W 60. rocznicę urodzin króla gór – Jerzego Kukuczki

Owładnięty Himalajami

W lipcu 1988 roku redakcja „Czerwonego Sztandaru” świętowała jubileusz 35-lecia. W ramach tych obchodów w nasze strony dzięki staraniom warszawiaka-wilniuka Włodzimierza Likszy zawitał duet wspaniałych polskich himalaistów – Wanda Rutkiewicz i Jerzy Kukuczka. Z woli losu to właśnie ja miałem się nimi opiekować podczas tego pobytu.

Nie ukrywam, znalazłem się między młotem pokusy a kowadłem zdrowego rozsądku. Ta pierwsza raz po raz powtarzała: „Okazja nie lada! Kukuczka, tak w Polsce nieuchwytny, przez dni kilka będzie nad Wilią, wcale w Himalaje nie śpiesząc. Zastaw rychło dziennikarskie sidła!”. I wtedy to świadomość kontrowała moje zapędy tymi słowy: „O, bezczelny! Tyś, co w swym żywocie cepra z pomocą kolejki linowej zdobył ledwie Śnieżkę i Kasprowy Wierch, masz rozmawiać z Człowiekiem, który, jako tak nieliczny z rodu homo sapiens, wspiął się o własnych nogach na wszystkie (!) 14 ponad ośmiotysięcznych szczytów, jakie wzniośle się piętrzą na planecie Ziemia”.

Tak to pokusa spierała się we mnie ze świadomością i jeśli w końcu zatryumfowała – to jedynie dlatego, że od dłuższego czasu stąd, z Litwy, z zapartym tchem i nie bez dumy śledziłem, jak on – Jerzy Kukuczka – dźwiga Polskę na niebotyczne wysokości, sławiąc jej imię. Właśnie ten fakt przesądził, że samorozgrzeszywszy się nieco, odważyłem się wtargnąć w żywioł jego życia – góry. Te najwyższe. Dachami Świata zwane.

Ambitne początki

Nawet jak się przyjdzie na świat w Katowicach, skąd do Tatr ręką sięgnąć, wcale niekoniecznie ma ci być los alpinisty sądzony. Tak skłonny był mniemać tam właśnie urodzony 24 marca 1948 roku Jerzy Kukuczka. Że nim został? Ano, został. Przez szczęśliwy zbieg okoliczności.

Od dzieciństwa spędzał wakacje w Beskidach, chodził górskimi szlakami, penetrował groty, będąc członkiem Harcerskiego Klubu Tatrzańskiego w Katowicach. W latach 60. zetknął się ze wspinaczką skałkową na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej. Spróbował tego sam i stwierdził, że jakoś daje się chodzić po pionowej ścianie. Wtedy on – syn górali spod Istebnej w Beskidzie Śląskim – posłyszał w sobie zew szczytów, pojął, że „to jest to”, że znalazł swoje sportowe powołanie. Jako dzieciak zdradził lekkoatletykę dla podnoszenia ciężarów, to ostatnie jako młodzieniec dla alpinizmu, kiedy trener sztangistów w jego klubie HKS Szopienice kazał wybierać między pomostem a wspinaczką. „Po raz pierwszy dotknąłem skały w sobotnie popołudnie 4 września 1965 roku. Od tej pory wszystko przestało się liczyć” – wyznał w książce „Mój pionowy świat, czyli 14 x 8000 metrów”, jaka wyszła drukiem już po jego śmierci.

Alpinistyczne „ostrogi” zdobywał w Tatrach, bo niby gdzie inaczej. W roku 1972 odbył pierwszą wyprawę za granicę – w Dolomity, a rok później rzucił wyzwanie Alpom. Wysokość 6 tysięcy metrów zaliczył w roku 1974 zdobywając położony na Alasce Mt. McKinley, „mierzący” 6198 m. Ten szczyt nie należał do szczęśliwych w karierze ambitnego Kukuczki. Ba, niewiele brakowało, aby w ogóle postawił na nim krzyżyk jako na alpiniście. Po odmrożeniach obcięto mu palec u nogi. Operowany nie czuł zwątpienia. Znacznie poważniej niż on potraktowali ten fakt koledzy z Polskiego Związku Alpinistycznego, uznając Kukuczkę za straconego dla tej dyscypliny. Zawziął się. Miał im pokazać, gdzie raki zimują. I pokazał. W roku 1976 „wziął” pułap 7 tysięcy metrów, rzucając u swych stóp Kohe Tez w Hindukuszu. W tymże roku również w Hindukuszu wspiął się na Tirich Mir East o „wzroście” 7692 m. Do ośmiotysięczników droga stała poniekąd otworem.

Te nie okazały się jednak gościnne. Pierwsza wyprawa w roku 1977 na Nanga Parbat (8125 m) poniosła fiasko. Wspólnie z Markiem Pronobisem i Marianem Piekutowskim wspiął się na wysokość ponad 8000 metrów, ale musiał się wycofać, gdyż koledzy nabawili się odmrożeń. Ta porażka nie upokorzyła go jednak. Wręcz odwrotnie: spotęgowała ambicję, by pokonać Himalaje.

14x8000

Pierwszym okazem w tej niezwykłej kolekcji był Lhotse (8511) – czwarty co do wysokości szczyt Ziemi. Wespół z Andrzejem Czokiem znaleźli się tam wszedłszy klasyczną drogą, tyle że bez tlenu 4 października 1979 roku. W tymże duecie 19 maja 1980 roku zmusili do kapitulacji górę gór Ziemi – Mount Everest (8848 m) – ledwie kilka miesięcy po triumfie na Lhotse. 15 października 1981 roku Kukuczka samotnie stanął na Makalu (8481 m). W roku 1982 wraz z Wojciechem Kurtyką zdobyli 30 lipca Broad Peak (8051 m). W stylu alpejskim, bez użycia tlenu, 12 dni po rozbiciu obozu bazowego.

Sukcesy były wręcz oszałamiające. Kukuczka czuł się na niebotycznych wyżynach niczym ryba w głębinach. Jak się jednak okazało, był to ledwie początek jego niewiarygodnych wyczynów w Himalajach. Rok 1983 znaczył dwa kolejne „kamienie milowe” w jakże błyskotliwej karierze tego himalaisty. I to jakie! 1 lipca wraz z Kurtyką „zdeptali” Gasherbrum-II (8035 m), a 23 lipca Gasherbrum-I (8068 m), ciągnąc w obu przypadkach w stylu alpejskim nowe drogi, nie korzystając z aparatów tlenowych.

W roku 1984 Kukuczka z Kurtyką dokonują kolejnego podniebnego marszu traktem nietkniętym ludzką stopą. Ponownie na Broad Peak. Tyle że ciągnąc wspaniały trawers w Karakorum i wchodząc za jednym machem na trzy szczyty o wysokości 7538, 8016 i najwyższy mierzący 8051 m, na którym byli przed dwoma laty. Ten zwieńczony 17 lipca sukces nawet bywałych himalaistów mógł przyprawić o zawrót głowy.

Kukuczka tymczasem szykował się do odczarowania kolejnego mitu. Zdecydował spróbować mierzyć się z Himalajami zimą, nadając swym wyczynom najwyższy znak jakości we współczesnym himalaizmie. Czyli kontynuować to, co zapoczątkowali 17 lutego 1980 roku Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy – członkowie kierowanej przez Andrzeja Zawady wyprawy, zdobywając jako pierwsi na świecie ośmiotysięcznik w warunkach zimowych. Wtedy przy temperaturze 41,5 stopnia mrozu pokonali najwyższą ze wszystkich gór. „Gdyby to nie był Everest, nigdy byśmy tu nie weszli” – skwitował lakonicznie dokonanie Leszek Cichy, nie pojmując, czy dotknęli nieba, czy też piekła.

„Ujmą” tego niebywałego wyczynu Polaków był wszak fakt wspomagania się tlenem z butli. Jeszcze na początku lat 80. sam Reinhold Messner uważał bowiem, że pokonanie ośmiotysięcznika zimą bez aparatu tlenowego leży poza zasięgiem ludzkich możliwości. A tymczasem 12 stycznia 1984 roku nie kto inny tylko dwaj Polacy – Maciej Berbeka i Ryszard Gajewski – przy słupku rtęci opadłym w termometrze do ponad 30 kresek na minusie jako pierwsi na świecie bez niesionego na plecach O2 zdobyli Manaslu. Kukuczka podejmuje się zamiaru jeszcze bardziej szaleńczego niż jego rodacy: marzy się mu zdobycie w ten sposób dwóch ośmiotysięczników w warunkach himalajskiej zimy.

I nie jest to bynajmniej marzenie ściętej głowy. 21 stycznia 1985 roku cudem ocaleni wraz z Andrzejem Czokiem spod lawiny stają na Dhaulagiri (8167 m), a 15 lutego, w ostatnim dniu kalendarzowej nepalskiej zimy, wraz z Zygmuntem Heinrichem pokonują Cho-Oyu (8201 m). Znów koszmarne noce, wegetacja pod płachtą folii w uściskach 30-stopniowego chłodu. Paskudne odmrożenie prawej nogi.

Cho-Oyu jest ósmym ośmiotysięcznym szczytem w jego karierze. Wtedy rodzi się myśl, aby dorównać, a może nawet prześcignąć króla gór Włocha Reinholda Messnera, który począwszy o lat 9 wcześniej „kolekcjonowanie” niebotycznych szczytów, zdecydował jako pierwszy stanąć nogą na wszystkich 14 najwyższych górach Ziemi, przekraczających wysokością 8 tysięcy metrów. Stąd jeszcze w roku 1985 Polak postanowił „upokorzyć” Nanga Parbat – szczyt, od którego zaczął podbój Himalajów i skapitulował. Na 100 metrów do tych 8125. Jedyny zresztą dotąd raz w ataku na Dachy Świata.

Co się odwlekło, Kukuczce nie uciekło. 13 lipca 1985 roku wraz z Meksykaninem Carlosem Carsolią, Amerykaninem Sławomirem Łobodzińskim i rodakiem Zygmuntem Heinrichem zmuszają dumną górę do „schylenia czoła”. Dla Kukuczki jest to trzeci ośmiotysięcznik zdobyty w ciągu roku! Stan „potyczki” z Messnerem robi się na moment minimalny – 9:10 na niekorzyść Polaka. Włoch zaczyna czuć, że arcyambitny rywal może go wyprzedzić i też przyśpiesza.

W roku 1986 Kukuczka jest znów skuteczny jak dobrze zaprogramowany komputer. 11 stycznia wraz z Krzysztofem Wielickim dokonuje pierwszego zimowego wejścia na Kanczendzongę (8598 m), 8 lipca natomiast z Tadeuszem Piotrowskim wchodzą nową drogą na K-2 (8611 m), a 10 listopada z Arturem Hajzerem nietkniętą stopą ludzką wschodnią granią zdobywają Manaslu (8156 m).

Gdy oni siedzieli kilka tygodni w namiocie wsłuchani w bez przerwy bębniący deszcz, trzymający ich w szachu przed atakiem na Manaslu, Reinhold Messner wszedłszy na Lhotse zakończył kolekcjonowanie najwyższych szczytów Ziemi. W Katmandu była wielka gala, a konferencja prasowa, jaka się odbyła, zaćmiła wszystko, co do tej pory oglądała stolica Nepalu. Dla goniącego Polaka do pełni szczęścia pozostawały Annapurna i Shisha Pangma. Dwa szczyty, aby zamknąć wspaniały rozdział mocowania się z dumnymi Himalajami i Karakorum.

Na kalendarzu był rok 1987. Kukuczka nie spał w czapkę: 3 lutego z Arturem Hajzerem jako pierwsi na świecie wchodzą zimą na Annapurnę (8091 m), a 18 września szczęśliwie torują nową drogę na Shisha Pangmę (8027 m). Dla starszego z tego duetu była to kropka nad „i” w zdobywaniu Dachów Świata. Podobnie jak przed Messnerem u jego stóp leżały wszystkie najwyższe szczyty globu.

Miał więc powody, by nie kryć radości. Jej wyraz dał w później spisanych wspomnieniach, przywołując zwycięski atak na Shisha Pangmę: „Słońce zbliża się do horyzontu. W jego blasku niezwykle rozległy widok nabiera niesamowitych wręcz kolorów. Nigdy, nawet w najodważniejszych marzeniach, nie mogłem przypuszczać, że to rozegra się w tak wspaniałej scenerii. Stoję przecież na szczycie mojego ostatniego ośmiotysięcznika. Ostatni paciorek mojego himalajskiego różańca. Jest 18 września 1987 roku”.

Reinhold Messner skwitował wyczyn Polaka lakoniczną, ale jakże wymowną w treści depeszą gratulacyjną: „Nie jesteś drugi, jesteś wielki”.

„Los mię już żaden nie może zatrwożyć...”

Rozkładało mu bezradnie ręce powtarzające się non stop pytanie, po co w te góry chodzi? Zastanawiał się nad tym wielokrotnie i jakoś nie potrafił dać jednoznacznej odpowiedzi. Ktoś miał stwierdzić, że jak są góry i jak jest człowiek, to nic prostszego, aby ten się podjął wspinaczki. Również na te, co mierzą ponad 8000 metrów, czego pionierami zostali Francuzi Maurice Herzog i Louis Lachenal, pokonując 3 czerwca 1950 roku Annapurnę. Nasza rodaczka (gdyż urodzona w Płungianach), a jedna z dam światowego himalaizmu Wanda Rutkiewicz zwierzyła się kiedyś, że góry są jej żywiołem, jej życiem. Rosyjski bard Włodzimierz Wysocki z niezwykłą ekspresją bijąc w struny wykrzyczał, że „lepsze od gór mogą być tylko góry, na których jeszcze nie byłeś”. Ktoś wyznał, że to... narkotyk, jeszcze ktoś, że najdoskonalsze miejsce, by sławić człowieka i kraj własny. Wszystko to prawda, tyle że niepełna. I, jak w kilku zdaniach ujmował to Kukuczka – też prawda, aczkolwiek fragmentaryczna.

Był świadom szaleńczych nieraz decyzji, dobrowolnych spotkań z niebezpieczeństwem i śmiercią. Bez tego nie odczarowałby wielu mitów, pozwolił innym uwierzyć w realność wyczynów pozornie niemożliwych. I to nie było bynajmniej posłannictwem. Tylko sposobem na życie. Przyzwyczaił się do tego stylu, inaczej nie potrafił egzystować. Za wysoko wszedł, żeby się cofać. Wszystko na świecie było mu mniej ważne w porównaniu z przeżyciem, jakiego doznawał tam, bardzo wysoko. „Los mię już żaden nie może zatrwożyć, jasną do końca mam wybitą drogę” – mógł powtórzyć za Juliuszem Słowackim. Drogę wiodącą w góry.

Per aspera ad astra

Jest w tym podobno dziewięć dziesiątych męki i jedna dziesiąta ekstazy, gdy się osiągnie szczyt. Potworne zmęczenie wyraźnie bierze górę nad radością. Tam zresztą nie ma linii mety, za którą na wzór maratończyka można wyrzucić ręce w geście wiktorii. Trzeba bowiem jeszcze zejść na dół. W pełni skoncentrowanym, pomnym, że 70 procent wypadków zdarza się – o ile to nie dziwne – właśnie w drodze powrotnej. Człowiekowi wydaje się, że najtrudniejsze ma za sobą, rozluźnia się nieco i... wtedy mnożą się tragedie.

Nie ma roku, aby Himalaje nie zabrały ofiary z grona śmiałków, jacy targają się na nie. Ileż to razy wypadłoby okryć kirem śnieżnobiałe ośmiotysięczniki na znak żałoby. W roku 1986 np. jedynie przy szturmie K-2 w ciągu czterech miesięcy zginęło 13 osób. A mimo to Czarna Piramida, bo taki przydomek dostała ta góra, nie przestała stanowić celu wypraw, nie rzuciła na kolana człowieka.

Do roku 1986 Kukuczka mógł uchodzić za w czepku urodzonego. Wszystkie ekspedycje, w których wiódł prym, wracały cało i zdrowo. Aż się stało... Podczas wyprawy na Kanczendzongę zmarł z wyczerpania Andrzej Czok. Potem była tragiczna śmierć Tadeusza Piotrowskiego...

Weszli razem na K-2. Wracali skrajnie znużeni po nocy spędzonej w wygrzebanej w śniegu jamie owinięci w folię. Dzieląc się wodą ze stopionego nad świeczką śniegu, czekoladą, która nie chciała przejść przez gardło. Kukuczka zdąża pierwszy. Piotrowski znajduje się 15 metrów wyżej. Widać leżące poniżej namioty Koreańczyków i Austriaków – zbawienną oazę. Aby tam się znaleźć, trzeba pokonać lodową ścianę.

Kukuczka zmęczony wbija czekan, zatrzymuje się na moment. Podnosi głowę, by upewnić się, gdzie jest kolega. Jest. I w tym momencie staje się coś strasznego. Rak, owe kilkanaście stalowych zębów, dzięki którym człowiek może się utrzymać na pionowym szkle, odpina się. Spada w dół. Piotrowski utrzymuje się przez moment dzięki czekanowi i rakowi przypiętemu do drugiej nogi. Ale i to kolejne oparcie zawodzi. Drugi rak leci w dół. Pozbawiony jakiegokolwiek oparcia Piotrowski odpada od lodu. Ociera się o zamarłego z przerażenia Kukuczkę, strąca mu z głowy czapkę. Spada w lekkie przegięcie lodu kilka metrów na dole, ale niestety nie zatrzymuje się na nim. Dalej jest bezdenna przepaść...

Kukuczka długo nie może dojść do siebie. Jest zamroczony, bezwolny. Ciągle słyszy ostatni krzyk: „Jurek!” – jak wezwanie na pomoc, której nie mógł udzielić. Krzepi się nadzieją, że jeszcze coś można zrobić. Chwilami wydaje mu się, iż słyszy jakiś oddalony słaby głos. Jak dotrze do namiotu, zorganizuje akcję, wezwie ludzi, a nuż zdarzy się cud, jaki czasem bywa w górach. Niestety, wszystkie podjęte wysiłki nie dały rezultatu. Nie odnaleziono Tadeusza Piotrowskiego. Wspaniały alpinista zapłacił życiem za zwycięstwo nad Czogori.

Pytałem Kukuczkę, czy są szczyty ośmiotysięczne, na które nie chciałby wejść po raz drugi. Zastanawiał się, ważył słowa. „Chyba K-2. Straciłem tam przecież Tadeusza. Może Dhaulagiri…”. Tu o włos nie zmiotła ich z Czokiem lawina, potem przy zejściu pogubili się, a nepalscy bogowie wyraźnie sprzysięgli się przeciw niemu. Dwie noce w śniegu, lodzie i 40-stopniowym mrozie, który zda się przymrozić wskazówki do cyferblatu. Zgubił poczucie czasu, znalazł się między światem realnym i światem zjaw, pomiędzy bytem i niebytem. Nigdy nie myślał, że aż tyle można przecierpieć. Jak przetrwał? Skąd wziął na to siły..?

Szczęście pewne swego

Czy uchodzący za profesora alpinizmu Jerzy Kukuczka się bał? Okazuje się, że tak. Czego? Buntu organizmu, ataku słabości, chwil, kiedy człowiek jest bezradny wobec żywiołu, nieznanego. Tak, jak się wchodziło w dzieciństwie do lasu i też się bało. Tak, jak miał wielkiego pietra, gdy wsiadał do samolotu i zawisał na wysokości, na którą... wchodził nieraz o własnych nogach. Bo wtedy człowiek jest zdany ślepemu losowi.

Lęk musi jednak rodzić odwagę. Tylko wtedy można iść w góry, w których szczególnie łatwo o panikę, poddanie się słabościom i zmęczeniu. Iść pod warunkiem, że następstwem strachu nie będą latające ręce i ziąb ciągnący po karku, a totalna mobilizacja, pewność sił własnych.

Pewność własnych sił. Jest to swoista przepustka w Himalaje. Jeśli nie czujesz się dostatecznie mocny ciałem i duchem, nie ma co liczyć na sukces, na to, że ktoś ci pomoże. Każdy podejmuje wiążące się ze wspinaczką ryzyko na własny rachunek. Oczywiście, jego dopuszczalne granice dla każdego są inne.

Kukuczka twierdził, że w górach mnożą się sytuacje, gdy człowiek jest zdany wyłącznie na siebie. Owszem, można ugotować koledze herbatę, rozetrzeć zmarznięte ręce, ale niewiele więcej. Sceny z filmów o wojnie, jak ktoś kogoś rannego bierze na plecy i wynosi z pola walki, na wysokości 8 tysięcy metrów na zboczach trącą absurdem. Tam, jak się wyniesie siebie, będzie bohaterem. Uznane za szlachetne pewne gesty – to znaczy narażenie własnego życia po to, by uratować życie czyjeś, ale z równoznacznym prawdopodobieństwem utracić własne – nie są stosowane. Miałyby bowiem jedynie rangę symboli. O tym trzeba doskonale wiedzieć, stojąc pod postacią pozornie maluczkiego człowieka u stóp niebotycznych szczytów.

Alpiniści są przesądni. Może nie na tyle, żeby zaczynać wejście na Mount Everest z lewej, a na Czogori z prawej nogi, ale... Nauczyły ich tego góry. Wiedzą, że można mieć dużą wiedzę, lata wspinaczek za sobą, a tymczasem nagle urwie się hak, zjedzie lawina i po człowieku. Wszystkiego nie da się przewidzieć. Pozostaje wierzyć w swoją gwiazdę, w swój limit szczęścia – słowa szczególnie wałkowanego przez ludzi gór. Jerzy Kukuczka mówił, że bez tej wiary, bez silnego przekonania, iż nic mu się nie może zdarzyć – nie mógłby ruszyć na podbój Himalajów i uwieńczyć go powodzeniem.

Ryzyko z wyobraźnią

W świecie wielkich gór już rozpoznanych i dotkniętych ludzką stopą niewiele zostało celów dziewiczych, dających podniecające doznanie odkrycia czegoś zupełnie nowego. Dały się odczarować Mount Everest, Manaslu, Lhotse, Annapurna. Wspinaczka przetartym szlakiem na szczyty nie jest zapewne już największym honorem dla tuzów światowego himalaizmu.

Były czasy, gdy o zawrót głowy przyprawiało zdobywanie ośmiotysięczników bez tlenu, potem wyraźnie spowszechniał styl alpejski, jeszcze potem „krzykiem mody” stało się przecieranie nowych szlaków w warunkach zimowych, mierząc się z arktycznym 40-stopniowym mrozem, wyjącymi niczym sfora wygłodniałych wilków huraganami, powodującymi zamiecie i obsuwanie się lawin – najwierniejszymi strażnikami Dachów Świata. Wtedy każdy metr wysokości nabiera nowych przekraczających wyobraźnię wymiarów, które można pokonać jedynie przy pomocy wielkiej sztuki, odporności, przełamania barier psychicznych. „Poprzeczka” poszła więc stromo w górę.

I teraz szkopuł w tym, żeby nie dać się zwariować, nie stawiać celów sportowych ponad zdrowy rozsądek, bowiem obróci się to nie tylko przeciw każdemu takiemu, ale także przeciw całej cudownej dyscyplinie sportu, jakim jest alpinizm. Ludzie zaczęli mylnie uważać, że jeśli komuś udało się wejść na szczyt bez tlenu i najtrudniejszą z możliwych dróg, to – po pierwsze, nie wypada już wracać do „starego”, mniej ambitnego stylu, a po drugie – każdego stać na to samo. A przecież góry pozostały takie, jakie są, zaś człowiek wcale nie jest aż o tyle doskonalszy. Każdy ma szczyt na miarę swych możliwości fizycznych, wydolności organizmu i predyspozycji psychicznej. Jedynie uczynienie z tego spójni tam, wysoko w górach, stanowi klucz do odniesienia sukcesu.

Kukuczka, który jakże rzadko kończył niepowodzeniem wyprawy na ośmiotysięczniki, był jednak zdania, że to wcale nie wstyd się wycofać nawet na 100 metrów przed szczytem, nie bacząc na poniesione koszta. Porażka w imię zwycięstwa przy kolejnej próbie w świecie gór nie przynosi nikomu ujmy. Niestety, nie wszyscy pamiętają, że ryzyku winna towarzyszyć wyobraźnia i że są bariery, których przekraczać nie wolno.

Yeti niech Messner tropi...

Całe życie Kukuczki sprzęgło się wokół Himalajów. Był w domu istnym gościem. Nieraz mijał się nawet z urodzinami własnymi i domowników, z sylwestrem czy Bożym Narodzeniem. Nic dziwnego, że żona Cecylia, synowie Wojciech i Maciej wiedzieli, co to pokora w czekaniu.

Połowica, co prawda, buntowała się ostatnimi czasy coraz głośniej. „Nie musiałem jej z pewnością pokazywać niezwykle prawdziwych filmów o tym, jaką cenę trzeba zapłacić za wejście na szczyty. – A może zaczyna wyczuwać, że chłopcy, noszący z mojej woli bardzo popularne wśród polskich himalaistów imiona, w przyszłości zechcą naśladować ojca” – rozważał.

On tymczasem po pokonaniu wszystkich 14 ośmiotysięczników nie spoczął na laurach. W odróżnieniu od Włocha Reinholda Messnera, który dorobiwszy się na wspinaczce wielkiej fortuny (m. in. w postaci własnego zamku), wyraźnie spuścił z tonu, zabawiając się chociażby w... tropienie yeti w Himalajach. „To sprawa Reinholda, co zdecydował robić. Osobiście współczuję mu, bo szukania wydumanego śnieżnego człowieka niech się podejmuje Tomek na stronach powieści Alfreda Szklarskiego. W każdym bądź razie mam inne plany” – mówił, kiedy próbowałem usilnie dociec, co pogromca Himalajów zamierza czynić dalej.

Te jego plany wiązały się nadal ze szturmem najwyższych szczytów Ziemi. Goszcząc w Wilnie, był wyraźnie myślami przy wyprawie, jaką Katowicki Klub Wysokogórski za trzy miesiące organizował celem zdobycia Annapurny (8091 m) jej południową ścianą, nietkniętą ludzką stopą, o niezwykłej skali trudności. Polacy po raz kolejny stali przed szansą zostania pionierami w ataku na Dachy Świata. Miałem trzymać kciuki za powodzenie. I – trzeba przyznać – to im wyraźnie sprzyjało: 13 października 1988 roku Jerzy Kukuczka wraz z Arturem Hajzerem znów znalazł się tam, gdzie wyżej tylko niebo.

Ostatnia grań

W rok później raz jeszcze odpowiada na zew gór. Tym razem rusza na Lhotse (8511 m), od którego zaczął zwycięski podbój Himalajów. Nie byłby Kukuczką, jakby nie wytyczył celu jakże ambitnego: osiągnąć wierzchołek wspinając się południową ścianą, uważaną przez asy światowego alpinizmu za najtrudniejszą z trudnych. Skąd mógł przypuszczać, że wspinaczka ta będzie dlań ostatnia...

24 października 1989 roku. Wysokość około 8300 metrów. Do upragnionego wierzchołka już nie tak wiele męczarni. „Jurek Kukuczka jak zwykle wspina się pewnie i szybko. Lina przesuwa się w moich rękach wolno, lecz prawie bezustannie. (...) Jurek wykonał dwa szybkie ruchy i kiedy wydawało mi się, że dotknął śnieżnej grani, zupełnie niespodziewanie zaczął się osuwać. Początkowo wolno, ale z każdym ułamkiem sekundy szybciej. Nie zdążyłem jeszcze ogarnąć całej tej sytuacji, kiedy mignął koło mnie. Pomyślałem, że za moment będę leciał razem z nim. Stanowisko, na którym stałem, miało minimalne szanse, aby utrzymać kilkudziesięciometrowej długości lot. Poczułem ogromne szarpnięcie, które rzuciło mnie na skałę. Uderzyłem kaskiem o jakiś skalny występ, co nieco mnie oszołomiło. Nagle siła, wobec której jeszcze przed chwilą byłem bezradny, zelżała, co spowodowało, że momentalnie odrzuciło mnie w przeciwnym kierunku. Niemal równocześnie poczułem, że wiszę na pętli asekuracyjnej. Zauważyłem obok mnie luźno zwisający koniec liny – w tym miejscu lina urwała się...” – tak wspomina ostatnie chwile życia partnera z tej wyprawy Ryszard Pawłowski.

Odpadnąwszy od ściany Kukuczka zsunął się w ponad dwukilometrową przepaść, nie mając najmniejszych szans na przeżycie. Po odnalezieniu zwłok zgodnie ze zwyczajem wspinaczy pochowano je w lodowej szczelinie nieopodal miejsca upadku. W pamięć o tym, kto wedle Reinholda Messnera nie był drugi, tylko wielki, w Chukung, nieopodal południowej ściany Lhotse, umieszczono tablicę. Imienną tablicę ma on też na Symbolicznym Cmentarzu Ofiar Tatr pod Osterwą.

Tak się skończyła podniebna wędrówka najwspanialszego polskiego himalaisty. Został przyjęty w objęcia Pana Boga, którego wielokrotnie zresztą prosił w modlitwach, by... uchował go od śmierci w dolinach. I – rzeczywiście – zginął tam, gdzie zwykłemu śmiertelnikowi wzrok jeno dolecieć może.

Tu, na ziemi,

została po nim legenda,

zdolna zapewne po wsze czasy mocować się z przemijaniem. Dzięki niewiarygodnym wręcz wyczynom, gdyż spośród 14 ośmiotysięczników zdobytych w latach 1979-1987 aż na 11 wszedł nowymi drogami, 5-krotnie w stylu alpejskim, 4-krotnie po raz pierwszy zimą, raz uczynił to samotnie. Trudno wręcz uzmysłowić, jak potrafił w ciągu niespełna półtora roku (21 stycznia 1985 – 8 lipca 1986) „zmusić do kapitulacji” 5 szczytów, z czego 3 – w warunkach zimowych. Owszem, w konkurencji 14 x 8000 metrów był drugi, choć, o ile Messner potrzebował na zdobycie „korony Himalajów” lat 16, Kukuczce zajęło to ledwie lat 8; gdy na domiar zaczynał, Włoch miał na swym koncie już 6 zdobytych ośmiotysięczników.

Nie zdążył albo też nie umiał ciągnąć materialnych profitów z wyczynów, jakie stały się jego udziałem. Owszem, był sławny na tyle, że nie musiał już dla poezji gór odnajmować się zarobkowego prozaicznego czyszczenia kominów bądź innych prac wysokościowych, które alpiniści wykonują bez rusztowań. Jeździł po Polsce z prelekcjami i pokazem filmów o swych himalajskich szarżach; to, co dane było mu przeżyć, przelewał na papier w postaci książkowej, czego dowodem „Mój pionowy świat, czyli 4 x 8000 metrów” albo „Ostatnia ściana”.

W roku 1988, podczas Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Calgary, MKOl postanowił uhonorować dwóch pierwszych zdobywców korony Himalajów srebrnymi medalami Orderu Olimpijskiego. Messner odmówił przyjęcia nagrody, motywując to wykrętnie, rzekomo alpinizm dla niego – to twórczość a nie współzawodnictwo. Z kolei Kukuczka z szacunkiem ją przyjął, co posłużyło Poczcie Polskiej powodem do umieszczenia odznaczonego na znaczku pocztowym. Ten znaczek stanowi wcale zresztą nie jedyny wyraz pamięci. Imieniem znakomitego himalaisty nazywane są w Polsce ulice i szkoły, inne obiekty użyteczności publicznej. Wiele jego pamiątek osobistych (ze srebrnym medalem MKOl-u włącznie) znajduje się w zlokalizowanej w Istebnej Izbie Pamięci, którą się opiekuje żona Cecylia.

Do dzisiaj tylko 13 przedstawicieli rodu homo sapiens może się pochwalić kompletnym odczarowaniem najwyższych szczytów świata. Z Polaków obok drugiego na liście Jerzego Kukuczki z numerem piątym widnieje nazwisko Krzysztofa Wielickiego. Jeśli duet ten uzupełnić nazwiskami Ryszarda Pawłowskiego, Piotra Pustelnika, Wojciecha Kurtyki, Wandy Rutkiewicz, Anny Czerwińskiej czy Macieja Berbeki, stanie się oczywiste, jak wiele ojczyzna legendarnego Piasta znaczy w światowym himalaizmie. Czy aby nie dlatego, że ma w godle państwowym orła – ptaka nieodłącznie kojarzącego się z górami..?

Od spotkań z Jerzym Kukuczką pozostało mi wspaniałe trofeum: plakat z wizerunkiem 14 najwyższych szczytów Ziemi, jego zdjęciem, napisem „14 x biało-czerwona” i podpisem, poczynionymi przy darowaniu.

Patrzę często na same czuby tych dumnych, wysokich na ponad 8 tysięcy metrów piramid natury. Mount Everest, Czogori, Manaslu, Annapurna... Tę wizualną wędrówkę za każdym razem zaczynam jednak i kończę na Lhotse – szczycie, co niczym klamra spina wspaniałą himalajską epopeję Jerzego Kukuczki.

Henryk Mażul

Wstecz