Polak też potrafi!

Daj się, kuchnio, umeblować...

Za czasów Litwy sowieckiej monopol na gospodarkę dzierżyło tylko i wyłącznie państwo, a każdy przejaw inicjatywy prywatnej tępiony był już w zalążku. Taki stan rzeczy zdecydowanie się odmienił, kiedy Pogoń w roku 1990 wybiła się na niepodległość. W rozgardiaszu ekonomicznym, jaki pierwotnie zapanował, coraz więcej do powiedzenia zaczęli mieć nieco obco dla naszego ucha brzmiący przedsiębiorcy. A byli to w pierwszą kolej ci, co odważnie złapali się za bary z nowymi realiami, zdecydowanie preferującymi zaradnych i zdolnych nieszablonowo myśleć. To tacy dzięki wysiłkowi pomnożonemu przez samozaparcie odnotują później przyprawiające nieraz o zawrót głowy osiągnięcia.

Cieszy, że na stale wydłużającej się biznesowej liście tu i tam widnieją nazwiska naszych rodaków. Właśnie ich pod rubryką „Polak też potrafi!” staramy się prezentować od pewnego czasu na łamach „Magazynu Wileńskiego”. W dowód szacunku, podziwu i... stawiania za wzór do naśladowania innym. Dziś – rzecz o prowadzonej przez braci Waldemara i Henryka Kasperowiczów ZSA „Baldu studija”, specjalizującej się w wytwarzaniu mebli kuchennych na indywidualne życzenia klientów.

Trudno wyobrazić dom albo mieszkanie bez mebli. Tych najprostszych, że przywołam tu niewyszukany poczciwy stół – wierny kompan posiłków człowieka, po przepastne łoża z baldachimami w sypialniach lub kredensy na wysoki połysk w salonach, mające prócz celów praktycznych powodować też odczucia estetyczne. Zważywszy powyższe, można więc przypuścić, że dwojący się i trojący od zamierzchłych czasów w robocie stolarze-meblarze jak dziś tak też w przyszłości nie zostaną skazani na próżniactwo. Tak przynajmniej zgodnie mniemają bracia Waldemar i Henryk Kasperowiczowie – od lat ponad 10 prowadzący w zgodnym tandemie ZSA „Baldu studija”. Która to spółka oferuje klientom meble kuchenne wedle ich obstalunków. W odróżnieniu od zakładów-molochów, klepiących całymi seriami bliźniaczo do siebie podobne szafy, meblościanki czy zestawy kuchenne, bynajmniej nie zawsze pasujące jak ulał do metrażu, jakim ich ewentualny nabywca dysponuje.

Zadecydował mętlik gospodarczy

Gdyby jeszcze kilkanaście lat temu Cyganka wywróżyła Kasperowiczom meblarską przyszłość, nie uwierzyliby. Że tak się stało, zadecydował w niemałym stopniu mętlik, jaki nastąpił zaraz po tym, kiedy Litwa wybiła się na niepodległość, rwąc więzy gospodarcze ze Związkiem Sowieckim. Zakłady stawały niczym na zgodną komendę. Wypadało nie lada gimnastykować umysł, czym się zająć, by utrzymać się „na fali”.

Ponieważ rzeczywistość formowała się naonczas wyraźnie wedle „kup-sprzedaj”, Kasperowiczowie weszli w posiadanie sklepu-komisu. Położonego wprawdzie w miejscu wręcz wymarzonym, gdyż w pobliżu Domu Towarowego, kędy przewalały się tłumy w poszukiwaniu wszystkiego, co się utożsamiało z powszechnym deficytem. Wystarczyło pojechać do hurtowni albo do sklepów poza Wilnem, wziąć towar po tańszych cenach, żeby go następnie drożej sprzedać. Zarobek był skromny, choć jakoś koniec z końcem wiązali.

Rynek jak dziurawy worek

W roku 1995 otrzymali propozycję od rodaka z Macierzy, by przestawić się na handel polskimi meblami. Potaknęli jej na poczekaniu, wiedząc, że rynek w tym zakresie miał chłonność dziurawego worka, o czym zresztą rychło się przekonali, zarabiając na byle meblu po (wprost nie do wiary!) 300-400 procent jego wartości. Żywy pieniądz płynął im więc do kieszeni wręcz górskim potokiem. Niestety, po paru latach ta wartkość wyraźnie spadła, gdyż powstało krocie firm konkurencyjnych. Rozpychających się łokciami i powodujących, że dalece nie przedniej jakości meble z Polski zalewały dosłownie zionący ubóstwem litewski rynek, gdzie do wyboru były ledwie 2-3 modele, a chętnych wymienić toporne sowieckie meble albo też obstawić nowe mieszkania wypadało liczyć na grube tysiące.

Punktem docelowym dla Kasperowiczów zostały zakłady meblarskie w Elblągu – potęga w tej branży na skalę ogólnopolską. Byli tu naprawdę częstymi gośćmi. Oczywiście, na roboczo, co sprowadzało się do wysokiego zakasywania rękawów przy załadunku upatrzonych mebli do furgonetki, jaką nabyli z myślą o potrzebach transportowych. Przy jej kierownicy na przemian z bratem spędzali zresztą długie godziny, cierpliwie i pokornie znosząc dość problematyczne wtedy przekraczanie granicy w Łoździejach – Ogrodnikach.

Na dostarczeniu towaru ich misja bynajmniej się nie kończyła. Musieli raz jeszcze napinać mięśnie przy jego wyładunku, a potem na poczekaniu przekształcić się w sprzedawców. I tak w obłędne kółko: z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Od tej harówki – jak dziś z uśmiechem wspominają – aż im w głowach mimowolnie się kręciło, a jedyną pociechą była coraz zasobniejsza gotówka, jaką mogli obracać i jaka rodziła nadzieję na realizację coraz śmielej świtających w głowie planów, by spróbować samym meble wyczarowywać.

Mierząc siły na zamiary

Zdecydowali powziąć się czynności najprostszych – pewnych przeróbek sprowadzanych w lwiej części zestawów kuchennych, dostosowując te do wymogów klientów, a przez to zwiększając popyt. W tym celu w roku 1998 nabyli pierwsze 150 metrów pomieszczeń przy ulicy Birbyniu 4 na wileńskiej Lipówce, gdzie wcześniej mieściła się fabryka zabawek, przeznaczając je na stolarnię. To już było coś, co w połączeniu z nabytymi zaraz najpotrzebniejszymi narzędziami i zatrudnieniem stolarza, u czyjego boku jęli gorliwie terminować, ucząc się praktycznie od zera tajników, miało stanowić poniekąd moment przełomowy w ich meblarskich poczynaniach.

A że pierwsze koty ochoczo poszły za przysłowiowe płoty, oni – zwolennicy podążania do przodu nie skokowo tylko drobnymi kroczkami, w miarę upływu czasu nabierali przekonania co do słuszności obranego novum, pomnażając jego potencjał. Poprzez zwiększanie powierzchni hali produkcyjnej, zakup maszyn, jakie w meblarstwie robią pogodę, zatrudnianie coraz większej liczby osób, by sprostać rosnącemu popytowi. Zdecydowali też obrać specjalizację – produkcję mebli kuchennych.

Od zamówienia do zamówienia

Dziś przy ulicy Birbyniu mają do dyspozycji 400 metrów kwadratowych powierzchni produkcyjnej oraz 150 metrów tzw. pomieszczeń administracyjnych. Pracująca z rozmachem ZSA „Baldu studija” zatrudnia natomiast łącznie 20 osób: stolarzy, kierowców, menedżerów. Ważny trzon stanowi też troje projektantów, czyli ludzi komponujących meble. Bo – jak już nadmieniłem – zamknięta spółka akcyjna, gdzie po 50 procent udziałów ma każdy z braci Kasperowiczów, specjalizuje się w produkcji mebli na zamówienie.

Zanim dochodzi do podpisania umów, to właśnie projektanci udają się do kuchni osób obstalujących, żeby wysłuchać na miejscu życzenia klienta, dokładnie (nawet do centymetra) wymierzyć wielkość zestawu, dopasowując go maksymalnie do powierzchni, doradzić, co gdzie ma stać, pomóc wybrać z całej gamy kolorów, od której oczopląsu dostać można, ten najbardziej pasujący do całego wystroju wnętrza, a usługa ta jest świadczona gratis. Gdy wszystko ocenią swym wprawnym okiem, przygotowują niebawem komputerowy wykres oferty celem ostatecznego jej ubicia z klientem. Zgoda tego, sygnowana podpisem na odpowiedniej umowie, jest znakiem, by do roboty mogli przystąpić stolarze. Trzymając się co do joty szczegółów tam zawartych, jeśli chodzi o gabaryty, kolory i formy.

Gdy klient miny stroi

Jak zaznaczyłem na wstępie, wytwarzanie mebli na zamówienie ma zdecydowaną przewagę nad ofertą dużych kombinatów meblarskich, produkujących je całymi seriami, poniekąd na jedno kopyto. O ile w przypadku tych drugich klient jest raczej niewolnikiem, o tyle przy pierwszych występuje w roli pana, mogącego puszczać wodze wyobraźni i mieć w jedynym egzemplarzu to, czego naprawdę życzy.

Ta rola pana posuwa się nieraz aż do przesady. Zdarza się bowiem, iż obstalujący, gdy już zamówiony mebel jest gotów, zaczyna kręcić nosem na jego widok, bo mu się wydawało, że miał prezentować się nieco inaczej. I na nic zdają się tłumaczenia co do dotrzymania w każdym calu zapisów zawartych w umowie sygnowanej jegoż podpisem. Ten i ów nawet szantażować próbuje cofnięciem zamówienia, wiedząc doskonale o atucie, który raptem zyskuje: trudno bowiem, by znalazł się ktoś drugi, komu jego pomysł akurat przypadnie do gustu i komu meble te będą pasowały wymiarami.

Owszem, tacy rozkapryszeni, z którymi wypada się nawet „procesować” przez komisję jakości, zdarzają się naprawdę rzadko, chociaż – jak twierdzi Henryk Kasperowicz – krzywa wymogów klienta ostatnimi czasy stromo pnie się wzwyż, a oni mają mu nieba przychylać i znosić fochy. Dotyczące chociażby terminowego odbioru mebli. Nieraz bowiem na telefon, informujący o wykonaniu zamówienia, słyszą w słuchawce zamiast radości zakłopotanie, gdyż z powodu wydłużającego się remontu mieszkania, nie ma jeszcze gdzie ich ustawiać. Temu zakłopotaniu towarzyszy oczywiście prośba, by na razie postały one niczym w przechowalni. Cóż, wypada się godzić, chociaż naprawdę nie mają nadmiaru pomieszczeń, tym bardziej, że takie szafy, szafki i szafeczki zajmują jakże wiele miejsca, a to „na razie” wydłuża się nawet do kilku tygodni. No, ale klient panem i nie ma na to rady...

Konkurencji smagający „batog”

A to bycie panem i możliwość przebierania w meblach niczym w ulęgałkach stwarza jakże rozległa konkurencja, jaka dziś w tej branży daje znać o sobie na Litwie. Bo prócz zakładów-molochów typu SA „Panevežio baldai”, SA „Vilniaus baldu kombinatas” czy SA „Kauno baldai” w ostatnich nastu latach nastąpił istny wysyp pomniejszych tego typu przedsiębiorstw.

Prócz konkurencji od góry tę od dołu podbijają też liczeni na krocia tzw. meblarze garażowi. Czyli ci, co, jak wskazuje nazwa, przekształcili w stolarnię byle pomieszczenie i poniekąd chałupniczo dwoją się i troją przy produkcji garniturków kuchennych, kanap, stołów czy taboretów. Owszem, ich jakość pozostawia naprawdę wiele do życzenia, aczkolwiek tandeta ta najtaniej też kosztuje. I – przyznać trzeba – znajduje popyt wśród tych najmniej majętnych, jak też nie przywiązujących większej wagi do wyglądu nabywanych mebli. Kasperowiczowie jednak tych chałupników nie potępiają w czambuł. Otrzymują bowiem od nich dość często zamówienie na wykonanie bardziej skomplikowanych mebli, których sami nie są w stanie zmajstrować.

Elbląg wciąż aktualny!

Przetarte swego czasu drogi nadal wiodą Kasperowiczów do Elbląga, skąd sprowadzają płyty laminowane albo drewno – „budulec” dla przyszłych mebli. Dziś bowiem w branży meblarskiej coraz wyraźniej rysuje się specjalizacja: jeden wytwarza rzeczone płyty albo suszy drewno do stopnia, że nadaje się do produkcji, jeszcze inny zajęty jest wyczarowywaniem całego multum akcesoriów: zawiasów, uchwytów, ślizgaczy, zaślepek, złączy.

W „Baldu studija” z tego wszystkiego wychodzi produkt końcowy, czyli meble. Których wystawność zależy od zasobności kieszeni klienta. Ci majętni obstalują zestawy z naturalnego dębu, jesionu, klonu, brzozy czy olchy warte nawet 20-40 tysięcy litów. Kto natomiast ma portmonetki o wiele szczuplejsze, zadowala się obstawieniem kuchni meblami z płyty laminowanej, płacąc za standardowe rozmiary 1,5-2 tysiące litów. I w jednym, i w drugim przypadku przysłowiowym oczkiem w głowie spółki z ulicy Birbyniu jest wszak wzorowa jakość oraz dotrzymywanie zawartych w umowach terminów.

Szczególnie zażyłe kontakty łączą „Baldu studija” z elbląską firmą „Lupus”, której zresztą są oficjalnym przedstawicielem na Litwę. Od półtora roku prowadzą hurtową sprzedaż jej blatów kuchennych, mając do dyspozycji magazyny o powierzchni 600 metrów kwadratowych przy wileńskiej ulicy Oslo.

Interes z tym idzie wprawdzie trochę jak po grudzie. A to dlatego, że polskie meble z lat 90., które dosłownie zalewały litewski rynek, zyskały niezbyt dobrą renomę. Teraz trzeba ją poprawiać, a ewentualny klient musi się sam przekonać, że tamtejsze oferty jakością wcale nie ustępują tym włoskim, a biją niemieckie bądź austriackie. Cóż, wypada uzbroić się w cierpliwość wiedząc, że znacznie łatwiej reputację utracić niż ją na powrót odzyskać.

Nie tylko na stoiskach

Pewne wzorce tego, co oferuje firma Kasperowiczów, można w całej krasie zobaczyć na własne oczy w położonym przy Kalwaryjskiej olbrzymim sklepie meblowym „Baldu rojus”. Mają tam bowiem stoisko o powierzchni 150 metrów kwadratowych, gdzie codziennie pełnią dyżur projektanci Ilona Rinkevičiene oraz Andrzej Radziewicz. Gotowi służyć każdemu zainteresowanemu radą i pomocą, a gdy rozmowa jest konkretna, jadą, by kuchnie wymierzyć, a po czym komputerowo rozmieścić w nich to, czego z mebli klient życzy i co zaakceptuje z ich propozycji. Podobne stoisko mają też w jednym ze sklepów Kłajpedy, gdzie też na zbyt nie narzekają, choć w Wilnie ten jest cokolwiek lepszy.

Prócz wyposażania kuchni poszczególnych użytkowników „Baldu studija” zgromadziła też pokaźny dorobek w produkcji na zamówienie mebli biurowych, służących pracownikom różnych branż i sfer. Na rozległą skalę czynili to przecież dla siedzib administracji sieci sklepów „Apranga”, dla departamentu ochrony środowiska regionu wileńskiego, dla biurowca samorządu rejonu wileńskiego przy stołecznej ulicy Rinktines, dla licznych bibliotek rozsianych po Wileńszczyźnie. Ostatnio wygrali natomiast konkurs na umeblowanie 10 domów dziecka, jakie ma w swej pieczy wileńska parafia Wszystkich Świętych. Perspektywa wróży więc gęste ocieranie potu z czoła w robocie.

Decydują ludzie, nasi rodacy

Cudu nie ma: aby dotrzymać kroku konkurencji, wypada uzbrajać się sprzętowo, a to kosztuje. Za samą obrabiarkę oklejającą krawędzie, którą to czynność chałupnicy wykonują nieraz… żelazkiem do prasowania, wypadło zapłacić ponad 70 tysięcy litów, natomiast komputerowa piła tarczowa, przecinająca idealnie równo dowolną płytę laminowaną kosztuje nie bagatela – 150 tysięcy litów.

Ten sprzęt – to oczywiście ulga w kieracie i możliwość zastąpienia coraz bardziej deficytowych rąk roboczych. Oni, co prawda, z tym problemem się nie borykają, a i młodzieży w gronie pracujących ze świecą szukać nie trzeba. To właśnie dla niej przykładem w lokalnym zawodowym patriotyzmie świecą stolarze Romuald Wilimowicz i Stanisław Jaroszewicz oraz dostawca Andrzej Tuczkowski.

Jak sugerują nazwiska – Polacy, zdecydowanie zresztą dominujący wśród tych, kogo Kasperowiczowie zatrudniają. „Nie przywiązujemy większej wagi do narodowości, aczkolwiek tak jakoś samoistnie wychodzi, że swój swego wybiera” – twierdzi pan Henryk, z którym nieodłącznie się kojarzy Polski Zespół Tańca Ludowego „Zgoda” z siedzibą w podwileńskiej Rudominie. Od lat prawie 20 jest bowiem jego założycielem i niezmiennym kierownikiem.

Waldemara zgoda na „Zgodę” Henryka

Rozwirowana w polonezach, krakowiakach bądź mazurach „Zgoda” – to jego duma. Choć też – czego nie kryje – duma problematyczna, gdyż wypada nieść odpowiedzialność za około 100 osób, jakie w trzech grupach wiekowych uczęszczają na próby. Tym bardziej, że zdecydowaną ich większość stanowi młodzież, a nawet dzieci, względem których podjął się jakże szczytnej misji: przekazać bogate doświadczenie, jakie sam posiadł, będąc wieloletnim tancerzem naszej ukochanej „Wilii”.

Roi się tu przecież od takich, którzy przyszli mając lat 7-8, a osiągnęli z zespołem pełnoletność, ukończyli studia, podjęli się pracy zawodowej. On – Kasperowicz – im wszystkim serdecznie ojcuje, bolejąc mocno, kiedy się rozstają. Z konieczności, gdyż zespół, który stawia na taniec, w odróżnieniu od chóru, gdzie z powodzeniem mogą śpiewać nawet osoby z wieloma krzyżykami na karku, wymaga częstszej rotacji. Żeby bez zadyszki i kolek w boku dziarsko krzesać – dajmy na to – hołubce w ognistym krakowiaku.

Ponieważ są na wskroś amatorscy, nie za wiele może chłopcom i dziewczętom zaoferować. W tej sytuacji najbardziej kuszące wydają się być zagraniczne tournea. W przypadku „Zgody” ich dotychczasowe trasy wiodły do Czech, Szwecji, Węgier, Włoch, Anglii, Niemiec, Francji, Grecji, Norwegii, nie mówiąc już o Polsce, gdzie trudno zliczyć, ile dali koncertów, nagradzanych rzęsistymi brawami rodaków. I jest to zapewne największa nagroda za lata wyrzeczeń, wynikających z dojeżdżania na żmudne próby do Rudomina albo stołecznego Domu Kultury Polskiej z Trok, Rukojń czy Pikieliszek, gdyż „geografia” członkostwa jest rozległa niczym cała Wileńszczyzna.

Te wyjazdy dla kierownika-Kasperowicza strząsają prawie zawsze sen z powiek. Bo z reguły do dni ostatnich nie wie, ilu członków reprezentacyjnego składu będzie w stanie wyruszyć w zagraniczny wojaż koncertowy. Jednym przecież plany krzyżuje nauka, przed innymi „zielonego światła” nie zapalają natomiast pracodawcy. W tym miejscu sam pan Henryk czyni dziękczynny ukłon w pas przed bratem za wyrozumiałość dla jego pasji i godzenie się na liczne rozjazdy ze „Zgodą”, na co wspólnik nie połączony więzami rodzinnymi na pewno by nie przystał.

Świadom jest, że tej ruchawki w najbliższych miesiącach czeka co niemiara. W listopadzie br. jego roztańczone, a ostatnio też rozśpiewane „dziecko” będzie obchodziło bowiem krągły jubileusz 20-lecia. Z tej okazji planują wielką galę ze znacznie odnowionym repertuarem. Wieść o tym bynajmniej nie przygnębiła starszego o lat 9 pana Waldemara. Był przecież nieraz na koncertach zespołu prowadzonego przez młodszego brata, a mając „klaskaniem obrzękłe prawice”, nie krył satysfakcji, że jest w tym też trochę jego zasług, kiedy w produkcji wypadało za dwóch robić.

Przed końcowym zamknięciem notesu zapytuję u Kasperowiczów o ich najbliższą meblarską perspektywę. Z tego, co słyszę, nie jawią się posunięcia nagłe i rewolucyjne, tylko pomnażana przez cierpliwość ewolucja. Będą zadowoleni, o ile uda się utrzymać obecny stan posiadania, skutecznie się mocując z coraz bardziej natarczywą konkurencją. Każdy krok do przodu przyjmą natomiast jako dar losu. Za dar losu uznają ponadto żartobliwe życzenie młodszego z braci, aby – jak dyrekcji przystoi – przyjść na jeden dzień do pracy… w garniturze i pod krawatem, stopując nieco podążanie przez życie z szybkością stu spraw na godzinę...

Henryk Mażul

Fot. autor

Wstecz