Jego Wysokość SŁOWO

O Połukniach i Albumie wileńskim

Podczas spotkania opłatkowego w Domu Kultury Polskiej miałam kilka miłych spotkań z ludźmi, z którymi, jako że zbyt mocno zadomowiłam się w swoich Fabianiszkach, widuję się tylko od święta. Jedną z moich rozmówczyń była pani z pięknie położonej miejscowości w rejonie trockim o nazwie Połuknie. Rozmowa nasza dotyczyła między innymi nazwy tej miejscowości. Dziś, spełniając prośbę mojej rozmówczyni, poruszam ten temat. Chodzi o to, że nazwa ta jest różnie interpretowana, a co za tym idzie, w różny sposób odmieniana: te Połuknie, to Połuknie, ta Połuknia. Jak ma być?

Z nazwami geograficznymi w ogóle sprawa nie jest prosta. Zwłaszcza, kiedy postać gramatyczna wyrazu nie wskazuje na rodzaj czy liczbę, tak jak to jest w tym właśnie przypadku. Bo Połuknie może być rzeczownikiem rodzaju nijakiego w liczbie pojedynczej i wtedy odmieniałoby się tak, jak Pranie (słynna Leśniczówka Pranie na Mazurach, gdzie spędził ostatnie lata życia Konstanty Ildefons Gałczyński), a więc: to Połuknie jak to Pranie, tego Połuknia jak tego Prania, temu Połukniu jak temu Praniu, tym Połukniem jak tym Praniem, w tym Połukniu jak w tym Praniu. Jednakże jeżeli nazwa ta występuje w liczbie mnogiej, odmienia się zupełnie inaczej: te Połuknie, tych Połukni, tym Połukniom, te Połuknie, tymi Połukniami, w tych Połukniach. Jak wobec tego należy tę nazwę traktować?

W Polsce jest kilka miejscowości, które mają taką samą nazwę. Na przykład Zabiele są w województwie warszawskim i zielonogórskim, Zaręby są również w trzech powiatach. No i się okazuje, że Zabiele w województwie warszawskim ma w dopełniaczu formę tych Zabiel, co wskazuje na liczbę mnogą, natomiast w województwie zielonogórskim nazwa jest odmieniana jako rzeczownik rodzaju nijakiego w liczbie pojedynczej: tego Zabiela jak tego pola. Podobnie rzecz się ma z nazwą Zaręby. A i miejscowość Kobiele Wielkie, w której się urodził Władysław Stanisław Reymont, czasem jest odmieniana w liczbie pojedynczej, choć najczęściej w mnogiej: w Kobielach Wielkich.

Jak podaje Stanisław Doroszewski, działająca przy Urzędzie Rady Ministrów Komisja Ustalania Nazw Miejscowości w podobnych wypadkach ustala tę formę, której tradycyjnie używa ludność miejscowa. A jak wiemy, mieszkańcy Połukni, połuknianie, od dawien dawna używają tej nazwy w liczbie mnogiej. Mówią: nasze Połuknie, naszych Połukni, naszym Połukniom, o naszych Połukniach, naszym Połukniom i bardzo proszą, by piszący po polsku dziennikarze również używali tej formy, a już w żadnym wypadku nie mówili i nie pisali: ta Połuknia, w tej Połukni.

Należy nadmienić, że zachodzi tu dodatkowa trudność. Jest to bowiem nazwa spolszczona. W języku litewskim nazwa Paluknys występuje w liczbie pojedynczej, co być może mówiących po polsku dezorientuje. Z nazwami geograficznymi tak właśnie jest: w różnych językach nieraz podlegają, ku wygodzie użytkowników, modyfikacji. My mówimy Szkocja, Litwini – Szotlandija, my – Finlandia, Litwini – Suomija, a Irlandię nazywają Airiją. Włoską Romę zwiemy Rzymem, Italię – Włochami, Hungary – Węgrami, England – Anglią itd. Tak jest w wielu językach i zmiany te nie powinny nikogo obrażać, bo każdy system językowy rządzi się własnymi prawami. Na szczęście, minęły te czasy, kiedy cenzor kazał wyprawiać w gazecie przymiotnik wileński na wilniuski, jako że wyrazy Wilno, wileński były trefne.

W odróżnieniu od połuknian, podbrodzianie i podbrzezianie nie mają żadnego kłopotu. Od wieków były to nazwy występujące w liczbie pojedynczej: to Podbrodzie (nie mylić z brodą, bowiem nazwa pochodzi od brodu, czyli płytkiego przejścia przez rzekę), to Podbrzezie, tego Podbrodzia, tego Podbrzezia itd. Natomiast pewne trudności sprawia inna nazwa w rejonie wileńskim. Chodzi o Rukojnie. Nie znam etymologii tego wyrazu. Być może pochodzi od litewskiego wyrazu rukas (mgła). Miejscowi mieszkańcy, podobnie jak połuknianie, odmieniają tę nazwę w liczbie mnogiej: te Rukojnie, tych Rukojni (albo Rukojń), tym Rukojniom, o tych Rukojniach, tymi Rukojniami. Jednak dość często daje się słyszeć litewską formę: Rukainiai, nieodmienną, jednakową we wszystkich przypadkach.

Problem jest też z formą przymiotnikową tej nazwy. Używana poprzednio forma rukainiajski jest swego rodzaju potworkiem językowym, bowiem do litewskiego rdzenia (z zachowaną litewską pisownią) dodana została polska końcówka, już z polską pisownią. To i oraz j wyglądają po prostu komicznie. Teraz, jak zauważyłam, nasze media (nie podaję nazwy tych mediów, bo znów się posypią gromy na moją biedną rudą głowę) używają przymiotnika rukojński. Nie jest to dobra forma. Dlaczego mówimy z tobą, ale ze mną? Nad ziemią, ale nade wszystko? W poniedziałek, ale we wtorek? Dlatego, że trudno jest nam wymówić kilka spółgłosek pod rząd, to znaczy, kiedy nie są rozdzielone samogłoskami. W przytoczonym przymiotniku rukojński występuje zbitka aż z 4 spółgłosek naraz. Stanowczo za dużo. Można złamać język.

W języku polskim nowe wyrazy tworzymy za pomocą przedrostków i przyrostków. W tym trudnym pod względem morfologicznym wyrazie najprostszym wyjściem, wydaje mi się, jest posłużenie się analogią Wilno – wileński. Tu sytuację ratuje tak częste w polszczyźnie e ruchome (pies – psa, lew – lwa, chłopiec – chłopca). Dzięki temu ruchomemu e bez trudu utworzymy poprawną i pod względem morfologicznym i fonetycznym formę rukojeński. Mam nadzieję, że rukojnianie ją zaakceptują. A może dziennikarze również?

A skoro mówimy o naszym nazewnictwie, słów kilka o Suderwie. Jej nazwa również stwarza nieraz kłopot użytkownikom. Raz słyszymy Suderwa, raz Sudewia, a to znów Suderwie. Jej dawna polska nazwa brzmi Suderwa. Jak zapamiętać odmianę? Wieloletni proboszcz parafii, śp. ks. Adolf Trusewicz mówił: odmienia się tak jak Warszawa. Zapamiętajmy to.

W rozmowie z naszą Czytelniczką z Połukni poruszyłyśmy też temat nazwy polskiego programu telewizyjnego w Litewskiej TV. Chodzi o to, że w programie telewizyjnym raz czytamy „Album wileńskie”, a raz „Album wileński”. Więc jak ma być?

Język jest organizmem żywym. A to znaczy, że się nieustannie zmienia. Zmienia się zasób słów, formy deklinacyjne i koniugacyjne, znaczenie wyrazów (jedne robią zawrotną wprost karierę, inne całkowicie się degradują), zmienia się frazeologia, stylistyka. Wszystko się zmienia, bo życie to ruch. Dziś jeszcze na Wileńszczyźnie czasem się słyszy o majtkach w znaczeniu spodni, czy też szkarpetkach, choć większość z nas wie, że tak mówić nie należy. Kiedyś jednak widocznie tak się mówiło, skoro czytamy w listach Mickiewicza do przyjaciół, że i szkarpetek mu brakuje, i pieniędzy nie ma na nowe majtki dla młodszego brata Jurasia.

Co do albumu, dziś każdy z nas wie, że jest to rzeczownik rodzaju męskiego, dawniej jednak był, podobnie jak muzeum, gimnazjum, obserwatorium, prosektorium, kolegium rodzaju nijakiego. Zresztą, to „dawniej” nie jest takie dawne, bo sięga do okresu międzywojennego. Inna sprawa, że dla wielu młodych słowo album kojarzy się raczej z muzyką, bo ciągle słyszymy o nowym albumie, to znaczy wydaniu fonograficznym, składającym się z dwóch płyt jakiejś gwiazdy czy gwiazdeczki estradowej. Znany też jest album jako ozdobne wydanie reprodukcji dzieł sztuki, architektury, czy też do przechowywania zdjęć rodzinnych. Małe szkolne albumiki, sztambuchy, pamiętniki, imionniki, niemal obowiązkowy atrybut każdej uczennicy, całkowicie odeszły w przeszłość. Zostały jedynie na kartach dawnych powieści, a i w literaturze również. Śliczny liryk Juliusza Słowackiego, zaczynający się od słów Niechaj mię Zośka o wiersze nie prosi, wpisany do pamiętnika Zofii Bobrówny, unieśmiertelnił tę dziewczynkę.

Nazwa „Album wileńskie”, którą przyjęła redakcja polska Litewskiej TV, ma dawną tradycję. Zacznijmy od tego, że w połowie XIX wieku w Paryżu w wydawnictwie Jana Kazimierza Wilczyńskiego ukazywało się pismo satyryczne o nazwie Album wileńskie, które wyśmiewało wady społeczeństwa polskiego. Tak się też nazywa książka związanego z Wilnem wybitnego konserwatora i historyka sztuki Stanisława Lorentza. Pisze we wstępie: Na imieniny 8 maja 1934 roku żona moja Irena i nasza przyjaciółka Irena Schrammówna ofiarowały mi wielkie album, oprawne w tkaninę wileńską, wykonane na ich zamówienie przez introligatora. (...). A gdy po latach, w 1973 roku, byliśmy w Wilnie, wspomnienia z dawnych czasów dopełniały się. Kupiliśmy wileńską lnianą tkaninę i po powrocie do Warszawy introligator wykonał nam i oprawił w tę tkaninę dwa albumy – także wileńskie”. Taka jest geneza powstania pięknej opowieści o urodzie ziemi wileńskiej, jej kulturze, zabytkach. Wydana w 80. latach książka zachowuje tę dawną formę, traktując album jako wyraz nieodmienny rodzaju nijakiego. Bo utwór ten, choć nawiązuje do Wilna lat 70.- 80., jest przede wszystkim echem młodości, echem tamtych pięknych, oświetlonych twórczą pracą wileńskich dni.

Prawdopodobnie audycja nawiązuje nie do satyrycznego dziewiętnastoletniego pisma, a do tej właśnie książki, bowiem przedstawia i dzień dzisiejszy Wilna, jego mieszkańców, i jego przeszłość. A to, że w dzienniku raz czytamy Album Wileńskie, a raz Album Wileński, jest winą redakcji, która niepotrzebnie „redaguje” nie tam, gdzie trzeba.

Łucja Brzozowska

Wstecz