Jego Wysokość SŁOWO

Oby Wam się darzyło, mnożyło

Grudzień. To taki piękny miesiąc, choć dzień krótki i ciemny, z nieba co i rusz coś zimnego i mokrego pada, z każdej strony wiatr wieje. A i zestaw spółgłosek z gardłowym „g” na czele sprawia, że nazwa tego miesiąca nie brzmi tak mile dla ucha, jak świeżą zielenią umajony maj. Nazwa pochodzi od grudy, zamarzniętej ziemi. Kiedy mówimy: idzie jak po grudzie, to wiadomo, że nie jest najlepiej, coś nam się nie układa. A jednak to właśnie w grudniu, tym mroźnym, albo jeszcze gorzej, słotnym miesiącu zdarza się – od wielu już wieków – coś, co nas wzrusza, cieszy i ogrzewa serce. Zdarza się Gwiazdka, Wigilia, Święta, Boże Narodzenie, albo jak kiedyś mówiono, Gody. Ta ostatnia nazwa dla wielu Polaków kojarzy się jedynie z uroczystościami weselnymi, (złote, srebrne, brylantowe gody), czy też z wiosennym okresem godowym ptaków. (Początkowe znaczenie godów: „termin”, „okres czasu”. Po ros. god – rok). Większość słowników też pomija znaczenie wyrazu „gody” jako okresu Bożego Narodzenia, w niektórych regionach sięgającego do Trzech Króli. Właśnie od nazwy tych Świąt – Godów – u Kaszubów i Łużyczan grudzień otrzymał nazwę godnika.

Może to myśli o zbliżających się Świętach sprawiają, że z większym niż kiedykolwiek szacunkiem pochylam się nad naszymi słowami, doceniam ich wagę, piękno i bogactwo treści, jakie się w nich kryje. Spójrzmy dziś na wyrazy związane z okresem bożonarodzeniowym nieco inaczej, nie pod kątem poprawności językowej. Może potrafimy dostrzec coś więcej? Mam nadzieję, że lepiej nam się powiedzie niż dawnemu mojemu znajomemu z lektury szkolnej, Antkowi z noweli Prusa. – Jednego dnia na dworze mróz był lżejszy, profesorowi także jakoś serce odtajało, więc chciał wytłumaczyć najmłodszym swoim wychowańcom pożytek pisma. – Patrzcie, dzieci – mówił pisząc na tablicy wyraz d o m – jaka to mądra rzecz pisanie. Te trzy znaczki takie małe i tak niewiele miejsca zajmują, a jednak oznaczają dom. Jak tylko na ten wyraz popatrzysz, to zaraz widzisz przed oczami cały budynek, drzwi, okna, sień, izby, piece, ławy, obrazy na ścianach, krótko mówiąc, widzisz dom ze wszystkim, co się w nim znajduje.

Antek przecierał oczy, wychylał się, oglądał napisany na tablicy wyraz, ale domu żadnym sposobem zobaczyć nie mógł.

Chłopak zdecydował, że musi to być łgarstwo, za co miał kolejną „rozgrzewkę”, inaczej mówiąc, lanie.

Nam „rozgrzewka” nie grozi. A zobaczyć, co się za słowami: adwent, wigilia, kolędnicy, podłaźniczka, kolęda, pasterka, pastorałka kryje, pomoże nam wyobraźnia, a poza tym wiemy przecież, że w okresie świątecznym, zwłaszcza w noc wigilijną różne cuda mogą się dziać. Więc będzie nam łatwiej niż Antkowi.

Obecnie najczęściej używanym określeniem tego wzruszającego święta jest Gwiazdka. Z niecierpliwością wypatrywano kiedyś na niebie tej pierwszej gwiazdki, by wreszcie po ścisłym poście zasiąść do stołu wigilijnego. Dziś takie wypatrywanie nic by nie dało, bo cóż zobaczymy na szarym niebie? Chyba tylko smog czy łunę bijącą od świateł miejskich. Więc podobnie jak ten góral w Zakopanem, który oprowadzając wycieczkę powiada: „To, co państwo widzicie, to mgła, a czego nie widzicie, to góry”, mówimy sobie, że pierwsza gwiazdka na niebie już świeci i może się zacząć to najważniejsze: Wigilia, zwana także Wilią.

Właśnie ta druga nazwa jest starsza, o czym świadczy między innymi fakt, że tylko to hasło zawiera Słownik etymologiczny Aleksandra Brücknera. Encyklopedia staropolska Zygmunta Glogera również jako podstawowe hasło podaje Wilię. Jednak na Wileńszczyźnie znamy ją bodaj tylko z literatury, bo zawsze, niezmiennie i uroczyście obchodzimy Wigilię.

Obie nazwy pochodzą od łac. vigilia – „czuwanie”. Wyraz „wigilia” ma dwojakie znaczenie. Jako dzień poprzedzający święto Bożego Narodzenia, piszemy wielką literą, natomiast jako tradycyjną wieczerzę – małą literą. Napiszemy więc: Moim ukochanym świętem jest Wigilia, ale: O zmroku wszyscy zasiedli do wigilii. Przypomnijmy tu, że wyraz „wigilia” odnosi się nie tylko do Świąt Bożego Narodzenia. Oznacza również dzień poprzedzający jakąś ważną dla kraju, rodziny lub jednego człowieka datę. Sylwester, czyli 31 grudnia, jest wigilią Nowego Roku.

Na czym polega magia tego święta? Niewątpliwie, pachnące lasem drzewko czy choćby gałązka świerkowa, leżący na talerzu opłatek, garstka siana pod białym obrusem, te wszystkie dania wigilijne – czerwony barszcz z uszkami, pierogi z makiem, grzybami czy też kiszoną kapustą „uszlachetnioną” grzybami, na różne sposoby przyrządzane śledzie i karpie, gęsty, choć nożem krajać kisiel żurawinowy (ten owsiany znamy już tylko z opowiadań rodziców lub ze wspomnień z dzieciństwa), kutia z ziaren pszenicy, miodu, maku i bakalii stanowią nie tylko trwały i znaczący element tradycji i kultury ludowej, ale i najzwyczajniej są bliskie naszemu sercu.

Bo to również tradycja naszej rodziny. Ale nie tylko o to chodzi. O to również, a dla wielu być może przede wszystkim, że w tym dniu jesteśmy z najbliższymi razem. Nawet jeśli dzieli nas wiele kilometrów, jesteśmy daleko od siebie albo ktoś z rodziny odszedł na zawsze, jesteśmy w tym dniu razem. Pamiętamy o drogich nieobecnych, mówimy, ze wzruszeniem wspominamy nasze Gwiazdki z dzieciństwa, nocne czy też o wczesnym ranku wyprawy z babcią do kościoła na pasterkę, wieczory, pracowicie spędzone nad kolorową bibułką, pudełkiem przyciętej na równe odcinki słomy, z których się robiło leciutkie jak motylki łańcuchy. Łańcuchy robiło się też z pasków glansowanego papieru, a także piękne pawie oczka... Papier, słoma – to nie jest trwały materiał, więc dawno już tych skarbów dzieciństwa nie ma, ale dziś przy stole wigilijnym nawet one znów jakby ożywają w naszych wspomnieniach.

Bolesław Prus pisze w mądrej filozoficznej noweli „Sen” o złotych niciach, które się wysnuwają z serca człowieka i czepiają się: jedne grobu rodziców, inne domu, gdzie przepędził dzieciństwo, inne drzew, pod którymi biegał, kamieni, na których siadał zmęczony, krynicy, skąd pijał wodę. Jeszcze inne serdeczne promyki zahaczały o jego kolegów, o ulubione książki, o znajome panny, nawet o gazety i paradyz w teatrze. Były to wszystko przedmioty i ludzie, których bohater tego utworu kochał.

Podobnie Święta Bożego Narodzenia – abstrahując od ich treści religijnej – wzruszają również tymi nićmi serdecznymi, które zahaczają o dom rodzinny, o wszystkich bliskich naszemu sercu ludzi, przedmioty, zdarzenia. Celowo nie wspominam o prezentach, które obowiązkowo muszą leżeć pod choinką, bo przyznam, że przeraża mnie perspektywa przyszłej eskapady po ich zakup do ogromnego supermarketu, gdzie na bezbronnego człowieka spada lawina głośnej, hałaśliwej muzyki i świateł, które go tak oślepiają, ogłuszają i ogłupiają, że kupuje byle co, byle prędzej. I dopiero w domu okazuje się, że to naprawdę byle co, bo chińskie.

W obrządku Kościoła katolickiego adwent jest okresem roku liturgicznego, poprzedzający Boże Narodzenie (łac. adventus – przyjście). Sięgająca V w. historia adwentu początkowo obejmowała sześć tygodni, dziś – cztery. Tradycyjnie był to okres skupienia, modlitw. Ziemia też musiała odpoczywać, więc nie wolno było pracować w polu.

Ważny dzień w okresie adwentowym jest 6 grudnia, dziś kojarzony przede wszystkim z obdarowywaniem dzieci prezentami i hałaśliwą, coraz bardziej natarczywą reklamą supermarketów Nie wszyscy pamiętają, że święty Mikołaj jest też opiekunem pasterzy, wilków i... dziewic.

Natomiast w dniu 13 grudnia, czyli na imieniny Łucji należało rozpoczynać wielkie sprzątanie przedświąteczne. Odstępstwo od tego terminu mogło zakłócić zgodę w rodzinie. W ogóle ta Łucja, choć święta, to, jak powiadają starzy górale, niejedno ma na sumieniu. Podobno sprzyjała niecnym praktykom czarownic, które odbierają krowom mleko.

Ciekawe koleje losu ma też bożonarodzeniowe drzewko. Jeszcze w czasach przedchrześcijańskich zielone gałęzie drzew, które stanowiły symbol życia, płodności, radości, towarzyszyły sprawowaniu różnych obrzędów. Bardzo starym adwentowym obyczajem było ustawianie w przedsionku kościoła ozdobionego drzewka, zwanego rajem. Miało ono symbolizować rajskie drzewo życia. Gałęzie wiecznie zielonej jodły, pięknie udekorowane jabłkami, orzechami, „światami” z kolorowych opłatków, barwnymi łańcuchami zawieszano pod sufitem. W Polsce południowej nazywano je podłaźnikiem, podłaźniczką, bożym drzewkiem, rajskim drzewkiem lub wiechą. Podłaźnik wieszało się w dniu wigilijnym i tę ważną, uroczystą czynność wykonywał sam gazda. Zatykano też zielone gałązki w stajni, owczarni, spiżarni. Miały przynieść ludziom szczęście i dostatek, a „bydlątkom” zdrowie i ochronę od wilków. Od chorób i uroków chroniły je też kolorowe, specjalnie dla zwierząt wypiekane opłatki.

Zarówno w chłopskich chałupach, jak i we dworach szlacheckich umieszczano snopy z czterech zbóż. Wnoszący je gospodarz składał życzenia „na szczęście”, „na zdrowie”, „na urodzaj i dobrobyt”, „na to Boże Narodzenie – coby się wam darzyło, mnożyło”. Po uczcie wigilijnej ze słomy, którą zasłane były ławy, gospodarze kręcili powrósła, którymi obwiązywali drzewa owocowe „na urodzaj”.

Do wieczerzy wigilijnej musiała zasiadać parzysta liczba biesiadników. Nieparzysta była bardzo złą wróżbą, mogła nawet oznaczać śmierć jednego z uczestników.

Ale i na tę nieparzystą liczbę była rada. Albo zapraszano kogoś samotnego, albo też talerz „dla samotnego podróżnika”, czy też bliskiej osoby, która jest daleko od domu, wyrównywał tę nieparzystość.

Pamiętam, że podczas naszych studiów z nawiązką „wyrównywały” ją koleżanki. Moje – lwowianki z polonistyki, siostry, uczącej się w grupie litewskiej – koleżanki z Litwy, które nie mogły wyjechać do domu, bo w czasie świąt religijnych obecność na uczelni była obowiązkowa. Jak sięgam pamięcią, na naszym stole wigilijnym te talerzyki zawsze stały. Przez wiele lat stawialiśmy dla starszego brata, a właściwie – Pana Brata. Był namiętnym pożeraczem powieści historycznych i jeszcze w latach szczenięcych tak kazał nam, młodszym siostrom, siebie tytułować. No i tak już na całe życie zostało, tak go tytułowałyśmy w listach do Jakucji. W tym roku po raz pierwszy nie stanie na moim stole talerzyk z opłatkiem dla Pana Brata Leopolda Brzozowskiego, który na zawsze w tej Jakucji pozostał...

Wieczerzę wigilijną należało spożywać z powagą i skupieniem. Rozmowy, śpiewy kolęd rozpoczynały się po jej zakończeniu. Ale kolędy, od wieków rozbrzmiewające w polskich kościołach i domach, będące tak piękną i bogatą w naszej kulturze częścią Świąt, wymagają oddzielnego opowiadania. Tu poświęćmy im przynajmniej kilka słów.

Polskie kolędy, uznawane w świecie chrześcijańskim za najpiękniejsze, są dziełem zarówno autorów anonimowych (i takich jest najwięcej), jak też znanych poetów, pisarzy kaznodziejów. Podobno autorem słów kolędy W żłobie leży był Piotr Skarga, a Bóg się rodzi napisał Franciszek Karpiński. Piękną kolędę Mizerna, cicha stajenka licha napisał dziewiętnastowieczny poeta Teofil Lenartowicz. Autorami kolęd są też: Kochanowski (Kolęda na nowe lato), Słowacki (Kolęda z dramatu „Złota czaszka”), Mickiewicz (Kolęda z „Dziadów”). Jednakże nie zbłądziły one „pod strzechy”. Może były zbyt literackie? Dalekie od takich, jakie śpiewają górale o małym Jezusku:

Oj maluśki, maluśki, maluśki,

Kieby rękawicka.

Alboli tu jakoby, jakoby

Kawałecek smycka...

Wzruszającą odmianą kolęd są pastorałki (z łac. pastoralispasterski”) z ich wziętymi z życia wątkami, serdeczną poufałością do świętych, do Świętej Rodziny:

Ja Mu ofiaruję dwie miareczki

Najpiękniejszej mąki na kluseczki.

Szymek pełną torbę suchych gruszek

I mleka owczego da garnuszek.

Święta Bożego Narodzenia – to również jasełka, szopki, kolędnicy, gwiazda betlejemska, maszkary i przebierańcy. Ale czyż można całe to bogactwo tradycji i kultury ludowej zmieścić w tej jednej gawędzie? Zostaje mi tylko życzyć Czytelnikom: Oby Wam się we wszystkim darzyło, mnożyło.

Łucja Brzozowska

Wstecz