Reformy contra społeczeństwo

Kiedy do UE... mentalnie?

Choć niektórzy politycy uspokajali, że kryzys na amerykańskim rynku finansowym nie grozi przeniesieniem się na Litwę, już dziś wiemy, że – jak to w globalnej wiosce – jego efekty nas nie ominą. Cała nadzieja w tym, że zadziała plan ratunkowy państw strefy euro, który przewiduje, że zaciągane przez banki pożyczki będą miały rządowe gwarancje. Ta antykryzysowa strategia ma być przyjęta przez wszystkie państwa członkowskie UE, by odbudować zaufanie między instytucjami finansowymi i przywrócić bankom zdolność pozyskiwania pieniędzy. Oby się to udało. Byłby to na Litwie precedens. Dotychczas za takie kryzysy płacił u nas szary obywatel i nikt się nie przejmował, że tracił on oszczędności całego życia.

A u nas znowu gorączkowo się dyskutuje o Ignalińskiej Elektrowni Atomowej. Padają zapewnienia, że będziemy perswadować Komisji Europejskiej, iż warto przedłużyć pracę EA. Aleksandras Abišala, główny w tej sprawie negocjator litewskiego rządu z KE, ciągle mami głupich nadzieją, że coś się uda w Brukseli wytargować. Tymczasem stanowisko Komisji jest twarde i nieprzejednane. Przypomina ona, że Litwa jest prawnie zobowiązana do wstrzymania w 2009 roku drugiego bloku elektrowni i basta.

Możemy z KE dyskutować o innych sposobach zapewnienia Litwie stałych i bezpiecznych dostaw energii, ale odroczenie terminu zamknięcia EA absolutnie w grę nie wchodzi. Mydleniem ludziom oczu były też wszelkie sugestie, że Brukselę mogłoby do tego przekonać referendum. Nie mogłoby. I ludzie to doskonale rozumieją, dlatego też podczas głosowania w tej sprawie zabrakło kworum i „vox populi” wypadło uznać za nieważny. Z równym zresztą powodzeniem moglibyśmy ogłosić referendum w sprawie nadchodzącej zimy i przegłosować, że jej nie chcemy. A i tak nadejdzie.

Ekologiczna wieprzowina odchodzi w niepamięć. Wielu z nas wciąż jeszcze wierzy, że wyhodowany na Litwie prosiak jest jakościowo lepszy niż utuczony np. w Danii, bo zdrowszy, bardziej ekologiczny. Racja, ale tylko w tym przypadku, jeśli wieprzka w przydomowym chlewiku tuczyła babcia, w dodatku własnej uprawy ziemniakami. Inny prosiak, choć litewski, ale pochodzący z tzw. przemysłowej hodowli, pod względem jakości mięsa nic a nic się nie różni od swojego zagranicznego krewniaka.

Ponieważ konkurencja na rynkach unijnych jest duża, chcąc się na nich utrzymać, musimy produkować mięso w miarę dobrej jakości (co całkiem nie oznacza, że zupełnie zdrowe) i możliwie najtańsze. Taniej oznacza m. in. szybciej. Podczas gdy gospodarz na własny użytek tuczy prosiaka 10-12 miesięcy, ten z hodowli przemysłowej wędruje do rzeźni już po 5-6 miesiącach. Taki wieprzek zjada dwa razy mniej, a waży tyle samo co ten ekologiczny, bo jest faszerowany różnymi dodatkami stymulującymi przyrost wagi.

Czym się to ,,szybkie mięso” różni od normalnego? Zawiera więcej wody, jest twardsze i mniej wartościowe odżywczo, za to koszty własne produkcji takiej wieprzowiny są mniejsze niż tej pochodzącej z małej hodowli prywatnej. Przetwórnie narzekają, że z takiego mięsa nie da się zrobić dobrej wędliny, ale inne z ekologicznej hodowli jest bardzo drogie.

Ani w naszych sklepach, ani na targowiskach nie ma też dobrej, zdrowej wołowiny, a jeśli czasem się zdarzy, też jest bardzo droga. Cóż, żywca wołowego (w odróżnieniu od prosiaka) nie da się wyhodować szybciej niż w ciągu 15-18 miesięcy, stąd koszty produkcji są znacznie wyższe. Z tej racji hodowlą bydła mięsnego zajmują się u nas tylko poszczególne gospodarstwa i prawie cała litewska wołowina wędruje na eksport.

My natomiast, zarówno w sklepach jak i na targowiskach, kupujemy mięso ze starych krów mlecznych. Mięso, które tak naprawdę nie posiada należytych wartości odżywczych. Zastanawiamy się przy tym, co też ci zachodniacy widzą w wołowinie, skoro gotowi są płacić nawet 25 euro za kilo rostbeefu (z argentyńskiej hodowli). Po prostu nie znamy smaku takowej. Jej hodowla na rynek wewnętrzny po prostu się nie opłaca.

Przetwórcy za kilogram wysokiej jakości wołowiny płacą 11 litów, za wołowinę ciut gorszego gatunku – 9 litów, czyli tyle, ile wynoszą koszty własne produkcji. Tymczasem za kilogram byle jakiego krowiego mięsa producent dostaje od 6 do 7 litów. Przetwórcy je chętnie kupują, choć dobrze wiedzą, że nie jest to wołowina z prawdziwego zdarzenia. Ale wiadomo, że część się zmiele, część puści taniej, no i jakoś to ujdzie.

Jedni liczą zyski, inni – straty. Jesień to czas na bilans w dziedzinie litewskiej turystyki. Tak, tak, wbrew pozorom ta dziedzina gospodarki w kraju jakoś funkcjonuje. Wszak mamy tyle pięknych jezior, uzdrowiska z wodą mineralną, ładnie usytuowane gospodarstwa agroturystyczne. Tym niemniej miniony sezon letni nie był dla branży turystycznej szczególnie udany. Są takie miejscowości wczasowe, które liczą zyski, ale są też takie, które rachują straty.

Auksztota i Druskieniki miały zyski. M. in. dzięki turystom z Polski. W tym roku było ich tu dwukrotnie więcej niż w ubiegłym. Np. Park Wodny w Druskienikach jednego dnia odwiedziło aż trzy i pół tysiąca osób. To był rekord. Wybrzeże Bałtyckie natomiast liczy straty. Wypoczywało tu trzykrotnie mniej wczasowiczów niż w latach poprzednich, a i ci byli bardziej oszczędni.

W Połądze w tym roku wypoczywali tylko ludzie bardzo zamożni (ale takich nie jest wielu) i najbiedniejsi, którzy wynajmowali najtańsze pokoje albo spali wprost w samochodach. Zabrakło klasy średniej, która daje miastu najwięcej zarobić. Nie pękały w szwach domy wczasowe, gdzie było zajętych zaledwie 80 proc. miejsc. Mniejsze zyski mieli mieszkańcy kurortu, odnajmujący wczasowiczom pokoje i mieszkania, ale też właściciele restauracji i kawiarenek. Turyści po prostu (nawet ci zamożniejsi) woleli sami przyrządzać sobie posiłki, a w restauracjach jadali najwyżej w weekend. Mniej też wydawali na rozrywki, nawet takie jak wypożyczanie rowerów czy nawet plażowych leżaków.

Znacznie mniej turystów zagranicznych odwiedziło tego lata także naszą stolicę. Co gorsza, wielu z nich odjechało z nie najlepszymi wrażeniami. Niemcy np. i Anglicy uskarżali się, że nie mogli się tu porozumieć, bo Litwini nie znają języków obcych lub znają je bardzo słabo. Słabo też jest rozwinięta turystyczna infrastruktura i baza usługowa. Długo się czeka na obsługę w kawiarniach, barach, brudne są ulice i toalety, nawet te w kawiarniach.

Taki stan rzeczy najbardziej szokuje pedantycznych Niemców, którzy w żaden sposób nie mogą zrozumieć, że nie mamy pieniędzy na uporządkowanie miasta i podniesienie poziomu turystycznej infrastruktury. Twierdzą, że przy tak pięknej architekturze nie można mówić o braku pieniędzy, bo one leżą wprost na chodniku, tylko trzeba chcieć je podnieść. W coś najpierw zainwestować, by zyskać, gdzieś się po prostu lepiej postarać, włożyć trochę wysiłku, ale nam się chyba nie chce. Uważamy, że mamy ładną stolicę i tego już wystarcza. Turyści (byle nie z Polski, bo tych nie lubimy) mają tu ciągnąć tłumnie, zachwycać się tym, co zastali, zostawiać euro i nie marudzić. Niestety, tak się nie da, zachodni przybysz ma pewne wymagania, a przede wszystkim nie toleruje nieładu, braku organizacji i chamstwa.

Pracodawcy znowu dyktują. Mieliśmy krótki okres, kiedy to pracodawcy uganiali się za pracownikami. Nawet dość przyzwoite wynagrodzenie w niektórych dziedzinach nie gwarantowało, że znajdzie się robotnika, nie mówiąc już o dobrym fachowcu. Potencjalni pracobiorcy wybrzydzali, oczekiwali nie tylko dobrej wypłaty, ale też godziwych warunków pracy i miłej atmosfery w zespole. Powoli sytuacja zaczęła się zmieniać. O lepszą pracę jest znowu dość trudno i znowu mogą wybierać pracodawcy. Szczególnie dotknęło to pracowników sektora transportu i komunikacji oraz budownictwa. Gdyby jeszcze przed rokiem ktoś powiedział, że kierowca prowadzący zagranicznymi trasami elegancki autokar przesiądzie się do rozklekotanego liniowego autobusu, to nikt by w to nie uwierzył. Dziś takie przypadki są coraz częstsze.

Pracodawca może wreszcie zwolnić pracownika, który zagląda do kieliszka lub takiego, który ma niezbyt dobrze opanowany fach lub po prostu bumeluje. Zresztą, nowo zatrudniani już się tak nie targują o większe zarobki lub lepsze warunki pracy, bo zdają sobie sprawę, że życie staje się coraz droższe, a o pracę za chwilę może być jeszcze trudniej.

Nie najlepsze czasy czekają także budowlanych. Zarówno popyt na nowo wybudowane mieszkania i domy, jak i ich ceny z dnia na dzień spadają. Potrzeba więc mniej rąk do pracy. Jak się potoczą sprawy dalej, trudno przewidzieć, ale różowo to nie wygląda.

Może majstrują tu potężne koncerny? Ceny leków na Litwie już nie tylko gryzą, mogą pożreć pacjenta wraz z butami. Co z tego, że kolejni ministrowie ochrony zdrowia korygują listy leków refundowanych, że zmieniają też przepisy dotyczące ich importu i rejestracji? Choć rynek leków jest bardzo bogaty i zróżnicowany cenowo, na Litwę najczęściej trafiają te najdroższe.

Importem leków w krajach unijnych może się zajmować niemal każdy przedsiębiorca. W jednym kraju taniej kupić, u siebie sprzedać. Zyskują na tym: przedsiębiorca, chorzy, budżet państwa, a na półkach aptek pojawiają się nowe, o tych samych właściwościach, ale tańsze leki. Ale nie u nas. Do tego, co na Zachodzie od dawna jest normą, my podchodzimy z niechęcią. Z punktu widzenia przepisów niby wszystko jest w porządku, ale teoria bardzo odbiega od praktyki. Teoretycznie wystąpienie o zezwolenie na import leków powinno być rozpatrzone w ciągu 45 dni. Praktycznie trwa to pół i więcej roku.

Dlaczego utrudnia się import leków, które w Europie przeszły wszelkie atestacje i są dopuszczone do użytku? Dlaczego biznesmeni w Polsce, na Łotwie już od dłuższego czasu sprowadzają do swoich krajów tańsze leki, a my musimy się rujnować na najdroższe? Pełniący obowiązki kierownika Państwowego Zarządu Kontroli Leków Mindaugas Buta gęsto się tłumaczy, że zrównanie leków z innymi importowanymi towarami to w naszym kraju całkiem nowa rzecz. I sprowadzającym, i wydającym zezwolenia brak więc ponoć zarówno kompetencji jak też doświadczenia. Właśnie to ponoć sprawia, że formalności trwają miesiącami.

Z kolei kierownik Międzynarodowej Kampanii Euroapotheca Darius Nedzinskas przyznaje, że wprowadzenie na nasz rynek tańszych leków miałoby swoją dobrą i złą stronę. Zła – to obawa, że w razie wzrostu ceny tańszego leku importerzy nie będą już mieli takiego zysku i zrezygnują z jego sprowadzania. I wówczas chorzy mogą się okazać bez bardzo potrzebnych dla nich leków. Bajka, bo rynek nie toleruje próżni. Znajdzie się ktoś, komu się będzie opłacało.

Większość właścicieli aptek uważa, że zwłoka z wydawaniem zezwoleń wynika ze zwykłej biurokracji, bo w większości są to leki dobrze znanych na Litwie firm, nie potrzebujące jakichkolwiek dodatkowych badań. Oj, czy aby tylko o biurokrację tu chodzi? A może majstrują coś przy tym potężne koncerny farmaceutyczne, które wciskają nam drogie leki i jak ognia boją się taniej konkurencji? Formalnie jesteśmy w UE już 4 lata, kiedy dotrzemy tam mentalnie?

Perspektywa z zaciskaniem pasa. No, i jest już po rwetesie wyborczym. Mamy nowy Sejm i nowych pajaców: artystów, show biznesmenów, czyli nowe rowerowe show. Praktycznie podzielono też wszystkie stołki. A więc – do dzieła!

Należy przyznać, że nowa władza nas nie zawiodła. Już bowiem na wstępie zaczęła prawdę w oczy walić. Okazuje się, że tak krytykowana przez Gediminasa Kirkilasa Dalia Grybauskaite miała rację. Nasza gospodarka nie tylko leży na łopatkach, ale jest wręcz na dnie. Andrius Kubilius mówi, że takiej recesji jeszcze nigdy nie było i, że stan gospodarczy przeszedł ich najciemniejsze oczekiwania, dlatego wypadnie nie lada zacisnąć pasa (ciekawe tylko, gdzie przez te ubiegłe lata był Kubilius i inni, że nie widzieli, co za ich plecami się dzieje?).

A oszczędzanie rozpocznie się od maluczkich: skrócenia im urlopów macierzyńskich, zmniejszenia wolnych dni pracy, likwidacji różnego rodzaju rekompensat socjalnych i wielu innych cięć poniżej pasa. Tymczasem (o, paranojo!) w ramach ,,oszczędności” planuje się utworzyć jeszcze jedno ministerstwo – energetyki. Ponoć to nic nie będzie kosztować. Czyżby nowi ministrowie i ich ekipa zgodzą się pracować na zasadach charytatywnych?

To coś z serii, jakby rodzina zdecydowała zmniejszyć wydatki na utrzymanie, bo końca z końcem nie może związać, i zaprosiła do najdroższej restauracji sąsiadów, by ten moment jakoś uczcić. Słowem, w myśl pijackiej zasady: klin klinem się wybija. Brawo, władzo! Tak trzymać! Przyszłe pokolenia kiedyś ci za to ,,podziękują”, a i historia nie zapomni.

Julitta Tryk

Wstecz