Ausländerzy w Niemczech

Rozbitkowie na kwitnącej wyspie

Najbarwniejszą, ale też najbardziej kon-trowersyjną postacią w grupie jest Szorali Gadżijew. Czeczen, uchodźca polityczny. Tuż przed pięćdziesiątką, wykształcony, postawny. Nosi marynarki od Bossa, buty od Lloyda i koszule po 50 euro. Po rosyjsku mówi bez śladu charakterystycznego kaukaskiego akcentu, więc jego pochodzenie zdradzają jedynie czarne oczy o nieco chmurnym spojrzeniu, no i nieokiełznany temperament. Prawie nie ma dnia, by Szorali nie wyciął jakiegoś numeru. Uważa się za „rubachę parnia”, bez którego innym byłoby nudno. Więc rozbawia nas jak może. Kiedyś w trakcie wykładu przyprawiał wszystkich o palpitację serc bawiąc się przyniesionym do klasy rowerowym dzwonkiem. Po którymś z kolei rozdzierającym „drrryyyń!!!..” z oczu kolegów wyczytałam chęć mordu. Ale któż, włącznie z Frau Meier (kobietą niezwykle taktowną i o gołębim sercu) śmiałby zrobić Szorali jakąś uwagę. Wszyscy wszak wiedzą, że walczył o niepodległość swojej ojczyzny, jest po kontuzji, więc niezupełnie poczytalny. Czasem się nudzi. Wtedy, jak niesforny dzieciak, wierci się na jednej nodze od krzesła. Któregoś dnia w trakcie takiej karuzeli z wielkim hukiem wyrżnął o podłogę. Potem już do końca wykładów, na wspomnienie swojej niefortunnej przygody, wybuchał raz po raz gromkim śmiechem. „Gadżijew widocznie nie zdążył w dzieciństwie do woli się napsocić, ale jako stary koń stanowczo przesadza”. Uznaliśmy tak, gdy Szorali przez kilka godzin strzelał w kolegów papierowymi kulkami nie ukrywając przy tym, że irytacja ostrzeliwanych bardzo go bawi. Ale największym hobby Czeczena jest przerywanie wykładów opowieściami anegdot z własnego barwnego życia lub (co zdarza się częściej) wygłaszaniem płomiennych i bardzo gniewnych monologów. Gdy Szorali ma gadane, nie ma mocnych, włącznie z Frau Meier, którzy byliby w stanie go uciszyć.

Do niedawna Gadżijew kumplował się z Pakistańczykiem Razą. Dziwna to była zażyłość, zwłaszcza, że Raza ma zaledwie 23 lata, więc mógłby być synem Czeczena. No, i nie mówi po rosyjsku. Za to już zupełnie dobrze radzi sobie z niemieckim, czego z kolei nie można powiedzić o Szorali, dla którego po sześciu latach mieszkania w tym kraju, jego język pozostaje niedostępny. Jednak z Razą się jakoś komunikował. Przy tym nie odstępował go na krok, rozpromieniał się na jego widok i wodził za nim oddanym wzrokiem pazia, słowem: Szorali Razę ubóstwiał. Wynikało to prawdopodobnie stąd, że upatrzył w nim bratnią duszę. Bo Raza też jest kawalarzem, ale zupełnie innego kalibru niż Szorali. Pakistańczyk – to błyskotliwy mistrz celnych ripost i zabawnych uwag. I tym Czeczenowi bardzo imponował. Ich przyjaźń skończyła się nagle. Pewnego dnia Szorali, w przypływie chandry czy nostalgii, wszczął w trakcie wykładu dziką awanturę. „Jestem szmatą – krzyczał (oczywiście po rosyjsku), – że tu jeszcze jestem!.. Wszyscy jesteście szmatami, którzy tu siedzicie i dla których Niemcy nie są historyczną ojczyzną! Każdy powinien mieszkać u siebie. Turek w Turcji, Kubańczyk na Kubie, Kazach w Kazachstanie, a Pakistańczyk w Pakistanie!.. Ja was wsiech prieziraju!” – ryknął na zakończenie. Zniesmaczona rosyjskojęzyczna część grupy słuchając tego wściekłego monologu cieszyła się, że nie wszyscy rozumieją, co Gadżijew wykrzykuje. O dziwo, Raza, któremu nikt nic nie tłumaczył, zrozumiał. Obraził się na Szorali śmiertelnie. Zaczął go demonstracyjnie unikać, już nigdy odtąd nie widzieliśmy ich razem.

Raza miał prawo się obrazić, nie zamieszkał tu, bo taki miał kaprys. Należy (podobnie jak niżej podpisana) do emigracji serc. Przyjechał do Niemiec przed niespełna rokiem za żoną. Też Pakistanką, ale urodzoną i wychowaną już tu. Do grupy dołączył nieco później i od pierwszej chwili grupa go nie polubiła... Grupa go pokochała. Za szeroki uśmiech, piekielnie inteligentne żarty, luzacki styl bycia i życzliwość wobec otoczenia. Wylądował w ławce obok Frau Nadieżdy Wenger, Rosjanki z Kazachstanu, zwalistej matrony po 50. Nadieżda, wraz z mężem (Niemcem z pochodzenia), córką i zięciem mieszka w Niemczech też od niespełna roku. Bardzo się stara, ale w ciągu kilku miesięcy kursu nie posunęła się w języku niemieckim zbyt daleko. Właściwie potrafi się tylko przedstawić: „Ich heiße...”. Nie ma jednak kompleksów, więc do Razy swoim tubalnym głosem huczy po rosyjsku. Ten odpowiada po niemiecku, przy okazji łapiąc rosyjskie zwroty, i jakoś się rozumieją, a grupa ma z tego ubaw po pachy. Gdy w trakcie wykładu, co się zdarza dość często, wybucha jakaś dyskusja w języku rosyjskim, Raza wykrzykuje z szelmowskim uśmiechem: „Stop, stop, druzja! Ja nicziego nie ponimaju!”.

Czytelnik już pewnie się domyśla, co to jest grupa? Wszyscy jesteśmy Ausländerami, czyli obcokrajowcami, którzy z tej czy innej przyczyny zamieszkali w Niemczech. Naszą wspólną przystanią jest śliczne bawarskie miasteczko Weiden. W grupie jest nas 26, od kilku miesięcy uczęszczamy na dotowany przez niemiecki rząd tzw. integracyjny kurs języka niemieckiego. Dlaczego integracyjny? Otóż oprócz nauki języka (bardzo intensywnej) mamy kurs polityczno-historyczno-obyczajowy. Niemcy nie chcą, by Ausländerzy tworzyli tu zamknięte getta, więc dbają o to, byśmy liznęli też co nieco niemieckiej historii i polityki, byśmy poznali ich mentalność, wiedzieli, co w tym społeczeństwie wypada, a co uchodzi za faux-pas. Poza tym usiłują nas też zaprzyjaźnić między sobą. Wręcz narzucili nam świętowanie w grupie wypadających w czasie kursu Dni Urodzin kolegów, organizują wspólne wycieczki i towarzyskie spotkania po wykładach.

W grupie dominują tzw. rosyjskojęzyczni, choć niekoniecznie Rosjanie. Poza tym jej skład jest dość egzotyczny. Oprócz już wspomnianych Czeczena i Pakistańczyka mamy Ormiankę... z Gruzji, Tajlandkę, Wietnamczyka, Kazacha, Serba, Kubańczyka, Kurdyjkę, Roma z Czech, kilku Turków, dwie pary Żydów z Ukrainy, grupkę Rosjan i Niemców z byłego ZSRR, a też Białorusinkę, no i Polkę z Litwy (to ja). Frau Ella Meier, która prowadzi wykłady, jest Niemką z Kazachstanu. Możliwość obserwacji tak interesującej galerii postaci i narodowości w jednym miejscu – to dla dziennikarza prawdziwy skarb – uznałam już w pierwszym dniu kursu, gdy się wszyscy sobie nawzajem przedstawialiśmy. Odtąd zaczęłam staranną „inwigilację” moich kolegów z grupy i poczyniłam dość ciekawe spostrzeżenia.

Wielu z nas ma niemieckie nazwiska, co, jak się okazało, nie ma nic wspólnego z narodowością. Tak więc Peter Müller jest Kazachem, Josef Schmidt – Kubańczykiem (naprawdę ma na imię Giliermo), Giulczan Vogt jest Turczynką, małżeństwo Grundmannów – to Żydzi, Julia Ebner jest Białorusinką, sama też (po mężu) noszę nazwisko Schiller. Okazało się, że tu nie tylko panie chętnie przechodzą na nazwiska mężów, panowie też nie brzydzą się żoninymi, pod warunkiem, że mają niemieckie brzmienie. Przykładem tego są właśnie Müller i Schmidt. Trudno o bardziej niemieckie nazwiska, a jednak... Petera Müllera zdradzają kazachskie rysy twarzy, utyskiwania, że nie sposób w Niemczech kupić koniny, która wg niego jest najwspanialszym mięsem na świecie i... ostentacyjna pogarda wobec wszyskiego co niemieckie. No bo Herr Peter jest Kazachem z krwi i kości, po prostu w Niemczech wziął sobie nazwisko żony, Niemki z Kazachstanu.

Podobnie było ze Schmidtem, chociaż jego historia jest nieco bardziej zakręcona. Jak w latynoskiej telenoweli. Na początku nie mogłam zrozumieć, co za mieszankę reprezentuje sobą ten nasz kolega. Imię i nazwisko niemieckie, pochodzenie kubańskie, a do tego świetna znajomość rosyjskiego? Grupowa poczta pantoflowa niebawem przerwała moje rozważania.

Okazuje się, że jakieś ćwierć wieku temu młody Giliermo (vel Josef) Dominguez studiował w Mińsku, gdzie poznał uroczą pannę Schmidt, Niemkę z pochodzenia. Młodzi się pobrali i zdążyli nawet spłodzić syna, po czym Giliermo skończył studia i ojczyzna się o niego upomniała. Jednak młoda pani Dominguez nijak nie wyobrażała sobie życia pod wodzą Fidela Castro, dlatego związek się rozpadł, a kontakt między małżonkami urwał. Pani Schmidt odszukała swojego eks dopiero po kilkunastu latach. Właśnie postanowiła wyemigrować z Białorusi do Niemiec i potrzebowała zgody ojca, by zabrać z sobą syna, któremu w owym czasie brakowało ciut do pełnoletności. Przy okazji okazało się, że oboje dawni państwo Dominguez znowu są wolni, więc postanowili ponownie związać się więzami małżeńskimi. Tym razem Giliermo przyjął nazwisko żony, przy okazji zmienił imię, no i kilka lat później niż jego Frau (jak wiadomo, wyrwanie się z Kuby nie jest prostą sprawą) przeprowadził się do Niemiec. Herr Josef, który poza rosyjskim świetnie zna angielski, no, i ojczysty – hiszpański, niemieckiego uczy się z jakąś straceńczą zawziętością.

Nie jest specjalnie towarzyski. Grupa stwierdziła wręcz, że to odludek. Nie wobec wszystkich. Jako jedyny z nas nawiązał kontakt z Wietnamczykiem Sonem. Panowie siedzą obok siebie, często o czymś rozmawiają, czasem się śmieją. Grupa obserwuje to jak cud, bo Son jest jeszcze większym odludkiem niż jego sąsiad. Drobny, szczupły, przygarbiony, z licznymi brakami w uzębieniu Son wkrada się na wykłady cichutko jak cień i tak też znika. Z nikim nie rozmawia, chociaż potrafi sklecić po niemiecku zupełnie zgrabne zdanie. Nigdy nie zostaje na żadnym grupowym urodzinowym party, chociaż wszyscy go próbują zapraszać. Nigdy też nie pojechał na żadną zorganizowaną przez grupę wycieczkę. Frau Walentina twierdzi, że Son jest weteranem wojny, majorem po ciężkiej kontuzji, w wyniku której ogłuchł na jedno ucho. Może to i prawda, nie wiem jednak, czy w trakcie działań militarnych na Półwyspie Indochińskim (zwanych też wojną wietnamską) nie był za młody, by uczestniczyć w nich jako żołnierz. Ta wojna skończyła się 32 lata temu, a nasz kolega chyba jeszcze nie przekroczył 50. Ale kto wie? Któregoś dnia, w trakcie dyskusji na zadany przez Frau Meier temat, Son niespodziewanie wygłosił gorzki filozoficzny monolog o tym, jak podłe, trudne i skomplikowane jest życie ludzkie. Ale nadal nie wiemy o nim nic.

Wspomniana Frau Walentina mieszka w Weiden z mężem Herrem Eduardem. Oboje należą do naszej grupy. Nazywają się Szadaj. Są grubo po 60. We Lwowie zostawili dom, syna, synową i wnuków. Przeprowadzili się tu przed sześcioma laty. Po upadku muru berlińskiego Niemcy zaczęli przyjmować żydowskich emigrantów z dawnych republik radzieckich w ramach zadośćuczynienia za nazistowskie zbrodnie wobec narodu żydowskiego. Dzięki temu programowi znaleźli się tu zarówno Grundmannowie jak i Szadajowie. Obie pary małżeńskie są w dość zaawansowanym wieku, tym bardziej podziwiam, że zdecydowały się na taką życiową rewolucję. Mają tu zapewnione pełne utrzymanie – mieszkania, zasiłki, opiekę zdrowotną... „Ale co z nostalgią?” – pytam Frau Walentinę. „Zatruwa nam życie, ale jest to życie na godziwym poziomie. Wiesz, że ja tu, choć nie odmawiamy sobie niczego, potrafię zaoszczędzić miesięcznie 500 euro, dzięki temu możemy pomóc rodzinie syna. We Lwowie mielibyśmy wspólnie, on – emerytowany kardiochirurg, ja – pediatra, równowartość... może 80 euro. Spróbuj przeżyć za te pieniądze...”. No, tak, skądś to znam..

Grupa bardzo lubi obie wspomniane pary. Ci ludzie są mili, życzliwi, pogodni. I nie zważając na podeszłe lata starają się jakoś w tym kraju znaleźć. W odróżnieniu od większości innych rosyjskojęzycznych, próbują opanować niemiecki. Cała czwórka zalicza już drugi kurs tego języka, przy tym dobrowolnie, co w środowisku imigrantów wcale nie jest regułą.

Lubimy też wszyscy młodziutką Tajlandkę Malę. Śliczną miniaturkę o ogromnych sarnich oczach i promiennym uśmiechu. Przyjechała tu do narzeczonego – Niemca. Niemcy chętnie żenią się z Tajlandkami, bowiem uważają swoje rodaczki za zbyt wyemancypowane. Powiedzonko: „Kinder, Küche, Kirche” już wielu z nich nie dotyczy. Coraz częściej przedkładają karierę nad związek małżeński, dom, dzieci. W każdym bądź razie grupa życzy Mali, by jej się tu wszystko udało. Niepokój budzi jedynie fakt, że, jak się okazuje, Niemcy często tajlandzkie kobiety... kupują. Za 10 tysięcy euro. Sprowadzają sobie taką narzeczoną na próbę, a gdy im się w niej coś nie spodoba, odsyłają z powrotem do kraju i zamawiają następną. Gdy po raz pierwszy usłyszałam o tych praktykach, uznałam je za bzdurne plotki. Niestety, powyższe rewelacje potwierdziła również Frau Meier, która rzecz całą zna z autopsji, bo nieraz już wykładała takim importowanym z Tajlandii narzeczonym, a one się jej zwierzały. Odtąd zaczęłam obserwować Malę ze współczuciem. Niedługo. Spotkałam ją kilka razy na mieście wraz z niemieckim narzeczonym. Świergotała z nim po angielsku i co najważniejsze – promieniała. On zresztą również. Nie wiem, jak się poznali, ale widać, że to, co ich łączy, nie jest żadną transakcją.

Na początku kursu grupa była podzielona na rosyjskojęzycznych („naszy”) i przedstawicieli innych narodowości („ostalnyje”). Ci pierwsi byli bardziej hałaśliwi i pewni siebie, ale Deutsch – to dla nich z reguły kompletna łacina; drudzy – spokojniejsi, ale przeważnie o wiele lepiej zorientowani w niemieckiej rzeczywistości, no, i jako tako otrzaskani z niemieckim. Jednak po dość krótkim okresie trzymania się osobno, zaczęliśmy się integrować, gawędzić podczas codziennych przerw przy kawie, a nawet żartować. Siłą rzeczy – po niemiecku. Niespodziewanie awansowałam do roli tłumaczki między „naszymi” i „ostalnymi”. Na szczęście, „naszy”, przynajmniej niektórzy, z każdym tygodniem coraz lepiej radzą sobie z niemieckim.

Muszę przyznać, że osobiście tych „ostalnych” lubię o wiele bardziej niż „naszych”. Podziwiam ich za to, że chce im się uczyć i pracować oraz za to, że na nic nie narzekają. Imponuje mi uchodźca z Serbii – Nuridin Sabanay (czyli Dino). Mieszka tu od czasów wojny na Bałkanach. Wychowuje z żoną (też Serbką) czwórkę dzieci, w tym jedno bardzo chore. Na szczęście, tu, w Niemczech, z zasiłków socjalnych i tych płaconych na dzieci można się utrzymywać na zupełnie przyzwoitym poziomie. Tak czyni wielu wychodźców z dawnego ZSRR. Dino jednak pracuje. Po wykładach rozwozi pizzę, w weekendy – przygrywa w knajpach (jego muzyka – to mieszanka wpływów bałkańskich melodii i orientalnych rytmów). I śpiewa. Na przemian: to ekstatycznie i żywiołowo, to znów bardzo tęsknie, jak ktoś, kto bezpowrotnie coś w życiu utracił. Poza tym jest dobrym duchem grupy. Uczynny, potrafiący pomóc przy załatwieniu sprawy w urzędzie (nieźle mówi po niemiecku), a nawet zaproponować pracę, bo ma tu już liczne kontakty. Ot, taki brat łata i wujek dobra rada w jednym.

Lubię też Josefa Dunkę. Przysadzistego faceta o ciemnej karnacji, zabawnym irokezie na podgolonej głowie i kartoflowatych rysach twarzy. Wszyscy się zresztą na widok Dunki rozpromieniają. Choć dobiegł już 40., jest po dziecięcemu urwisowaty, permanentnie uśmiechnięty. Dla mnie (po wileńskich obserwacjach) jest Romem dość nietypowym. Bardzo się przykłada do nauki niemieckiego i, podobnie jak Dino, po wykładach pracuje. Nigdy też, wzorem tych z byłego ZSRR, nie narzeka, że ktoś go tu krzywdzi czy dyskryminuje.

Haydar Akdogan też na Niemców nie narzeka, też wieczorami i w weekendy pracuje. Jako kucharz we włoskiej knajpce. I jest jednym z najpilniejszych uczniów w grupie i moim najlepszym kumplem. Mnie idzie łatwo z niemiecką gramatyką, on już dość dobrze mówi, więc pomagamy sobie nawzajem. Awansowaliśmy nawet do roli grupowych prymusów.

Haydar jest Turkiem z Ankary po studiach dziennikarskich. Ma 32 lata, z czego pięć mieszka w Niemczech. Przed przeprowadzką pracował w ankarskim lewackim tygodniku. Pokazywał mi nawet kilka egzemplarzy – z wizerunkiem Marksa i Engelsa oraz cytatem z Międzynarodówki na okładce. Ale już mu chyba ten „marksizm-leninizm” z głowy wyparował, bo dziś o tym epizodzie w swoim życiu mówi z rozbawieniem. Nie jest konserwatywny w sprawach wiary, nie przestrzega Ramadanu. Twierdzi, że w jego rodzinie islam traktowało się raczej jako tradycję niż religię. Niedawno, gdy grupa dyskutowała o sprawach wyznaniowych, wyznał, że jest alewitą. Po raz pierwszy widziałam go wówczas rozgoryczonego. Skarżył się, że należy do grupy w Turcji (alewici stanowią tam około 30 proc. ludności) dyskryminowanej. „Nie mamy w Ankarze nawet jednej skromnej świątyni, a przecież stanowimy sporą grupę społeczną” – mówił ze smutkiem. Przy okazji zrozumiałam, skąd u Haydara te lewackie ciągotki. Alewici są wyznawcami szyizmu, a w sferze politycznej wspierają socjaldemokratów i pozostają silnie skłóceni z konserwatystami islamskimi.

Haydar ma dobrze poukładane w głowie, sam też jest bardzo ułożony. Do szału doprowadzają go jedynie częste deklaracje Gadżijewa, że muzułmanin powinien mieć co najmniej dwie żony i że on, Szorali, na pewno sobie jeszcze jedną (do już posiadanej) dobierze. „Das sind die kranke Meinungen!” („to są chore poglądy!”) – oburza się na to Akdogan, który na razie jest kawalerem. Może to się niebawem zmieni. Niedawno wymamrotał mi półgębkiem, ogniście przy tym się rumieniąc, że... chyba poznał dziewczynę. Niemkę!!! Niemka okazała się, co prawda, z Rosji, ale nie zgasiło to zachwytu mojego kolegi. „Jest dziewczyną w sam raz dla mnie, może nie modelowo piękną, za to inteligentną” – powiedział mi ostatnio.

Podczas gdy niektórzy Turcy marzą o Niemkach, Niemcy niekiedy żenią się z Turczynkami. Przykładem nasza Giulczan Vogt, nobliwa pani po 50., Turczynka z Izmiru, która rok temu „chajtnęła się” za Niemca. Po kilku miesiącach kursu tajemnicą pozostaje dla mnie język, którym się małżonkowie porozumiewają, bo Frau Giulczan po niemiecku nie potrafi sklecić nawet pół zdania. Chociaż wiele rozumie. Nieznajomość niemieckiego bardzo ją męczy, bo jest wyjątkowo wylewna. Ciągle do kogoś świergoce dziwną mieszanką tureckiego z domieszką niemieckich słów. Usiłuje nawiązać kontakt ze wszystkimi naraz, przynosi rodzinne zdjęcia i albumy o Izmirze oraz rozpieszcza nas tureckimi specjałami własnego wyrobu. Chociaż jest muzułmanką, nosi się po europejsku. Spodnie, żadnych chust na głowie, krótka fryzurka. Giulczan – to zupełnie przeciwieństwo Oslim, Kurdyjki z Turcji, która jest cichutka jak myszka, ukrywa włosy, nosi wyłącznie długie rękawy oraz spódnice do kostek. I chodzi czasem... do katolickiego kościoła. Wyznała mi, że trafiła tam po raz pierwszy dzięki staruszce-Niemce, sąsiadce, która ma problemy z poruszaniem się. „Poprosiła mnie, bym pomogła jej dojść na nabożeństwo, więc już na nim zostałam. Spodobały mi się obrzędy. A ponieważ w mieście nie ma meczetu, zaczęłam zaglądać tam częściej. Uważam, że Bóg jest jeden, tylko wielbimy go wszyscy nieco inaczej...”. Oslim wzruszyła mnie tym wywodem. Prosta dziewczyna z głębokiej tureckiej prowincji, przedstawicielka oficjalnie nieistniejącego i niszczonego narodu, analfabetka, zaprezentowała pogląd bardziej dojrzały niż może się poszczycić wielu wykształconych fundamentalistów (niezależnie jakiego wyznania).

Oslim ma 27 lat. Przyjechała do Niemiec po ślubie z niemieckim Kurdem. Dziś jest po rozwodzie. Mieszka sama, czasami bywa bardzo smutna. Na początku swojego tu pobytu uczyła się niemieckiego w Burger Kingu (to taki odpowiednik McDonalds'a), gdzie przez 4 miesiące pracowała. Mówi w tym języku płynnie, odważnie, prawie bez akcentu, słowem, najlepiej z grupy. Ale tylko w czasie przerw i kawopicia. W trakcie wykładu gubi się, kurczy w sobie, dosłownie zapomina języka w buzi. Jej problemem jest to, że nie umie czytać. Dopiero uczy się układać sylaby. To ją bardzo deprymuje, nie pomaga nawet to, że Frau Meier jest wobec niej szczególnie taktowna i wyrozumiała, próbuje wyzwolić w niej poczucie pewności siebie. Ach, gdybyż zechciała uczyć się tej pewności od kolegów zza dawnej żelaznej kurtyny.

Tych nic nie deprymuje i nie wytrąca z równowagi. Za to wielu z nich nic się też nie chce. Ani uczyć się języka, ani (uchowaj, Boże!) pracować. Są często arogancy i mnie osobiście doprowadzają do szału swoimi roszczeniowymi postawami. Co i raz prowokują Frau Meier do dyskusji o tym: „kakije że eti Niemcy swołoczi”. Nasza taktowna wykładowczyni próbuje te nastroje łagodzić, ale nie ma lekko. „Naszym” nie podoba się tu wszystko. Na przykład to, że praca, którą im się oferuje, jest za nisko płatna i niezgodna z ich kwalifikacjami. Wszak oni u siebie byli biznesmenami, prezesami, głównymi księgowymi, co najmniej „zawiedujuszczimi otdiełow”, a tu im się proponuje robotę przy obrabiarce lub w supermarkecie. „Ależ uczcie się języka, bez tego nikt was tu w zawodzie nie zatrudni. Uczcie się przynajmniej rozumieć, co się do was mówi, tym bardziej, że państwo wam tę naukę w stu procentach opłaca” – namawia ich Frau Meier. „Puskaj łuczsze Niemcy ucziatsia ponimat` po russki, im prigoditsia, nas zdieś z każdym dniom wsio bolsze” – silą się na dowcip niektórzy z nich. Ci są śmiertelnie obrażeni na to, że zostali skierowani na kurs, a swoją złość wyładowują na Bogu ducha winnej Frau Meier. Należy do nich Swietłana Müller, która na wszystkie wysiłki wykładowczyni odburkuje niezmiennie: „Nie umiem, nie chcę i nie będę!”. Jest młodą (tuż po trzydziestce) mamą czwórki dzieci, więc uważa, że macierzyństwo zwalnia ją z jakiegokolwiek wysiłku na rzecz opanowania języka. Gdy grupa pracuje nad którymś z podręcznikowych tematów, Swietłana tylko uśmiecha się pogardliwie. Czasem warknie: „Chciałabym mieć wasze problemy!”. Frau Meier jest bezsilna także wobec jej szwagra – Petera. Ten również, pytany, dlaczego choć trochę nie przyłoży się do niemieckiego, zasłania się dziećmi. Nie, żeby Peter udzielał się przy ich wychowaniu, one po prostu... „za bardzo hałasują”. Nawet sąsiedzi nieraz się skarżą, o jakiej więc nauce może być mowa? Jednak nasza grzeczna pani któregoś dnia nań się uwzięła. Oświadczyła, że mu tego niemieckiego nie odpuści, bowiem „młodemu i zdrowemu człowiekowi trochę wysiłku przy nauce słówek nie zaszkodzi”. W odpowiedzi zbluzgał ją nie nadającymi się do powtórzenia słowami i trzasnął drzwiami. Nikomu się nie poskarżyła.

Z Gadżijewym i z jego niemieckim trochę inaczej. On twierdzi, że nie ma do nauki motywacji, bo... mu za nią ekstra nie płacą. Zapytany kiedyś, ile chciałby dostawać, Szorali wycenił swój wysiłek... na 700 euro miesięcznie. Tyle ponoć dostają za naukę niemieckiego tacy jak on uchodźcy w sąsiedniej Austrii. Przyznam, że na to oświadczenie wpadłam w osłupienie. Może dlatego, że jako jedyna w grupie płacę za ten kurs, jako jedyna też nie dostaję żadnego zasiłku, bo mój mąż należy do klasy dobrze zarabiających i... płacących pokaźne podatki. Nie gasi to jakoś mojego zapału do nauki. No, i mam za swoje. Pod adresem takich jak ja Gadżijew rzuca nieraz jadowite: „naszy otliczniki!”. Trudno na papierze przekazać bezmiar pogardy zawarty w tym zwrocie, chociaż „otliczniki” bardzo gorliwie pomagają pozostałym, z czego Szorali skwapliwie korzysta.

Odkąd obserwuję tu grupę malkontentów z byłego ZSRR, zaczynam lepiej rozumieć, co oznacza określenie „homo sovieticus”. Mają wobec życia wymagania, nie oferując nic w zamian. I wszystko ich tu drażni, wścieka, denerwuje, włącznie z faktem, że niemieccy urzędnicy są uprzedzająco grzeczni, nawet gdy mają dla człowieka niepomyślną wiadomość. No, i ta nabyta „niezaradność”. Słyszałam utyskiwania na to, że gospodarz wynajmowanego mieszkania (choć ostro ponaglany) ociąga się z uszczelnieniem okien, przez co im dzieci marzną. Nie przyjdzie im do głowy kupić za kilka euro gumkę izolacyjną i zrobić to samym. Lub zmienić mieszkanie, czego im nikt nie zabrania.

„Homo sovieticusy” nienawidzą swoich sąsiadów-Niemców. Powodów do nienawiści jest wiele. Np. za to, że ci nie tolerują ich nocnych głośnych libacji; za to, że oczekują od nich utrzymywania czystości na wspólnych powierzchniach użytkowych; za to, że zwracają ich dzieciom uwagę, iż nie należy niszczyć zieleni czy huśtawek na placykach zabaw. „Homo sovieticusy” nie mogą zrozumieć, dlaczego np. w Niemczech nie wolno łowić ryb bez zezwolenia (grozi za to duży mandat i konfiskata sprzętu) oraz jakim prawem ktoś oczekuje od nich sortowania śmieci (własnych). Frau Meier kiedyś tak oto podsumowała te erupcje żółci: „Jeżeli się nie mylę, nie podoba nam się tu wszystko, dzięki czemu ten kraj jest tak czysty, zadbany, spokojny, bezpieczny i sprawnie funkcjonujący. Nie lubimy wszystkiego tego, o czym mieszkając w ZSRR tak bardzo marzyliśmy”. Zawstydziła tym słusznym wnioskiem... ale tylko niektórych.

„Homo sovieticusy” bowiem gardzą Niemcami, bo uważają się za sprytniejszych niż oni. I są. Pracy unikają jak ognia. Mogą sobie na to pozwolić. Mają przyzwoite zasiłki, wymagane ubezpieczenia, gmina opłaca im wszystkie koszty mieszkaniowe, rząd – kursy językowe bądź zawodowe. Niezłym źródłem dochodu są też dla nich Kindergeld (dziecięce pieniądze). To zasiłek przyznawany przez Niemiecki Urząd Rodzinny na dzieci do ukończenia ich... (uwaga!) 25 roku życia, jeśli w tym wieku jeszcze studiują. Taki zasiłek wynosi po 154 euro miesięcznie na pierwsze, drugie i trzecie dziecko, natomiast na czwarte i kolejne jest to już kwota w wysokości 179 euro. Są też dodatkowo becikowe na każde nowo narodzone dziecko. Dla rodzin pobierających zasiłek wynosi ono 300 euro miesięcznie i jest płacone co najmniej przez 14 miesięcy od chwili urodzenia dziecka. Tym niemniej Niemcy coraz niechętniej decydują się na dzieci, nawet na jedno. Asländerzy z dawnego ZSRR chętnie ich w tym wyręczają. Rosyjskojęzyczna rodzina z czwórką dzieci jest tu zjawiskiem dość powszechnym. Niektórzy, jak nasi panowie Müller i Gadżijew, mają po szóstce.

Niemcy są państwem nad wyraz opiekuńczym, ale ostatnio zauważają, że chyba się w tym socjalizmie zagalopowali (nie wyrabiają finansowo). Próbują więc z tych i owych świadczeń, dopłat czy ulg na rzecz obywatela rezygnować. Próbują też jakoś pogonić do roboty klientów Arbeitsamtu (giełdy pracy). Z „naszymi” jednak nie mają lekko. Ci się sprytnie wymigują. Dostają np. skierowanie do jakiegoś zakładu, który poszukuje pracownika, stawiają się tam grzecznie i na migi dają do zrozumienia, że oni ani mru-mru po niemiecku. To dobry sposób. Niedoszli pracodawcy natychmiast podpisują im wymaganą przez Arbeitsamt rezygnację. Nie mają bowiem prawa zatrudnić kogoś, kto nie zrozumie przepisów bezpieczeństwa pracy (a te są tu ostre), bo w razie wypadku zapłacą horrendalną karę.

„Homo sovieticusy” grają więc Arbeitsamtowi na nosie. Niedawno takim zagraniem chwalił się w grupie Müller. „A nie nudzi ci się tak bez pracy... ile to już lat? Sześć?” – zapytałam. „Czyż idiotą jestem? – odpowiedział. – Zarobię 1400, ale zabiorą mi 1000 zasiłku. Za 400 euro miałbym za...przać? „Ja uże naiszaczilsia, w Kazachstanie”.

Ot tak. Argumenty Frau Meier, że warto zacząć pracować nawet dla 400 euro różnicy, bo praca pozwala człowiekowi zachować osobistą godność, do „homo sovieticusów” nie trafiają. „Nie będę tu pracował. Z zasady! I czuję się rozgrzeszony, bo Niemcy w pracy lepiej traktują swoich, w dodatku ani razu nie zaproponowano mi tu godnego zajęcia!” – awanturuje się na powyższy argument Gadżijew. Nie zdradza jednak, co byłoby zajęciem godnym jego osoby. Podkreśla jedynie, że przed „pójściem na wojnę” był dobrze prosperującym biznesmenem, a tu jest nikim.

„Homo sovieticusy” bez pracy się nie nudzą. Zabawiają się porównywaniem, kto kupił większy telewizor, dzielą się informacją, za ile można wynająć fajną saunę lub gdzie odkryli urocze miejsce na „piknicziok i szaszłycziok”. Ale najczęściej porównują uroki państw, z których tu przybyli, z wadami, jakie widzą w Niemczech.

Kiedyś Nikołaj Wenger (Niemiec z Kazachstanu, ale nie „homo sovieticus”), człowiek niezwykle opanowany i łagodny, nie wytrzymał tej mowy-trawy. „A nam się tu podoba!” – wybuchnął. I zaczął opowiadać, jak ciężko w Kazachstanie pracowali z żoną na roli („dotychczas nie wyszorowaliśmy ziemi z popękanych pięt!”), jak przez parę lat w kołchozie nie płacono im ani kopiejki. Jak, gdy już po rozpadzie ZSRR zaczęli parać się rolnictwem prywatnie, byli rekietowani przez... milicję: „Haracz dla drogówki po drodze na targ, haracz dla stróżów prawa na targu, haracz w drodze powrotnej... Wracaliśmy prawie z niczym”. Strach przed mundurowymi Nikołaj przywiózł do Niemiec. Zaraz po osiedleniu się tutaj miał wypadek samochodowy. Nie z jego winy, Niemiec wymusił na nim pierwszeństwo. „Myślałem, że zemdleję ze strachu, zanim przybędzie policja. Wiedziałem, że to nie moja wina, ale w Kazachstanie nikt by tego nie dochodził. Oberwalibyśmy zdrowo oboje, również po kieszeni!” – opowiadał. Trudno się dziwić, że był zaszokowany uprzejmością i życzliwością niemieckich policjantów. Tych zresztą chwali nawet Szorali, który miał z nimi do czynienia nieraz. A to w związku z pobiciem sąsiada, a to za jazdę na haju, a to przez burdę wywołaną podczas miejskiego święta. „Są w porządku” – mówi. „Robią, co do nich należy, ale są bardzo grzeczni i nie próbują człowieka poniżyć czy zastraszyć” – wspomina z uznaniem.

Niedawno Frau Meier skłoniła nas do dyskusji (po niemiecku), jak sobie wyobrażamy swoją przyszłość w Niemczech. Jako jedyna z grupy powiedziałam, że zamierzamy kiedyś z mężem powrócić na Litwę. „Naszy” patrzyli na mnie z niedowierzaniem, szczególnie ci, którzy najgłośniej się wydzierają, że Niemcy są nie do życia. Potem podpytywali mnie już prywatnie, czy rzeczywiście zamierzam stąd wyjechać? I co takiego w tej Litwie, że gotowa jestem dla niej opuścić „taki kraj”? No, rozbitkowie na kwitnącej wyspie. Trafili tu z gorszego lądu, do którego tęsknią, więc zmagają się z jakimiś demonami buntu, ale (jak się niespodziewanie okazało) nawet nie myślą odpływać z tej wyspy.

Lucyna Dowdo

Na zdjęciu: Grupa na wycieczce w przepięknym Regensburgu. Działo się to w czasie, gdy Szorali (pierwszy od lewej) jeszcze się kumplował z Razą. Fot. autorka

Wstecz