hela Wojnałowicz oraz Lodzia. W ten to sposób gromadziłyśmy wydobywając z ruin łyżki, noże, widelce, talerze, garnki. Jedna z wypraw wprawdzie o włos nie zakończyła się tragedią. W ruinach któregoś z domów wypatrzyłyśmy oparte o ścianę wojskowe łóżka. Weszłyśmy na piętro i zaczęłyśmy je zrzucać na dół. Gdy mogłyśmy odetchnąć z ulgą, poczułyśmy, jak ściany domu się chwieją. Ledwie zdążyłyśmy zbiec, a te z łomotem się obsunęły, wzbijając w powietrze tuman kurzu. Gotująca obiad mama to słyszała i wtedy jej się pomyślało, czy aby kogoś nie przygniotły.

Podobnie jak wielu innych ledwie wiązaliśmy koniec z końcem. Aż któregoś dnia spotkaliśmy przypadkiem na bazarze naszą przybraną babcię, która przed wojną przynosiła nam wiejski prowiant: świeżą śmietanę, ser i masło. Byłyśmy w tej starszej pani zakochane, a ona nazywała nas swoimi wnuczkami. Teraz również nie kryła radości ze spotkania. Przekonawszy się naocznie, w jak spartańskich warunkach mieszkamy, nazajutrz z pomocą syna przywiozła nam dwa jaśki, a mamie – poduszkę, mąkę, jajka, masło, ser. Nie muszę mówić, iż te powodowane wielką życzliwością człowieka do człowieka gesty miały wtedy wymowę szczególną.

Odtąd babcia w naszych progach pojawiała się dosyć często, dzięki czemu nie byłyśmy głodne, jakoś się urządziwszy w powojennych realiach. Tak doczekaliśmy sylwestra –1945. Towarzyszyła mu wielka radość, że choć śmierć zbierała tak okrutne żniwa, żyliśmy. Niestety, radość ta została tego wieczoru zakłócona łomotem kolbami w drzwi. Gdy pan Wojnałowicz otworzył je, na progu stanęli sowieccy żołnierze i kobieta z dzieckiem na ręku. Oświadczono, że mamy rychło zwolnić lokum, zostawiając wszystkie meble. Na słowo „meble” parsknęłam śmiechem, gdyż tak na dobrą sprawę obejmowało ono jedynie stół. No, ale „pan każe, sługa musi”…

Zostaliśmy zawiezieni na dworzec kolejowy, gdzie formowano jeden z zestawów repatriantów do Polski. Nim ruszył, w chłodzie i głodzie czekaliśmy parę dni. W Białymstoku byliśmy po dwóch tygodniach. Ponieważ jechaliśmy wagonami towarowymi, żeby się ogrzać, przy byle okazji kradliśmy na postojach drwa i węgiel. Tak dotarliśmy do Białej Podlaskiej, gdzie zaczął się nowy rozdział naszej tułaczki.

Jak każe Matka Boska Gromniczna, zima srożyła się na całego. Nas tymczasem wyładowano na rampie kolejowej niczym jakiś towar. Dopiero po pewnym czasie przyjechała wojskowa kuchnia polowa, racząc przybyszy gorącą zupą. Ponieważ życie dreptało w miejscu, zdecydowałyśmy działać same: wraz z Helą Wojnałowicz udałyśmy się do Rady Narodowej tego miasta z prośbą o przydział mieszkania. Zajęłyśmy miejsce w długiej kolejce i cierpliwie czekałyśmy. Niestety, spotkał nas przykry konfuz. Urzędnik potraktował bowiem interesantki zdecydowanie jako intruzki, radząc, by ruszyły tam, skąd przybyły. W przypływie rozpaczy i złości wygarnęłam wszystko, co myślę o nim. „Przyjechałyśmy do siebie, do Polski, a ty, chamie, nas tak witasz!” – krzyczałam. Wróciłyśmy z niczym na rampę i upokorzone do reszty przepłakałyśmy całą noc, aczkolwiek nie upadłyśmy na duchu. Miałyśmy niebawem ponowić próbę, zdecydowanie odmieniwszy wygląd. Pomocna okazała się w tym mama. Nie wiem, skąd znalazła nawet szminkę, nakręciła mi włosy na zrobione z gazety papiloty, dłońmi wyprasowała płaszcz.

Gdy tak „wystrojona” stanęłam ponownie przed urzędnikiem z Rady Narodowej, zostałam potraktowana o niebo przychylniej niż za pierwszym razem. Powiedziałam, że jestem z transportu repatriantów ze Wschodu i że chciałabym zatrzymać się w Białej Podlaskiej, bo mam już dość tej „wycieczki”. Dał do wyboru trzy adresy. Co więcej, pofatygował się odprowadzić mnie pod jeden z nich, gdzie miałam kątem zamieszkać. Solennie też obiecał gospodyni Kazubińskiej, że ureguluje komorne i załatwi bardziej hojny przydział kartek. Przyznam szczerze, że byłam zaskoczona taką jego opiekuńczością. Jak się później okazało, stały za nią korzyści praktyczne.

W pierwszą niedzielę ten pan zawitał bowiem w nasze progi i usiadłszy przy stole zaczął demonstracyjnie wyjmować z teczki wędliny, słodkie smakołyki i dobre wino. Ucięłam te jego zaloty już w zalążku, wypominając mu, jak to mnie kilka dni temu po chamsku przyjął, a teraz zamierza uczynić swoją utrzymanką. Otworzyłam władczo drzwi mieszkania i nakazałam, by je opuścił. Wyskoczył za próg jak poparzony. Będące tego świadkami mama i gospodyni zdębiały z przerażenia, a po czym nie kryły podziwu dla mojej mężnej postawy. Ta – widać – musiała też zrobić wrażenie na tym urzędasie, gdyż po kilku dniach, kiedy poszłam po kartki żywnościowe, oddał je bez słowa. Podziękowałam i wyszłam, choć – nie kryję – miałam duszę na ramieniu, czy aby nie zechce na mnie się odkuć.

Ponieważ dostałyśmy nieco pieniądza z Czerwonego Krzyża, mama wybrała się na rynek po zakupy. W drodze powrotnej zobaczyła ogłoszenie o możliwości podjęcia pracy w kawiarni „Mokka”. Bez namysłu poszłam tam i zostałam przyjęta w charakterze kelnerki. Strasznie mnie wprawdzie ta publiczna robota peszyła. Miałam bowiem taki błysk w oczach, że wystarczyło jednego spojrzenia, a był spokój. Pewien pan nawet pytał mojej szefowej, czy to tylko pozory, czy też zawsze jestem tak groźna. Dodam, że tej „groźby” doświadczył też jeden z czterech przybyłych z Rosji żołnierzy kościuszkowców, kiedy wraz z kolegami i dziewczętami wstąpili pewnej niedzieli do kawiarni. Na moje: „Co podać?” miał on na poły serio, na poły żartem powiedzieć: „Usta do pocałunku” i ujął mnie za rękę. Żachnęłam się, wyskoczyłam do kuchni i zaczęłam łkać. Ten żołnierz stał przede mną wyciągnięty jak struna i przepraszał, a ja za żadne skarby nie chciałam go „rozgrzeszyć”.

Po sześciu tygodniach zrezygnowałam z noszenia kelnerskiej tacy, o czym przesądził przykry incydent. Gdy kierownik Rady Narodowej w Białej Podlaskiej naubliżał mi, w obecności kolegów uderzyłam go po twarzy, rzuciłam czepek, fartuch i poszłam do domu.

Niebawem podjęłyśmy się pracy w Fabryce Przemysłu Drzewnego przy produkcji szczotek. Nie obeszło się bez konfliktu, bo kierownictwo nie chciało zatrudnić siostry Heleny. Swą twardą postawą wymusiłam dosłownie tę decyzję twierdzeniem, że jako ta, która przyjechała do Polski, ma prawo liczyć na większą jej łaskę, dzięki czemu nabrano do mnie respektu.

Dosyć szybko nauczyłam się nowego fachu, a pracowało mi się naprawdę dobrze. Poza tym udzielałam się w chórze, który akurat utworzono przy zakładzie. Ładny głos pozwalał mi na występy solowe, kwitowane gromkimi brawami widzów i słuchaczy. Nieraz śpiewałam na bis. Przypomina mi się, iż raz zostałam obdzielona jakże wspaniałą naonczas nagrodą: furą drwa opałowego.

W pracy poznałam przyszłego męża. Gdy po ślubnym kobiercu szłam do ołtarza, niewiele więcej widziałam niż twarz Matki Bożej Różańcowej w nim. Zresztą, w losie, co niczym kręta ścieżyna, towarzyszyły mi wiernie dwie Matki: jedna, która dała życie, a druga – Matka Miłosierdzia łaski pełna, co mnie tak wytrwale przez życie wiedzie. Wyznaję, iż obie kocham jednako szczerze…

Regina Rożnowska

Wstecz