Niesforny panicz z wileńskiej Łosiówki

Jeszcze raz za siebie spójrz.

Za siebie – jeszcze raz.

Mogłeś mieć, co tylko chcesz.

Nie tylko to, co masz.

 

Mogłeś wiatr pochwycić w żagle.

Nie chciałeś. Uciekł wiatr.

Miałeś w ręku cztery asy.

A nie chciałeś grać.

 

Mogłeś mieć medali rząd.

Nie dbać o opinię.

Mogłeś być daleko stąd.

Mieć więcej niż inni.

 

Chciałeś własną drogą iść.

Nie przerywaj biegu.

Chciałeś sobą być… I byłeś

I nie żałuj tego.

Taki napisał o sobie tekst piosenki w 1990 roku, gdy już był przekroczył siedemdziesiątkę. Dziś – wciąż nie przerywa biegu… Ma obecnie 88 lat. Wilnianin. W 1945, wraz z rodzicami był zmuszony ewakuować się do pojałtańskiej Polski. To nie on wyjechał z Wilna, to Wilno odjechało od niego. Potem będzie tu wracał – jako gość rodzinnego miasta, w którym upłynęło jego beztroskie dzieciństwo i lata wczesnej młodości.

Jego stałą przystanią została Gdynia. A mógł być „daleko stąd i mieć więcej niż inni”. Przemierzył kawał świata. Miał niejednokrotną okazję, by zwinąć żagle i opuścić kraj ten, gdzie (parafrazując Norwida) już nie było „winą dużą popsować gniazdo na gruszy bocianie…”. Zrobili to inni. On – nie. Magiczna „zagranica” mogła mu przynieść olbrzymie zyski. „Kraj” – rzucał mu permanentnie kłody pod nogi. Ale „to” właśnie lubił.

Całe życie szedł pod wiatr. Dziś… odnosi się wrażenie, że w tej wędrówce już nigdy nie ustanie…

Franciszek syn Franciszka, Jan wnuk Jana

Poznałam go w sierpniu 2008. W Wilnie w jego byłych ojcowskich dobrach – na Łosiówce. Wcześniej, tak „zaocznie”, dał się poznać z łamów „Magazynu Wileńskiego”, na których w lutym 2002 roku pisał o swoim ojcu, Franciszku Walickim, człowieku w przedwojennym Wilnie dobrze znanym, wielce poważanym. To po nim odziedziczył imię. I drugie – Jan – po dziadku.

Kim był Franciszek senior, pozwolę tu sobie przypomnieć.

Urodził się w 1874 w Biesiadach na Mińszczyźnie, ale już od drugiego roku życia zamieszkał wraz z rodzicami w Wilnie, toteż do ostatnich dni swoich uważał to miasto za rodzinne. Uczył się w Wilnie, studia ukończył we Lwowie, skąd wrócił z dyplomem, upoważniającym go do pracy w charakterze inżyniera geodety.

Po powrocie do Wilna został zatrudniony jako członek Komisji Szacunkowej Magistratu Miasta Wilna, niedługo potem dzięki pracowitości i nieprzeciętnym zdolnościom wywindował na stanowisko naczelnika świeżo utworzonego Wydziału Pomiarów Miasta Wilna, które to stanowisko piastował 18 lat. Te lata jego pracy były wielkim darem dla miasta. Zaprojektował i założył lokalną sieć triangulacyjną dla Wielkiego Wilna. Pod jego nadzorem i kierownictwem dokonano również szczegółowych pomiarów, według których sporządzono dokładną mapę Wilna w skali 1:250.

Inżynier geodeta Franciszek Walicki był ponadto autorem planu regulacji Wilna oraz bezpośrednim wykonawcą wielu prac pomiarowych w mieście i jego okolicach. Konferencja Moskiewskiego Instytutu Mierniczego uznała jego prace za najlepsze z dotychczas przeprowadzonych na całym obszarze ówczesnego Cesarstwa Rosyjskiego. Był takoż autorem map basenów wodnych Litwy, za których sporządzenie wyróżniono go złotym medalem i dyplomem honorowym.

Wraz z wybuchem I wojny światowej wyjechał do Łodzi, gdzie podjął pracę na stanowisku kierownika Wydziału Pomiarów i Regulacji Miasta. Tu, podobnie jak wcześniej w Wilnie, również opracował pierwszą nowoczesną mapę Łodzi i jej okolic.

Łódź opuścił w 1922 roku. Bez żalu. Nie był zachwycony miastem, naonczas szarym, zaniedbanym, z ponurym fabrycznym pejzażem, niezdrowym klimatem. Ale tam właśnie spotkała go wielka radość: w 1920 urodził mu się syn Franciszek Jan. Po latach Franciszek junior będzie to wydarzenie wspominał tak: „Mój ojciec, Franciszek Walicki inżynier geodeta miał naonczas 46 lat i cieszył się, że ma syna jedynaka. Matka, Felicja, młodsza od niego o 21 lat, marzyła o córce. Mnie nie pytano o zdanie i do piątego roku życia paradowałem w sukienkach i z kokardami we włosach”.

Po powrocie do Wilna inżynier Walicki objął swe dawne stanowisko – naczelnika wydziału w wileńskim magistracie. Dalej prowadził prace pomiarowe na terenach miasta i w okolicach. W 1926 uzyskał tytuł mierniczego przysięgłego, uprawniający go do prowadzenia samodzielnej działalności zawodowej.

„Skromny, bezstronny, pracowity i tolerancyjny inżynier Franciszek Walicki był nadzwyczaj lubiany i szanowany nie tylko przez rodaków, ale również przez przedstawicieli innych narodowości, w które to od zawsze Wilno obfitowało. Miał wielu przyjaciół wśród Litwinów (do nich należał m. in. J. Kamarauskas, znany architekt i rysownik), jak też wśród Żydów. W 1939 r. bezinteresownie wykonał pomiary Przytułku dla Starców Żydowskiego Stowarzyszenia Dobroczynności. Dotychczas w rodzinie zachowały się niektóre dokumenty, należące do mojego Ojca, a wśród nich – podziękowanie od zarządu wspomnianego Stowarzyszenia inżynierowi Walickiemu za ten piękny gest” – pisał na łamach „M.W.” Franciszek junior.

Pisał o tym wszystkim nie po to, żeby się swoim tatą przechwalać. Miał w tym główny cel: uchronić przed zagładą popadające w ruiny rodzinny dworek i kaplicę, podać do publicznej wiadomości, do kogo, do jakiego formatu człowieka należały. I nie pisał o tym wiedziony chęcią odzyskania ojcowskiej majętności (acz jest tych dóbr prawowitym spadkobiercą), pisał z nadzieją, że uda się je ocalić dla miasta.

Zmartwychwstałe dworek i kaplica

W 1928 roku inżynier geodeta Franciszek Walicki nabył w Tuskulanach na Łosiówce przy ul. Świronek nieruchomość o powierzchni 3,5 ha wraz z XIX-wiecznym dworkiem i dwoma budynkami mieszkalnymi. W 1931 zbudował tu według własnego projektu kaplicę pw. św. Teresy od Dzieciątka Jezus dla uczczenia pamięci rodziców – Jana Walickiego i Heleny de domo Chrzczonowicz. W wyniku działań wojennych kaplica uległa poważnym zniszczeniom. Zginął obraz św. Teresy pędzla znanego malarza Mariana Kuleszy, czyjeś świętokradcze ręce (najwyraźniej celowo) wydobyły wmurowany w ołtarz Akt Erekcyjny, reszty dokonali późniejsi wandale na zasadzie niszczyć aby niszczyć. Stan kaplicy w 2002 roku przedstawiła na zdjęciu redakcja „Magazynu Wileńskiego” z własnym dopiskiem „Coraz poważniej ostatnio się mówi w Wilnie o należytym zagospodarowaniu dworu, kaplicy i parku tuskulańskiego, w którym pochowane są powojenne ofiary KGB. Prawdopodobnie już w przyszłym roku prace zostaną rozpoczęte. Ma być utworzone muzeum w odrestaurowanym dworze. Kaplicę też planuje się odbudować i poświęcić”.

Dziś dwór i kaplica odzyskały swój pierwotny wygląd. W trakcie prac nad przywróceniem budynkowi dawnej świetności dokonano zaskakującego odkrycia. Okazało się, że dwór został zbudowany na murach bardzo starej, sięgającej parę wieków cegielni. „Oczywiście moi rodzice o tym nic nie wiedzieli” – mówi dziś mile zdziwiony tym odkryciem Franciszek Walicki.

Kaplica, obecnie w odnowionej szacie, czeka jeszcze na uporządkowanie wnętrza, w którym na jednej ze ścian zostanie wmurowana tablica memoratywna z napisem (zgodnie z życzeniem Franciszka Walickiego juniora) następującej treści:

Tę kaplicę pod wezwaniem św. Teresy

zbudował w roku 1931

INŻ. FRANCISZEK WALICKI

w dowód pamięci

po zmarłych w Wilnie Rodzicach

Janie i Helenie Walickich

…Wędrujemy po dawnych komnatach dworskich. „Tu był mój pokój – mówi wzruszony Franciszek Walicki. – Tutaj wczesnym latem o świcie budziło mnie kląskanie słowika za oknem. O! i winda tu jest!” – mówi mile zdziwiony.

Windę zainstalowano z myślą o niepełnosprawnych zwiedzających. Dom już niedługo zostanie oddany na użytek muzeum pamięci ofiar KGB.

– O ile jest Niebo, a w nim mój Ojciec, to gdy tam się z nim spotkam, opowiem mu o tym, że nasz dwór nad Wilią służy szlachetnym celom. Na pewno Ojciec się ucieszy – mówi Franciszek Walicki.

Ojciec… Był wielkim miłośnikiem Wilna, znawcą jego historii i zabytków. Miał cenne zbiory starych map, rycin i fotografii, zwłaszcza Starego Miasta. Własnym sumptem wydał serię reprodukcji obrazów Franciszka Smuglewicza, przedstawiających dawne mury obronne i baszty miasta. Podczas ogólnopolskich zjazdów inżynierów geodetów często przewodniczył obradom jako fachowiec o niekwestionowanym autorytecie.

Pożegnanie z ukochanym Wilnem w 1945 przeżył głęboko. Zostawił tam bezpowrotnie dorobek całego życia, wszystko co posiadał. Zmarł w Łodzi w wieku 90 lat.

W świecie dziecinnych lat

Gdy po trudnym dniu masz siebie dość,

Daj znak – nie będziesz sam.

Wybierz jedną z dróg, tych które znasz

I ruszaj w świat dziecinnych lat.

(…)

Chciałbyś teraz mieć dwanaście lat,

Być tam – wśród starych drzew.

I zobaczyć dom, znajomy sad…

I tyle, tyle znanych miejsc.

 

A pod jednym z drzew odkopać skarb

Ukryty dawno tu:

Małe muszelki dwie,

Które lubiłeś tak.

………………………

Zbudź się, zbudź, bo już czas.

To przecież tylko sen.

Zbudź się, zbudź, bo już czas

To przecież tylko sen.

To fragment piosenki autorstwa Franciszka juniora do muzyki Urszuli Sipińskiej. Napisał ją przed blisko 30 laty (w 1980 r.). „Do tej piosenki mam największy sentyment. Może dlatego, że tekst jest bardzo osobisty: o mnie samym, o tym co było, minęło i nie wróci…”.

Tekstów do piosenek napisał dziesiątki. Najwięcej – na potrzeby zespołów, które tworzył, współtworzył, wylansował, wyprowadził na szerokie wody. Tych tekstów osobistych napisał zaledwie kilka. (Bo z tym, co jest dla jaźni naj-najbliższe, najintymniejsze – z tym publicznie się nie obnosi…). Jacek Grań – znane i uznane, głośne w polskim świecie muzycznym nazwisko. Jacek Grań – to jego, Franciszka Walickiego pseudonim… Ale to już osobny rozdział w jego życiorysie, o czym później. Wróćmy do Wilna w sierpniu 2008.

Dworek na Łosiówce, zwany „Białym dworkiem”, był letnią posiadłością Walickich. Położony wśród rozłożystych lip i klonów na malowniczej skarpie na prawym brzegu Wilii, tonący w kwiatach i krzewach owocowych. Podczas jednego z wcześniejszych pobytów w Wilnie Franciszek junior z uczuciem nostalgii i zażenowania oglądał miejsca, gdzie każdego roku spędzał miesiące letnie. Ich dawny ogród pełen róż, gladioli, hiacyntów, chryzantem, dalii, tulipanów przypominał dżunglę i śmietnik… Dziś jest inaczej – czysto, acz łyso… Gdyby jeszcze nie ta potworna bryła, sowiecki relikt zwany Pałacem Kultury i Sportu MSW i te korty tenisowe – dziki, rażący akcent w parku zwanym Parkiem Powagi na cześć ofiar KGB.

Zimą mieszkali w śródmieściu – ostatni dom u zbiegu ulic Montwiłłowskiej i pańskiej. Z okien mieszkania na pierwszym piętrze rozciągał się widok na Plac Łukiski, pokryty koleinami chłopskich furmanek i zapełniony straganami, w których sprzedawano pierogi, kapustę i śledzie. Co roku, 4 marca odbywał się tu słynny tradycyjny „Kaziuk”. Dalej – w kierunku rzeki, jak będzie wspominał Franciszek junior – „straszyły ubogie warsztaty, garbarnie i składy drewna”. W tym domu, na balkonie zrobiono mu w tamtych czasach zdjęcie. Obecnie, w Anno Domini 2008 przywiózł je ze sobą do Wilna, wszedł do ich dawnego domu, do mieszkania „z tym balkonem”, z prośbą do nowych gospodarzy, by pozwolili mu na tym balkonie się sfotografować. Oczywiście nie odmówili…

Ten dom wspomina najmilej. Było to kilkupokojowe mieszkanie „z tym” właśnie dużym balkonem, z widokiem na kościół św. św. Jakuba i Filipa. Czuło się w tym mieszkaniu ciepło rodzinnego domu, co było zasługą rodziców, zwłaszcza matki. Bo ojciec wracał z magistratu przeważnie koło czwartej i już zaraz po obiedzie zabierał się w domu do dalszej pracy, którą kończył zazwyczaj o północy. Jako inżynier geodeta miał dużo prywatnych zamówień.

Rodzice żyli oszczędnie. Może dlatego na początku lat trzydziestych ojciec mógł kupić najnowszy model francuskiego „Peugeota”. Samochód robił w mieście dużą furorę, ale jeździli nim rzadko – najwyżej raz na parę tygodni, bo inżynier Walicki przywiązany do powozów (przed pierwszą wojną światową miał dwa powozy i parę koni), traktował samochód niemal jak żywe stworzenie. Dochodziło do tego, że przed większymi wzniesieniami kazał żonie i synowi wysiadać, „żeby nie przemęczać automobilu”. Sam wjeżdżał pod górę i czekał na nich, a oni wchodzili pieszo.

Bardzo był przytulny w tym domu salonik. Wisiało tam ogromne lustro w złotej ramie, kilka akwarel Międzybłodzkiego – ulubionego artysty malarza inżyniera Walickiego – oraz kilka reprodukcji obrazów Artura Grottgera.

W roku 1944, po zajęciu miasta przez wojska sowieckie, rodzina Walickich została aresztowana przez NKWD. (Inżynier Walicki miał naonczas 70 lat). Posądzeni o udzielenie pomocy żołnierzom AK, spędzili kilka miesięcy w więzieniu na Łukiszkach. Cudem uratowani, opuścili Wilno na zawsze w kwietniu1945 jako tzw. „repatrianci”. Za mienie pozostawione „za Bugiem” nie otrzymali żadnego ekwiwalentu ani rekompensaty, choć gwarantowały im to międzynarodowe umowy.

Michał Walicki – słynny awanturnik, obieżyświat, szuler, podstoli koronny, kawaler Orła Białego

W salonie domu przy Montwiłłowskiej wisiała także reprodukcja miedziorytu Aleksandra Regulskiego z końca XVIII w. przedstawiająca dojrzałego mężczyznę z bujną czupryną i z gwiazdą Orderu Orła Białego na lewej piersi. Był to portret Michała hrabiego Walickiego, podstolego koronnego, zmarłego w Wilnie w roku 1828 i pochowanego na cmentarzu Bernardyńskim. Oryginał portretu wisiał w jednej z sal USB wśród portretów najbardziej zasłużonych protektorów i fundatorów Wileńskiego Uniwersytetu. O tym głośnym swego czasu Walickim (najprawdopodobniej dalekim krewniaku) Franciszek Walicki junior w swej książce wspomnieniowej („Szukaj, burz, buduj”) napisze tak:

„Krążyły o nim legendy, ale też i życie Michała Walickiego nie należało do zwyczajnych. Na przełomie XVIII i XIX wieku był jednym z największych awanturników w Europie, niezrównanym mistrzem gry w karty i w bilard, właścicielem ogromnej fortuny zdobytej w arystokratycznych salonach Paryża, Wiednia, Londynu i Petersburga, a także na kilku królewskich dworach, zwłaszcza francuskim, gdzie grywał i wygrywał – m. in. z królem Ludwikiem XVI, królową Marią Antoniną, diukiem Orleanu, hrabią d,Artois, nie mówiąc o pomniejszych dworzanach, których ogrywał w bezlitosny sposób…

W 1976 roku Wydawnictwo Literackie w Krakowie wydało interesującą książkę Andrzeja Hamerlińskiego-Dzierożyńskiego pt. „O kartach, karciarzach, grach poczciwych i szulerskich”. Rozdział „Szeroko świat” autor poświęcił Michałowi Walickiemu.

Z uwagi na to, że w obecnym, 2008, przypada okrągła rocznica śmierci tego „egzotycznego ptaka” związanego z Wilnem, w którym to swój barwny, burzliwy żywot zakończył, warto niektóre fragmenty tej książki pocytować.

Wśród słynnych awanturników, obieżyświatów i szulerów drugiej połowy XVIII wieku nie brakowało Polaków. Wszystkich ich wszakże przerósł, wszystkich zakasował jeden, nie mający sobie równych – Michał Walicki. Postać najdalsza od przeciętności. Ale nie dlatego, że zrobił karierę jakich mało i że fundamenty swojej magnackiej fortuny zbudował grą, ale dlatego, że sięgnąwszy szczytów ówczesnego społeczeństwa – nie runął z nich, jak tylu głośnych awanturników. Że w pewnej chwili swojego życia przestał być awanturnikiem, a stał się jednym z ludzi najpierwszej socjety europejskiej. Że ogromnego majątku używał w sposób także niezwyczajny, szczodrze łożąc na uczelnie, które dać nam miały Mickiewicza i Słowackiego, a wśród artystów, pisarzy, ludzi wiedzy zasługując na opinię bezinteresownego mecenasa i hojnego protektora. Wiemy, że urodził się w Mińszczyźnie w roku 1746 w rodzinie zaściankowego szlachcica i że uczył się w jezuickim konwikcie w Mohylewie. Ale o jego dalszych losach wiemy niewiele. Spotykamy go dopiero po latach we Francji. Bryluje w paryskich salonach. W końcu lat siedemdziesiątych miał już dosyć obycia, wiedzy i pieniędzy, aby wejść w prawdziwie wielki świat: książę Orleanu wprowadza go na dwór królewski. Ujmujący i nienaganny prezentował sztukę szulerską najwyższej klasy. Nigdy „o nic się nie sprzeczał, wątpliwe wypadki w grze zawsze przeciwko sobie rozwiązywał, kredytu nikomu nie odmawiał”. Rozpoczęły się gry – już nie o kretowiny, ale o góry złota, o prawdziwej urody szafiry, olśniewające diamenty. Hrabiego d,Artois (późniejszego Karola X) doprowadził na krawędź ruiny. Był zaś nie tylko szulerem najwytrawniejszej miary, ale też mądrym człowiekiem. Wiedział, że nadmiar szczęścia bywa złowrogi… W maju 1783 zawitał do Londynu. Tu poznał Juliana Ursyna Niemcewicza, związał się z Janem Śniadeckim. W roku 1787 wraca do kraju. W Wilnie funduje stypendium dla zdolnych a ubogich chłopców noszących jego nazwisko. Latem 1789 otrzymuje z rąk króla Stanisława Augusta Poniatowskiego Order św. Stanisława, a po roku najwyższe odznaczenie – Order Orła Białego. Ostatnie lata spędził w Wilnie. Miał tu dom na Bakszcie i – otoczywszy się gromadzonym przez dziesięciolecia przepychem zatrzasnął za sobą drzwi. Nie brakło jednak ludzi, co w drzwi domu Walickiego wchodzili. Znali drogę do nich ubodzy studenci i uczniowie, młodzi poeci, początkujący malarze. I żaden nie wychodził stąd zawiedziony. Około roku 1805 hrabia Michał zainteresował się Uniwersytetem Wileńskim, ofiarowując mu wielkiej wartości „zbiór konch i minerałów”. Wysyła hojne dary także dla Liceum Krzemienieckiego. We wczesnych czasach porozbiorowych, gdy ratowanie nauki i myśli polskiej stało się pierwszym patriotycznym obowiązkiem – Walicki szeroko otworzył swe kasy. Zmarł w wieku 82 lat, żegnany „powszechnym żalem biednych i kształcącej się młodzieży”.

Ten Michał Walicki – wspomina Franciszek Walicki syn Franciszka – bardzo pobudzał moją wyobraźnię. Zmarł bezdzietnie jako stary kawaler, nie był więc w prostej linii moim przodkiem, ale w historii naszego rodu zajmował wyjątkowe miejsce. Kiedy umarł, mój pradziad Daniel Walicki miał 36 lat. Też pochodził z Mińszczyzny i podobnie jak Michał uczył się w konwikcie jezuitów w Mohylewie. Ale po roku 1863, po konfiskacie majątków należących do Polaków, którzy sprzyjali Powstaniu Styczniowemu, cała rodzina – w kilku etapach – przeniosła się do Wilna. Często pytałem ojca, czy ja też, jako „ubogi a zdolny chłopiec noszący nazwisko Walicki”, będę korzystał z pomocy hrabiego Michała. Ojciec uśmiechał się pod sumiastym wąsem i zmieniał temat… Podobała mi się u Michała jego odwaga, pogoń za „szerokim światem”, podejmowanie wyzwań, które wymagały ryzyka i fantazji. I to, że był kimś innym niż my wszyscy utopieni w codzienności, bezbarwni i nudni.

Z okresu dzieciństwa Franciszek Walicki junior wielu wydarzeń już nie pamięta. Ale atmosfera rodzinnego domu, mieszkanie na Montwiłłowskiej, zapach kwiatów na Łosiówce i obraz starego Wilna nigdy nie dały się wytrącić z jego pamięci. Towarzyszyły mu w najtrudniejszych chwilach życia.

W innej dzielnicy miasta, w Markuciach nad Wilenką, mieli także spory kawał ziemi i kilka zabudowań gospodarczych. Nieruchomość tę nabył w latach 30. inżynier Franciszek Walicki od Barbary Puszkinowej, synowej Aleksandra Puszkina. Była ona zaprzyjaźniona z rodziną Walickich. Franciszek junior wspomina ją jako bardzo miłą staruszkę: „Częstowała nas prawdziwą kawą (w domu piliśmy zbożową), chętnie opowiadała o swym barwnym życiu”.

Barbara Puszkinowa zmarła w 1935 roku w wieku 80 lat; pochowana obok męża, Grigorija Puszkina w Markuciach.

Edukacja „u francuzików” i „jezusików

Z rozdziału „Żywy chłopiec” książki jego autorstwa „Szukaj, burz, buduj”:

„Ojciec był zafascynowany Francją. Wszystko co francuskie uważał za najlepsze. Prenumerował tygodnik „Illustration”, miał samochód marki „Peugeot”, nosił wąsy wzorowane na marszałku Fochu i premierze Clemenceau. Nic więc dziwnego, że moją wstępną edukację w Wilnie rozpocząłem od francuskiego przedszkola, a ściślej od przedszkola Madame Szaposznikow z francuskim językiem „wykładowym”. W rzeczywistości było to przedszkole żydowskie, a ja byłem chyba jedynym „parszywym gojem” wśród trzydziestu przedszkolaków, pochodzących z zamożnych rodzin żydowskich. Zajęcia odbywały się w języku francuskim. Uczyliśmy się francuskich wierszyków, śpiewaliśmy piosenki, ale w czasie przerw dzieci rozmawiały z sobą po żydowsku i łatwiej było w tym przedszkolu nauczyć się w języku jidysz niż francuskiego. Okazało się jednak, że ta przedszkolna francuszczyzna wlazła do głowy na całe życie, bo kiedy znalazłem się po latach w Maroku, a potem we Francji, ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie tylko wszystko rozumiem, ale także Francuzi rozumieją, co do nich mówię”.

Pierwsze lata szkolne spędził w Gimnazjum OO. Jezuitów przy kościele pw. św. Kazimierza.

„Od strony zaułka Kazimierzowskiego do gimnazjum przylegał ogród i kort tenisowy, ufundowany przez mojego ojca w przewidywaniu kłopotów, jakie mogłem sprawić na dzień dobry szlachetnym Ojcom.

Ale nie sprawiłem… Pierwszy rok nauki (klasa wstępna) minął bez awantur. Uczyłem się nieźle, marzyłem o zostaniu ministrantem, codziennie przed lekcjami wpadałem do kościoła. I kto wie, czy nie zostałbym księdzem (bo i takie myśli chodziły mi po głowie), gdyby… no właśnie, gdyby nie ksiądz, który uczył nas religii. Pytanie, które mu zadałem – a sam prosił o zadawanie pytań – wynikało ze zwykłej ciekawości: „Skoro Pan Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje (tu zacytowałem I Księgę Mojżeszową, I. 27), a człowiek pochodzi od małpy, to jak naprawdę wyglądał Pan Bóg?”. Ale pytania nie zdążyłem dokończyć. Już przy słowie „małpa” potężne dłonie ojca T. wbiły się w moje ramiona, uniosły mnie w górę, obróciły o 180 stopni i cisnęły w kierunku drzwi. Zamknęły się za mną z głuchym trzaskiem.

U księdza miałem przechlapane, ale okazało się że nie tylko u niego. Pojawiły się pierwsze dwóje. Zaczęły się wagary. Gimnazjum jezuitów uważane było za najlepsze w Wilnie, ale uczniowie mieli opinię maminsynków, wymoczków, nazywano ich jezusikami. Przegrywali szkolne mecze, nie palili papierosów, byli sztywni i niemrawi. Wolałem towarzystwo chłopców od „Zygmunta Augusta”, „Mickiewicza”, nie mówiąc o uczniach zawodówki na Holenderni. Szybko ulotniły się marzenia o sutannie, a chodzenie do szkoły stało się katorgą.

Nigdy nie byłem ulubieńcem moich nauczycieli i wychowawców. Niektórzy czuli do mnie wręcz niechęć, dwóje sypały się jak z rogu obfitości, a stopień z zachowania prawie nigdy nie przekraczał oceny dostatecznej. Ojciec uważał, że stopień dostateczny z zachowania to w rzeczywistości dwója, a ja tłumaczyłem, że to całkiem przyzwoita ocena (dostatecznie=odpowiednio), i że nie ma potrzeby wypruwać z siebie flaków, walcząc o lepszy stopień. Dwóje z innych przedmiotów tłumaczyłem dziełem przypadku.

Często zdarza się, że ludzie, którzy coś w życiu osiągnęli, lubią, chyba dla przekory, opowiadać, że w szkole byli słabymi uczniami, mieli dwóje, że chciano ich nawet usunąć ze szkoły… Mam niepodważalny dowód: świadectwo szkolne z roku 1935, z którego wynika, że w ogólnej ocenie postępów – między 30 współuczniami klasy II b osiągnąłem miejsce… 30!

Do nauczycieli, wychowawców nie miałem żalu. Robili swoje, a ja im po prostu nie dawałem szansy. Pamiętam kilka księży bardzo sympatycznych, inteligentnych i doskonale przygotowanych do zawodu wychowawców: ks. Czudka TJ, ks. Mączkę TJ, ks. Orsaczka TJ, ks. Kucharskiego TJ, ks. Koneweckiego TJ, ks. Życzkowskiego TJ, ks. Dębińskiego TJ, opiekuna mojej klasy. Pechowy nauczyciel religii, ojciec T. należał do wyjątków, ale to właśnie jemu, niestety, przypadł największy udział w procesie zniechęcenia mnie do szkoły i religii.

Zbliżał się finał. Ze wstydem wspominam ten fatalny dzień. Każdy uczeń miał dzienniczek, w którym wychowawcy wpisywali swoje uwagi: dwóje, spóźnienia itp. Rodzice składali podpis i dzienniczek wracał do wychowawcy. Podpisami rodziców nie przejmowałem się, bo sam to robiłem za moją mamę, jako że w kaligrafii byłem dobry. Dlaczego? Żeby jej nie denerwować… Ale pewnego dnia podpis nie udał się. Wezwany przez wychowawcę do pokazania dzienniczka, wymyśliłem na poczekaniu bajeczkę, że właśnie przed chwilą dzienniczek wyrwał mi jakiś łobuz z IIa, podarł i wrzucił do ubikacji. – Poznałbyś go? – zapytał zdumiony wychowawca. – Oczywiście! Po wejściu do wymienionej klasy (a lekcja już się zaczęła) bez wahania wskazałem na grubaska siedzącego w pierwszej ławce… Miałem pecha. Był to najlepszy uczeń, prymus klasy, chodząca uczciwość. Nie było ratunku. 14 maja 1935 r., na miesiąc przed końcem roku szkolnego, pożegnałem się z Gimnazjum OO. Jezuitów „na własną prośbę opieki domowej”.

W szkole, w której się łamało schematy

Jesienią 1935 trafił do Rydzyny, dawnej siedziby magnackich rodów Leszczyńskich i Sułkowskich. Rydzyna (9 km od Leszna) – to jeden z najpiękniejszych barokowych pałaców w Polsce. W latach 1928-1939 był on siedzibą doświadczalnej prywatnej szkoły ogólnokształcącej pod nazwą Gimnazjum i Liceum im. Sułkowskich.

W pałacu, liczącym ponad sto komnat, sal i pomieszczeń gospodarczych, uczyło się zaledwie stu uczniów. Pałac od strony zewnętrznej, jak też od środka, wywierał oszałamiające wrażenie. Miał kształt czterokondygnacyjnego czworoboku, otoczony był fosą i parkiem. A wewnątrz… Sufity wielu sal pokrywały fantastyczne stiuki. W ogromnej auli, dawnej Sali Balowej, podpartej 22 korynckimi kolumnami mieściła się sypialnia uczniów młodszych klas. Podziw budziły bogato wyposażone gabinety fizyki, chemii, geografii i przyrody, pracownia robót ręcznych i sala gimnastyczna.

Była to unikalna szkoła w przedwojennej Polsce, oparta na wzorach angielskich („polski Eton”), założona i prowadzona przez wybitnego pedagoga, Tadeusza Łopuszańskiego. Do roku 1926 dyrektor Łopuszański był ministrem i wiceministrem Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, potem zajął się organizacją eksperymentalnego zakładu wychowawczego w Rydzynie, obejmującego męską szkołę średnią i złączony z nią organicznie internat, w którym mieszkali wszyscy uczniowie i część wychowawców.

Co to była za szkoła, czego i jak uczyła, kogo kształciła? Franciszek Walicki w jednym z rozdziałów swej autobiograficznej książki poświęci jej wiele uwagi, łączonej z ciepłymi uczuciami.

Szkoła nastawiona była na przekształcenie polityki inteligencji polskiej jako kierowniczej warstwy narodu. Zrywała z jednostronnym intelektualizmem na korzyść pełnego i harmonijnego, fizycznego i psychicznego rozwoju człowieka. Wdrażała wiedzę, preferowała samodzielne myślenie, uczyła szacunku do pracy. Wychowaniu moralnemu przyznano najwyższą rangę. Niektóre idee szkoły wyprzedzały epokę, łamały schematy, były trudne do akceptacji. Głosiły, że inteligentem nie jest ten, kto kończy „wysokie” szkoły lub uczelnie, ale ten, kto twórczo pracuje w swoim zawodzie. Inteligentem mógł być rzemieślnik, który wprowadzał w swojej pracy jakieś twórcze ulepszenia, a nie był nim profesor uniwersytetu, który nie pracował w sposób twórczy w swej dziedzinie. Duże znaczenie przypisywano zasadzie rozwijania indywidualnych zainteresowań. Zasada ta głosiła, że bez takiego zainteresowania nauka w szkole staje się dla ucznia zajęciem nudnym, jałowym i męczącym. Że tylko takie formy życia szkolnego, które budzą żywe zainteresowanie, gwarantują sukces wychowawczy. Silny nacisk kładziono na sport: szkoła miała własny stadion z 400-metrową bieżnią, korty tenisowe i kilka boisk do gry w siatkówkę, piłkę ręczną i koszykówkę.

Ważnym elementem wychowania było odseperowanie uczniów od wąsko pojętej polityki i politykierstwa. W szkole nie było żadnych organizacji młodzieżowych poza szkolnym samorządem. Nie było ani sanacyjnego „Legionu Młodych”, ani „Straży Pożarnej”, ani organizacji wyznaniowych, ani nawet harcerstwa, chociaż wśród wychowawców było dwóch harcmistrzów – Tadeusz Maresz i Oskar Żawrocki. Szkoła nie tworzyła podziałów wedle kryteriów politycznych, uważając, że mąciłoby to atmosferę nauki i wychowania w duchu szeroko rozumianej tolerancji światopoglądowej, narodowościowej i wyznaniowej”.

Koledzy Franciszka Walickiego pochodzili z różnych stron Polski i z różnych środowisk. Uczyli się tu: Józef Zwisłocki – wnuk prezydenta Mościckiego, synowie generałów Wojska Polskiego – Janek Sosnkowski, Adolf Młot-Fijałkowski, Józef Dąb-Biernacki, Andrzej Bortnowski, syn wojewody poznańskiego Janek Maruszewski, syn Marii Kuncewiczowej Witek (był z Franciszkiem Walickim w jednej klasie), synowie ambasadorów – Henryk Papee i bracia Marian i Janek Barthel de Weydenthal, synowie profesorów – Janusz Michejda, Maciek Kilarski i Janek Sierzputowski (wszyscy z klasy Walickiego), synowie znanych przemysłowców i ziemian – Rysiek i Mariusz Geyerowie, Leopold Kronenberg, Rafał Lubomirski. Byli tam również chłopcy z rodzin średniozamożnych, a nawet biednych, którzy dzięki dobrym wynikom w nauce uczyli się w Rydzynie za darmo. Różnice społeczne, majątkowe i wyznaniowe wśród uczniów nie istniały.

Rodowód niektórych wychowanków i wystrój pałacowych pomieszczeń kontrastowały ze spartańskimi warunkami życia i wychowania. Metalowe łóżka, koce i poduszki wypełnione morską trawą (kołdry, poduszki z pierza i jaśki były zabronione), zakaz posiadania pieniędzy, zakaz czytania gazet (w młodszych klasach), napięty rozkład zajęć (6 lekcji dziennie – pierwsza już przed śniadaniem), dużo ruchu i sportu nie budziły sprzeciwu. Uważali, że tak być powinno, że to się im w życiu przyda, a wychowanie fizyczne – gry sportowe, lekkoatletykę, tenis – kojarzyli z najlepszym odpoczynkiem.

Ta szkoła nie mogła nudzić. Lekcje były ciekawe, pracownie doskonale wyposażone, nauczyciele stale pod ręką: życzliwi i w każdej chwili gotowi do udzielenia pomocy.

Pobyt w Rydzynie Franciszek Walicki wspomina z ogromnym sentymentem. Był tu zaledwie trzy lata, ale był to najważniejszy okres w jego życiu. Żegnając się z kolegami i dyrekcją szkoły nie spodziewał się, że zostawia po sobie aż tak dobre wspomnienia.

Po latach jego kolega z Rydzyny, były przewodniczący Samorządu Szkolnego, Stanisław Ostrowski tak będzie o nim wspominał:

„Franek był przykładem skuteczności rydzyńskiego systemu wychowania. Przyjechał z sześcioma dwójami, opuszczał Rydzynę z piątkami i czwórkami. Zmieniał się w oczach. Zamknięty w sobie, coraz chętniej uczestniczył w życiu szkoły. Lubił zajęcia pozalekcyjne: fizykę, prace ręczne, historię. Był doskonałym sportowcem: lekkoatletą i koszykarzem. Wzwyż skakał własnym stylem: zaczynał jakby flopem, ale że lądowaliśmy na piasku, wykonywał w powietrzu przedziwny skręt i lądował „na cztery łapy”. W rzucie dyskiem był rekordzistą szkoły (a był w tym czasie dopiero w trzeciej klasie!) i chyba rekordzistą Polski juniorów. Najbardziej lubił koszykówkę. Obaj graliśmy w reprezentacyjnej drużynie: ja na prawym skrzydle, on w obronie. Ciekawe, że już wtedy interesował się muzyką. Leopold Kronenberg, jego kolega z klasy, komponował melodie, a Franek układał teksty”.

W październiku 1938, gdy Franciszek Walicki był już oddalony od Polski o parę tysięcy mil morskich, na ręce jego ojca w Wilnie nadszedł list od dyrektora szkoły w Rydzynie, Tadeusza Łopuszańskiego (list datowany dniem 6 października 1938 r.):

„Kochany Chłopcze!

Od Ojca Twego dowiedziałem się, że zdałeś do Szkoły Morskiej, a obecnie odbywasz podróż „Darem Pomorza”. Życzę Ci w tej podróży, w studiach i w życiu jak najwięcej powodzenia i szczęścia. A przede wszystkim życzę Ci, abyś zawsze pozostał człowiekiem dzielnym i prawym. Jestem pewien, że tak będzie. Wszyscy przesyłamy Ci bardzo serdeczne pozdrowienia. Dołączam do nich mocny uścisk dłoni”.

W roku 1995, po sześćdziesięciu latach od pierwszego spotkania z Rydzyną, Franciszek Walicki odwiedzi dawną siedzibę szkoły z okazji zjazdu Byłych Rydzyniaków.

(Dokończenie nastąpi)

Alwida A. Bajor

Wstecz