„Zgoda” jubileuszowa 

Wytańczone dwudziestolecie

Kiedy przed dwudziestoma laty – w listopadową sobotę – w Rudomiń-skiej Szkole Średniej odbyło się pierwsze spotkanie chętnych tańca dzieci z młodymi wówczas adeptami „Wilii” Renatą i Henrykiem Kasperowiczami, wątpię, czy nawet najwięksi zapaleńcy tego pomysłu oczyma wyobraźni mogli przewidzieć taki sukces powoływanego do życia zespołu. Ba, nie tylko sukces, ale samo istnienie zespołu wisiało praktycznie na włosku, bo…

Jak dziś wyznaje kierownik (niezmienny od dwóch dziesięcioleci) Henryk Kasperowicz, owszem, był tancerzem, przeszedł dobrą szkołę i miał swe sukcesy w „Wilii”, ale to wszystko. Bo co innego tańczyć, a całkiem co innego – nauczać tańca. Kiedy się zgodził na to spotkanie w szkole 6 listopada 1988 roku, to myślał o tym, że owszem, nauczy dzieciaki kilku tanecznych ujęć, kroków, no i tyle. Ale po odbiorze dzieci, przeprowadzeniu kilkunastu zajęć (na które z ówczesną żoną Renatą jeździli autobusem z Wilna w tę jesienną szarugę) – dyrekcja szkoły „zażądała” występu, koncertu dla widzów.

Brano ich na ambit, że niby dzieciaki tyle pracują, czas swój poświęcają, stąd muszą wystąpić przed publicznością. Skoro nie było na to rady, zrobili ten pierwszy pokaz w szkole. A potem już się przyzwyczaili do „swoich” dzieci, do tych „podróży” zatłoczonymi podmiejskimi autobusami i w maju 1989 roku wystąpili na prawdziwym koncercie – święcie folkloru w Niemenczynie – na „Kwiatach Polskich”.

Tak oto „Zgoda” zaistniała. A młody kierownik musiał pilnie myśleć o kształceniu choreograficznym, bo… innego wyjścia nie miał. On, biochemik, absolwent Uniwersytetu Wileńskiego, obok pracy zawodowej stał się „ojcem” kilkudziesięciu dzieciaków, które miał wprowadzać w tajniki tańca, kultury narodowej. I robić to tak, by ten taniec i ta kultura stały się dla nich tak samo ważne, jak szaleństwa w gronie rówieśników, gra w futbol lub kosza.

I to mu się udało. Bo znalazł klucz do nastolatków. Jaki? Może nawet niejeden, gdyż uniwersalnego chyba nie ma, ale starał się zawsze dobrać właściwy… Nie robił tragedii, kiedy próbę musiał rozpocząć nawet ze znacznym opóźnieniem czy zrobić dłuższą przerwę bądź zamarudzić mocno po zajęciach: bo jego „artyści” akurat mieli jakiś problem do omówienia wcale nie związany z twórczością lub po prostu chcieli sobie pogawędzić na „różne tematy”.

Wychodził z założenia, że gdy będą się przyjaźnili, znajdą wspólne tematy do rozmów, zechcą być ze sobą, to też naprawdę niemały trud, potrzebny do stworzenia kolejnego ujęcia, tańca, pójdzie im łatwiej. Odezwał się w nim „pedagog”? Czy aby dlatego, że w dyplomie widnieje wpis, uprawniający go też do nauczania. A może rozumiał to lepiej od innych, bo przecież miał za sobą uczestnictwo w „Wilence” – dziecięcym zespole w rodzimej „dziewiętnastce”, no i „Wilię”. Nie, wcale nie ma wszystkiego idealnie poukładanego i nieraz myśli o tym, by… dać sobie spokój, bo młodzież się robi coraz bardziej wygodnicka. Ale zaraz ma już przed oczyma ich twarze, trasy wyjazdów, coroczne letnie biwaki… I wie, że tworzą wspólną, zgodną rodzinę. A że w rodzinie też bywa różnie, wiadomo, ale „zgoda” („Zgoda”) zwycięża.

Ten koncert 15 listopada br. w swej macierzystej szkole szykowali dla siebie: byłych i obecnych zespolaków, kierowników, przyjaciół, sympatyków, rodzin. Żeby się wspólnie sobą nacieszyć oraz wystawić na najbardziej bezlitosny sąd – ocenę ludzi nieobojętnych. I tak rozpocząć to swoje świętowanie – maratonem prób, które ma wieńczyć koncert jubileuszowy w maju przyszłego roku.

Widzom mogę uchylić rąbka tajemnicy: kierownik (menadżer, opiekun w jednej osobie) pragnie przedstawić ze swoją „Zgodą” dla szanownej publiczności… mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza”. Ma swoją wizję muzyczną tego utworu, gdzie znajdzie się symbioza polki z hip-hopem, a walczyka – z rapem. Przecież z młodzieżą i dla młodzieży pracuje. By dali się zapalić do klasyki, do folkloru, ludowości (a więc odczuli patriotyzm, dumę narodową), trzeba im te tak ważne, rzec można, zasadnicze dla człowieka sprawy przedstawić w atrakcyjnym dla nich „opakowaniu”.

Na sali obecni byli kierownicy: Renata Kasperowicz, Renata Skrobot, Beata Tarasowa, koledzy z „Wilii” i wierni pomocnicy w roztańczeniu zespołu – Daniel Babiński, Tomasz Marcinkiewicz, bardzo emocjonalnie odbierający każdy popis. Potem w zaimprowizowanym występie weteranów pokazali swoją klasę. A wraz z nimi również para, która przetańczyła ze sobą 10 lat: Janina Masiewicz i Daniel Herman.

Kiedy spytałam, co dla nich znaczy „Zgoda” – byli zgodni w odpowiedzi, że przeżyli tu piękny kawał życiorysu. Natomiast zagadnięci państwo Krystyna i Zenon Klukowscy byli dumni i szczęśliwi, że ich dzieci Elżbieta i Jarosław – dziś dorośli, już po studiach młodzi ludzie – związali swój los z zespołem, chociaż nie pochodzą z Rudomina, a są absolwentami „dziewiętnastki”.

Dzisiaj „Zgoda” – to cztery grupy taneczne obejmujące uczniów klas I-IV, IV-VII, VII – XI oraz grupa reprezentacyjna. Instruktorami tańca obok kierownika są w nich wychowankowie zespołu: Krystyna i Wiktoria Pomiećko oraz Rafał Gusiew. Kapelą „Zgody” kieruje Romuald Piotrowski, zaś wyodrębnioną grupą wokalną, która powstała przed pięcioma laty pod kierownictwem Edwarda Trusewicza (pan Henryk uważa, że to był doskonały szlif dla chórzystów), kieruje dziś Iwona Bujnowska.

Henryk Kasperowicz ze skruchą przyznaje, że zespół z założenia miał być wyłącznie taneczny. Może też dlatego, że sam preferował tańce, utrzymał się w takiej postaci przez całe 15 lat. Owszem, tancerze, jak było trzeba, śpiewali. Jednak coraz bardziej rozbudowywany i doskonały repertuar wymagał, by mieli oni przerwy pomiędzy wyjściem na scenę dla złapania cokolwiek głębszego oddechu i zmiany strojów. W zasadzie prawdziwe folklorystyczne zespoły unikają rozgraniczenia na tancerzy i chórzystów. Na scenie ma być bowiem tworzony naturalny obrazek zabawy ludowej, nie tylko z tańcami i piosenkami, ale z odpowiednimi okrzykami, gestami…

W najbliższej przyszłości ukształtowany obecnie chór siłą rzeczy będzie się musiał rozruszać, co zresztą na dobre mu wyjdzie. I chociaż piosenki chwytały za serce i zbierały burzliwe oklaski, to jednak właśnie w tańcu „Zgoda” jest nieprześcigniona. Tańce sądeckie, lubelskie, łowickie, z Opoczna, spiskie, rzeszowskie, mazur i polonez, krakowiak – wszystko dopracowane do perfekcji. I ta radość z tańczenia. Tu bezspornie się wyróżnia Jurek Judycki (dziś również tancerz zawodowy zespołu „Lietuva”) – tańczy już w zespole 19 lat, a emanuje radością tak wielką, jak gdyby występ na scenie był dlań pierwszy, jedyny i niepowtarzalny…

Pan Henryk do moich spostrzeżeń dodaje jedynie nazwisko Andrzeja Masiewicza. Nie chce nikogo zbytnio wychwalać, gdyż wszyscy zasługują na najlepsze słowa i ocenę. Ale Andrzej jest duszą tancerzy i kiedy go nie było w zespole przez jakiś czas, boleśnie to odczuli. Oby więcej ich nie opuszczał ani w wędrówkach „za chlebem”, ani z innych powodów. I jeszcze wymienia dwie swoje zespolanki: Monikę Bogdziewicz oraz Justynę Gryszun – to one podjęły się prowadzenia „Wilenki”. Zuchy.

Ta magia tańca, którą oglądamy na scenie, nie rodzi się z godziny na godzinę. Jak zaznacza kierownik, taniec się doszlifowuje średnio pół roku. Dziś z uśmiechem przypomina, jak to byli „pewni siebie”, kiedy po zaledwie paru miesiącach pracy ośmielili się wyjść na scenę… Pamięta też doskonale pierwszy wyjazd do Polski, do Elbląga. A tam spotkanie ze wspaniałym człowiekiem – dziś, niestety, już nieżyjącym Czesławem Kujawskim, który dla polskich zespołów był przez lata dobrym duchem. Tę ich znajomość Henryk Kasperowicz zapamiętał na całe życie. Pan Czesław rozłożył bowiem na czynniki pierwsze cały jego trzyletni trud, nie szczędząc słów krytyki.

Po tak surowej ocenie wypadało albo rozpuścić całe to towarzystwo, albo… solidnie zabrać się do zawodowej pracy. Kasperowicz wybrał to drugie. Dopiero na kursie instruktorskim w Lublinie tak naprawdę zrozumiawszy, co to znaczy ludowość i jak się pracuje na ten końcowy efekt na scenie. Jedynie twórcza i żmudna praca daje pożądane wyniki. Chociaż kiedy się ma do czynienia z dziećmi, a potem – z młodzieżą, tę pracę trzeba wypełnić przerywnikami. Ciągle o tym pamięta. No, i stara się być z wychowankami nie tylko na próbach i koncertach, ale też na dyskotece, na długich nocnych rozmowach…

Bardzo ważne dla klimatu i kondycji zespołu są koncerty, wyjazdy za granicę. Ale „Zgoda” dzięki swej pracowitości i nawiązanym kontaktom koncertowała zarówno w Polsce jak i w Czechach, Niemczech, Anglii, Szwecji, Norwegii, na Węgrzech i we Włoszech, we Francji, Irlandii i Grecji. Dla młodzieży jest to nie tylko wielkie wyzwanie, ale też ogromna atrakcja. Przyszłorocznym latem zespół do swych tras koncertowych ma dopisać Hiszpanię i Szwajcarię.

By móc koncertować i podróżować, słowem – istnieć, zespół potrzebuje środków finansowych. Za co wdzięczni są wypróbowanym przyjaciołom: Związkowi Polaków na Litwie, AWPL, samorządowi rejonu wileńskiego, Konsulatowi Generalnemu RP, Domowi Kultury Polskiej, Rudomińskiej Szkole Średniej im. F. Ruszczyca. Kierownik zaś całkiem „prywatnie” jest wdzięczny swej mamie, bratu i córce, że tolerują to jego życie.

Kiedy pytałam niektórych byłych i obecnych zespolaków, co dla nich znaczy „Zgoda” – najczęściej padała odpowiedź: przygoda i przyjaźń. Kierownik dodał do tych słów: towarzystwo, trud, odpoczynek, obowiązek. Naturalnie, że czuje się odpowiedzialny za zespół, który stworzył wraz z ludźmi, chętnymi wspólnego przeżycia tej przygody. Wkłada weń wiele pracy i czasu, życia. Ale też tam, z młodzieżą najlepiej odpoczywa, dostaje zastrzyk optymizmu i pogody, beztroski – bo to przywilej młodych. I dlatego „Zgoda” jest tak wdzięczna, urocza, porywająca…

Janina Lisiewicz

Wstecz