Na biograficzno-geograficznym szlaku ułańskim Józefa Mackiewicza

„Pani barynia na Kamionce”…

15 lipca 1920 roku oddział Dąbrowskiego miał zadanie osłony odwrotu polskich wojsk z Wilna, podjętego z powodu załamania się obrony podpola miasta pod naporem konnicy Budionnego. Józef Mackiewicz, ułan XIII pułku, był wśród ostatnich żołnierzy, którzy opuszczali Wilno, gdy patrole bolszewickie wchodziły już na przedmieścia.

Dziesięć lat później o tych żołnierskich przygodach Mackiewicz napisze w swych wspomnieniach pt. „Z Porubanku pod Mickuny”, opublikowanych na łamach wileńskiego „Słowa”:

„Gdyśmy przechodzili przez Wilno, spało ono jeszcze krótkim letnim snem, a też nerwowym i niespokojnym o los własny, chociaż zapewne, jak i my, nie zdawało sobie dokładnie sprawy z niezwykłej szybkości posuwającego się naprzód wroga. Afisze „do ostatniej kropli” komplikowały jeszcze bardziej sytuację. W Porubanku czekaliśmy wyjazdu na „front”, tymczasem „front” ten zbliżał się do nas samych, nie pociągami wprawdzie, a tysiącem kopyt końskich kawalerii Gaj Chana. O tej prawdzie dowiedzieliśmy się dopiero osobiście w Nowej Wilejce i to była pierwsza atrakcja, jaka nas spotkała.

Podjazd nasz, jak się to wtedy mówiło, wyrzucił „szpice” i boczne ubezpieczenia, a na prawym flanku znalazłem się ja sam w kierunku na folwark Kamionka”.

Czy zdążył wtedy wpaść na łyk herbaty do „pani baryni”, dziedziczki Kamionki? Wtedy czy może później, gdy razem z innymi żołnierzami zatrzymał się w pobliskich Mickunach, skąd rozdzielili się na dwie grupy: jedna powędrowała gościńcem do Nowej Wilejki, zaś druga poszła na przełaj przez las w kierunku domniemanego postoju pułku.

Znał ją przez mickuńskich Pilarów, którym w dzieciństwie, wraz z rodzicami, składał dość częste wizyty.

„Miła, ale zawsze na dystans”

– opowiadają starzy mieszkańcy Mickun. Opowiadają też o jej domu w sąsiedniej Kamionce.

Dziś Kamionka praktycznie już nie istnieje. I tego domu już dawno nie ma. Kiedyś mnóstwo różnych ludzi tu przyjeżdżało, obfotografowywano go z różnych stron, bo ukrywał się w nim Feliks Dzierżyński. To był jej krewny, jakiś pociotek czy kuzyn – przez babkę, Kazimierę Januszewską, przez Helenę Pilarową. Ale ona przed obcymi niechętnie się z tego zwierzała. Wobec miejscowych wieśniaków trzymała się z daleka. Widywano ją na mszy w mickuńskim kościele. Ale i tam – na dystans. Miała osobne, swoje miejsce w ławce, ustawionej tuż z boku, przy ołtarzu. Siadywała tam zawsze ze swą opiekunką i przyjaciółką Olą.

Tę Olę nazywano po prostu panią. Ale ją – „panią barynią”. Skąd ta „barynia”? A to jeszcze z carskich czasów. Dla Polaków, Białorusinów była „panią”, dla Ruskich „barynią”. A i potem, w latach sowieckich, nawet enkawudziści zwracali się do niej per „barynia”. Nie „choziajka”, nie „towariszcz” i nie „grażdanka”, tylko „barynia”.

Sowiecka właść nie odebrała jej ani domu, ani ziemi. A był to duży ładny dom, prawdziwy dwór. I nikogo jej tam nie wcisnęli, nie wsiedlili. Mieszkały tylko – ona i ta jej pani Ola.

Rzadko który z gości miał zaszczyt wejść w progi tego domu. Raz było, że mickuńska szkoła posłała do niej dzieci, żeby czegoś więcej się dowiedziały o jej „żelaznym” krewniaku. Przyjęła je w ogródku. „Feliś? Ach, to był bardzo dobry, grzeczny, kulturalny chłopiec – tylko że na złą drogę wszedł…”. Więcej już szkoła dziatwy do Kamionki nie wysyłała.

„Dobrze jej się powodziło”…

…Ta „pani barynia” nazywała się Stanisława Bogucka. Dobrze jej się powodziło. Długo żyła. Trzebaż to mieć takich krewniaków… Ona, jak tu ludzie mówili, jakoby miała jeszcze dwa domy w Wilnie – opowiada jeden z mickuńskich „starożyłów”. Ale czas jej już widać było zejść z tego świata. A jak zmarła, to potem i dom jej się spalił. Sam się spalił, czy ktoś go podpalił – kto tam wie… Może i sam. Wtedy nie było w modzie, żeby ktoś domy podpalał… Dobrze, że żadna żywioła nie spaliła się, bo ona jej i nie miała. Za to kur, kurczaków miała cała chmara.

Na próżno szukać w okolicznych folwarkach jakichś po niej śladów…. Bo i folwarków już dawno nie ma. Fotografie, dokumenty… Na pewno wtedy, razem z tym domem, z dymem wsio paszło – mówi kobieta na mickuńskim cmentarzu. Albo do kałchoznej kacielni – wtrąca druga. Przyszły tu po mszy w kościele, by zapalić świeczki na rodzinnych grobach. Przed chwilą, w przybytku bożym, słyszałam jak modliły się po polsku. Na cmentarzu, między sobą rozmowa toczy się „w mowie tutejszej”, z wtrętami białoruskimi bądź rosyjskimi. Tak było tu zawsze. Język polski – „ładny, lepszy” – dla Pana Boga. Ten „gorszy, powszedni” – na użytek własny…

O starej Pilarowej, właścicielce dworu w Mickunach, która na tym cmentarzu spoczęła, choć i baronową była – mówią „Pilarycha”. O jej krewniaczce Boguckiej – „pani barynia”. „Barynia” aż do śmierci była wytworną damą, elegancko się ubierała, a tamta… nie ma co i mówić…

„Tropy” w wileńskich domach

Ta „barynia” chodzi za mną jak cień. Przenosi się do wileńskich domów, w których przypadkowo znajduję jej fotografię, zdjęcia jej domu w Kamionce. Znajduję je w różnych dzielnicach miasta – przy Zygmuntowskiej, na Holenderni… Z całkiem przypadkowej rozmowy z (dawno nie spotykaną) koleżanką szkolną, Jolą Martynelis, wychyla się już nie cień „baryni” Boguckiej, ale jej żywy obraz.

Jako nastolatka, podlotek odwiedzała ją Jola w Kamionce. Nie tylko odwiedzała, ale i mieszkała pod jej dachem. Ona i Marychna, jej koleżanka, córka nauczycielki Kazimiery Ostrowskiej.

Ostrowska mieszkała w Wilnie, na Mostowej. Były sąsiadkami. Przyjaźniła się z Joli rodzicami. Jakieś bliskie, serdeczne stosunki łączyły ją z Bogucką z Kamionki. Na letnie wakacje wysyłała tam swoją córkę Marychnę. Pewnego lata razem z nią pojechała Jola…

Było to – kiedy? – pół wieku temu… Ale „ta Kamionka” i „ta barynia” cofają Jolę w czasie, przemieniają ją nagle w tamtą młodziutką urokliwą dziewczynę. Snuje barwną opowieść, jakby to było „wczoraj”…

Dziewięćdziesięciolatka – na obcasach i bez okularów…

…Nie nazywała ją „barynią”. Zwracała się do niej per „pani”. Do jej współtowarzyszki, Oli – tak samo. Odnosiła wrażenie, że ta pani Ola (Bułanowa się nazywała) musiała być kiedyś służącą bądź pokojówką swojej pani – Stanisławy Boguckiej. Kiedyś… Bo obecnie w tej Kamionce (który to mógł być rok? – 1954-1955?) obie kobiety były po prostu przyjaciółkami.

Prym w gospodarstwie wiodła Ola. Dbała o dom. Dom był wspaniały – z drewna, na podmurowaniu, „na dwa końce”. Dworek, a dokładniej – dwór. Coś jak forteca – tak przynajmniej z daleka się prezentował. Bo z bliska i od wewnątrz było dokładnie widać, jak straszliwie się starzał... Brakowało mocnej męskiej ręki, gruntownego remontu. Prawda, złotą rączką był tu pan Konstanty. Mówiło się do niego per „pan”, co go widocznie trochę żenowało, ale nie protestował. To i owo w tym domu naprawiał, ale z całością – nie dawał sobie rady, a może „barynia” nie miała na to środków.

Pan Konstanty mieszkał „gdzieś obok”. Konwersację prowadził w języku „po prostu”, troszeńko dziwnym, co jednak nikomu nie przeszkadzało, bo i panie, i goście doskonale go rozumieli.

Gości bywało niewiele, chyba takich po trosze z przypadku, których do domu nie zapraszano. Rozmowa toczyła się albo na dziedzińcu, albo w ogródku. Stałym gościem, którego darzono zaufaniem, był ksiądz proboszcz z kościoła w Mickunach, traktowany tu na stopie towarzyskiej; znał widać ten dom od podszewki.

„Barynia” dobiegała już do dziewięćdziesiątki. Nigdy nie nosiła w domu żadnych „kapci”. Zawsze – ładne pantofelki, na obcasach… Loczki, grzywka… Suknia – elegancka, długa, ciemna. (Stale była w tej samej). Płaszczyk – podług ówczesnej mody, „z bufkami”, dobrze skrojony. Nigdy nie nosiła chustki. O chłodnej pogodzie widywano ją opatuloną szałowym szalem. Pięknie haftowała, dużo czytała – bez okularów.

Ruchliwa, wesoła, taktowna, dowcipna. Miała patefon i dużo płyt. Uwielbiała Fogga i pieśni rosyjskie.

Nie czuły się w jej domu skrępowane. „No, panienki – do tańca! – zachęcała – skaczcie! Młodzież musi się wyszumieć, wyskakać!”. I nastawiała kolejną płytę…

Tańczyły „pod Fogga”.

„Pan Bóg by się roześmiał…”

Gospodarstwo miały… Pan Bóg by się roześmiał… Ani krowy, ani prosiaka. Gwoli ścisłości, prosiak był, ale hodowany u wieśniaków, sąsiadów. Hołubiony, dobrze karmiony, fachowo wyprawiany w zaświaty. Zresztą za wieprzowiną „barynia” nie przepadała, wolała wołowe. Mleko, nabiał brano u sąsiadki.

Na dziedzińcu hasały dwa psy i harcowało mnóstwo kotów. Szczególnymi względami cieszyły się kury, hodowała je pani Ola. Kurczaków – rzeczywiście była „cała chmara”, i to wyjątkowo bezczelnych, bo z trudem można było przed nimi się obronić. Zwłaszcza przy jedzeniu. Wskakiwały na ramiona, na głowę, dosłownie wydzierały, wydziobywały z ust pokarm. Toż to cyrk prawdziwy – dziwili się wieśniacy.

Ogród był stary, zapuszczony, dziki, ale to przydawało mu jakiegoś szczególnego uroku, tajemniczości. Zielsko rosło jak chciało i gdzie mu się podobało, omal nie na schodach, wiodących do domu. Był też piękny staw, z miękką, glinianą wodą. Pani Bogucka mówiła, że to woda cudowna, lecznicza. Może sekret jej „wiecznej młodości” krył się właśnie w tej wodzie.

Zagadkowa, trochę tajemnicza…

Sprawiała wrażenie, że nigdy nie miała bliskiej rodziny. Unikała tego tematu, niewiele o sobie opowiadała. Raz przecież coś tam jej się wypsnęło. Miała syna, aktualnie przebywał w Anglii. Miała córkę Halinę. Halina zmarła w wieku 40 lat w czasie porodu, późno wyszła za mąż, późno rodziła…

O kuzynie, „Żelaznym Feliksie” opowiadała z uczuciem macierzyńskiego ciepła, serdeczności. Skąd się wzięło to „żelazny”? To było bardzo miękkie, jak ta woda w stawie, łagodne, kochane dziecko. Niejednokrotnie udzielała mu schronienia. Dawno to było, jeszcze w carskich czasach. Mieszkał w tym domu, na poddaszu, wyglądał tym oto (wskazywała na strych domu) okienkiem.

…Na to poddasze i w „drugi koniec domu” nigdy nie ważyły się wejść, choć je i kusiło, jak kusi każda tajemnica, nieodparta chęć rozwiązania zagadki.

Dom ten był jej letnią rezydencją. O zimowej porze przenosiła się do Wilna, miała tam mieszkanie…

Domek pani Oli jakonamiastka domu „baryni”

Stanisława Bogucka zmarła w 1956 roku, w wieku 91 lat. Po jej śmierci, Ola Bułanowa nadal mieszkała w tym domu. Ta malownicza Kamionka, ten tajemniczy dom i ta pani Ola, emanująca wyjątkowym ciepłem, dobrocią, przyciągały Jolę jak magnes. Przyjeżdżała tu i później, już jako młoda mężatka, czasami z mężem Henrykiem.

Aż nagle wszystko się urwało. Pewnego dnia o pięknej słonecznej pogodzie dom stanął w płomieniach.

„Poszłam do lasu po jagody – relacjonowała potem pani Ola – i nagle widzę, że tam, nad drzewami, unoszą się gęste kłęby dymu; to płonął nasz dom... (Nigdy nie mówiła „mój”, tylko „nasz” – tak jakby „barynia” wciąż jeszcze w nim żyła…). Duchem tam popędziłam, rzuciłam się ratować, co się jeszcze uratować dało – resztki dokumentów, papiery, rzeczy… Z pomocą pospieszyli sąsiedzi”…

Dom spłonął niemal doszczętnie. Ocalało tylko podmurowanie, piwnica…

Że ktoś go podpalił? Pani Ola nie była skłonna do tego rodzaju podejrzeń. Najprawdopodobniej przyczyną pożaru był piec. Taka „russkaja piecz…”. Stary już był, ciągle coś tam w nim chrypiało, nie miał „ciągu”… Dawno już trzeba było nowy stawiać, ale nie miała do tego głowy ani czasu…

Pani Ola zamieszkała w piwnicy. „A ja jednak wybuduję nowy dom, taki sam i w tym samym miejscu” – mawiała. I zbudowała. Śliczny domek, acz i nie „w tym samym miejscu”, tylko nieopodal. Ale niedługo się nim cieszyła. „Zawsze z rana przynosiłam jej mleko – opowiadała później sąsiadka Bułowa. Pewnego dnia nie mogłam dostukać się do jej drzwi. Zajrzałam przez okno. Bułanowa leżała martwa…”.

Zmarła z zawału serca. Czy miała jakieś po „baryni” pamiątki, zdjęcia, listy? Miała jej prace, hafty… Fotografie, papiery?.. Może i były…

Kto ją jeszcze pamięta?

Wracam do przerwanego wątku o znaleziskach w wileńskich domach. W domu przy dawnym Krzywym Kole wertuję stosy papierów i zdjęć. Kartka pocztowa z roku 1926, adresowana do Stanisławy Boguckiej, zamieszkałej w Wilnie, przy ulicy Popławskiej 26 mieszkanie 1. Popławska 26 – to dawniej dom Kazimiery Januszewskiej, babki Feliksa Dzierżyńskiego. Dokument meldunkowy, sygnowany rokiem 1942 zaświadcza, iż w Wilnie, przy ulicy Lwowskiej 7 m 6 mieszkała Stanisława Bogucka. Wcześniej, w latach 1918-1919 mieszkał tu Roman Pilar z Mickun, aktywny budowniczy podwalin władzy sowieckiej. W czasach carskich dom ten był własnością Januszewskich. A później, po Boguckiej w tym samym domu mieszkały rodziny Sipowiczów i Krasowskich – z Mickun… Z dokumentu urzędowego, wystawionego w styczniu 1952 w języku litewskim, można wnioskować, z czego cztery lata przed śmiercią żyła. Wyznaczono jej rentę tzw. „personalną” w sumie 300 rubli miesięcznie oraz „nadano” jej własną ziemię – 30 ha – „iki gyvos galvos”, czyli dozgonnie…

Ponoć długo dowodziła władzom, czyją jest krewną…

Alwida A. Bajor

Wstecz