Polak też potrafi!

W nazwie – dawna, współczesna – w menu

Jakby Pac z martwych powstał…

Gdyby obecnie, w Anno Domini’2008, hetman wielki Michał Kazimierz Pac z martwych powstał i stanął na placu twarzą do tak sercu bliskiej świątyni pod wezwaniem św. św. Piotra i Pawła, położonej przy wjeździe od strony miasta do wileńskiej dzielnicy Antokol, nie uszedłby mu zapewne uwagi, wznoszący się po prawej stronie tego placu budynek na wiejską modłę, choć z wyraźnym piętnem XXI wieku. Przeniesiony jakby z sielskiej-anielskiej pocztówki, a przytulony do wzniesienia, które tuż za nim stromo pnie się w górę. Tym „magnesem” dla hetmańskiego oka byłby bez wątpienia szyld z napisem „Sakwa”, żywcem ze staropolszczyzny, sprzed bez mała 400 lat, kiedy ów Waszmość Szlachciura jakże konkretnymi dokonaniami dowodził, że „wart pałac Paca, a Pac pałaca”. Powszechnie przecież wiadomo, że hetman wielki wielbił przepych, a nie będąc z natury kutwą, gęsto właśnie sakwą (czyli po współczesnemu – portmonetką) brzękał, przeznaczając jej przepastną zawartość na różne szczytne fundacje, w tym też – na budowę barokowego klejnotu, jakim jest świątynia, patronowana przez apostolski duet Piotra i Pawła.

Jakby tenże hetman Pac, przesylabizowawszy, a nie za bardzo pojąwszy co obok tak swojsko brzmiącej „Sakwy” znaczy napis „kavine-baras”, zechciałby w jej progi wstąpić, właściciel kawiarni-baru Witold Rudzianiec gotów byłby na powitanie szlachecki kontusz przywdziać i karabelkę u boku przytroczyć. A zaraz potem zaserwować z menu dania najwykwintniejsze, mające siódme niebo pod hetmańskim podniebieniem uczynić, i polecić trunki, od których – jakby powiedział Zagłoba – oleum do głowy żwawo wstępuje. A gdy tak zacny gość pasa by popuścił w jedzeniu i piciu, odważyłby się gospodarz w luźnej rozmowie popytać go między innymi, czy aby prawdą jest, że w czasach, gdy tuż obok wznoszono świątynię, której obecnie żadna z wycieczek nie pomija, mnożąc „achy” i „ochy” podziwu dla przepysznego wystroju jej wnętrza, w miejscu, gdzie teraz „Sakwa”, piętrzyły się zalesione wzgórza.

Na początek – dwa pokoje

Bo, odkąd Witold swą kilkudziesięcioletnią pamięcią sięga, budynek, jaki wyłonił się z rusztowań najpewniej przed II wojną światową, służył za mieszkanie pięciu wileńskim rodzinom, a wśród nich – jego chrzestnemu ojcu, wujkowi Mikołajowi Żukowskiemu z ciocią Henryką. Witold w dzieciństwie często tu bywał z bratem Andrzejem, bo mieli w pociechach Żukowskich – Janku i Grażynce – wiernych kompanów zabaw. Których miejscem było też ciągnące się tuż za ścianami strome wzniesienie, gdzie okazały sad sąsiadował z gonnymi sosnami.

Tu, wśród zgiełku Wilna, można było przy odrobinie wyobraźni poczuć się niczym na wsi, poleżeć na trawie, posłuchać, jak romantycznie śpiewają ptaki i cykają świerszcze. Magiczną atmosferą tego domu i otoczeniem nasiąkał starszy z Rudziańców niczym gąbka. Nigdy mu jednak nie przyszło do głowy, że tu kiedyś początkowo zamieszka, a potem, gdy znajdzie się w jego pełnym posiadaniu, przekształci w kawiarnię.

Pierwszym krokiem na tej drodze był zakup w grudniu 1992 roku sprzedawanego akurat dwupokojowego mieszkania o powierzchni trzydziestu kilku metrów kwadratowych. Za pieniądze rodziców, chcących synowi wymościć gniazdko. Tym bardziej, że został trafiony miłosną strzałą Amora i przymierzał się do założenia własnej rodziny. Bo skądże on, student ówczesnego Wileńskiego Instytutu Inżynierów Budowlanych na kierunku budownictwo i zarządzanie mógł mieć kasę na nabywanie nieruchomości. A nieruchomość, jak w miarę upływu czasu kolejni lokatorzy tego budynku „puszczali pod młotek” zajmowane dotąd lokum, powiększała się i powiększała. Gdzie, po stanięciu w roku 1992 na ślubnym kobiercu i przyjściu na świat w roku 1993 pierwszego z synów – Tomasza, coraz pewniej gospodarzyli Rudziańcowie.

Kłopotliwa rzeczywistość

Młody mąż i ojciec miał powody do drapania się od zakłopotania w głowę. Czasy transformacji ustrojowej, w jakiej znalazła się Litwa po rozbracie ze Związkiem Sowieckim i wkroczeniu na drogę dzikiego kapitalizmu, dla przeciętnego obywatela nakazywały ostrą „gimnastykę”, by jakoś wiązać koniec z końcem. Trudno dziś powiedzieć, ilu tych obywateli parało się tym, co się zwie „kup-sprzedaj”, a jakiś czas na liście tej widniał też Witold Rudzianiec, bo praca w wyuczonym zawodzie była opłacana naprawdę żałośnie.

Wiedział też, że nie da się utrzymać siebie i rodziny z piłki nożnej, w którą grał niezmiennie od przedszkola, wspinając się wyżej i wyżej szczeblami kariery, aż ta na kilka sezonów zawiodła go nawet z drużyną wileńskiego „Panerysu” do litewskiej ekstraklasy i pozwoliła zdeptać podium. Talent jego rozwinął się do stopnia, że jako filar swojej drużyny otrzymał propozycję bronienia barw trzecioligowego klubu niemieckiej Bundesligi. Jego pozyskaniem zainteresowana też była jedna z jedenastek belgijskich. Temat zagranicznego kontraktu jednak odpuścił uwiązany rodzinnymi obowiązkami.

Nie bez żalu wypadło zawiesić na kołku piłkarskie buty, a wysoko podwinąwszy rękawy w robocie spróbować nawet chleba taksówkarza na wypożyczonym aucie ojca. Dwoił się i troił, harował jak wół w głębokim przeświadczeniu, że – jak mu wpoili rodzice – żadna uczciwa praca nie hańbi. Chwile wolne poświęcał natomiast „cywilizowaniu” domu, urządzając tu w pierwszą kolej wannę i ubikację. Wieczorami, nim zmachany jak tytan zapadał w sen głęboki, słuchał tak upojnego śpiewu ptaków oraz cykania świerszczy.

W roku 1998, gdy za rodziców, swoje i pożyczone pieniądze cały dwupiętrowy budynek przy ulicy Paca 1 o powierzchni 230 metrów kwadratowych znalazł się w jego posiadaniu, mógł realnie pomyśleć nad urządzeniem tu kawiarni. A, choć czekał ogrom pracy, podjął się tego rozliczonego na długie lata wyzwania. Uzbrojony w benedyktyńską cierpliwość i niezłomną wiarę, że zamiary da się przekuć w dokonania. W myśl golcowego: „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco”...

Wysiłek nie na próżno

Niechętnie dziś mówi, ile kosztowało go to wysiłku, w czym wspierał brat Andrzej, żona Olga, rodzice. Jak napinaniem mięśni, tak też „litem do lita”. Pamięć do końca życia zakodowała okraszone nie lada radością chwile, gdy kawiarnia „Prie žiedo” (bo taką nazwę pierwotnie przybrała), rozwarła podwoje dla pierwszych klientów. Podobnie jak 23 października 2003 roku, kiedy okrzepłszy nieco finansowo dokonali gruntownej renowacji pomieszczeń i kiedy kawiarnia doczekała się poniekąd drugich narodzin: teraz pod staropolskim szyldem „Sakwa”, pozostając w tej formule do dnia dzisiejszego.

Obecnie przypominają kogoś, kto naprawdę twardo stoi na nogach, będąc w stanie na dwóch piętrach między godziną 10 a 23 przez okrągły tydzień pomieścić za jednym machem nawet 130 osób. Jak w salach mniejszych i bardziej kameralnych, tak też w dwóch dużych, z których w jednej da się usadzić naraz przy wspólnym stole aż, dajmy na to, 80 uczestników stypy. A – jak twierdzi Jolanta Trocka, „prawa ręka” Witolda w prowadzeniu kawiarni – każdy klient: czy to indywidualny, czy też zbiorowy, jest honorowany z jednakim szacunkiem. Ma być obsłużony tak kulturalnie, a nakarmiony tak smacznie, by zechciał tu ponownie zawitać zamiast wybierania innych tego typu lokali, którymi ostatnimi czasy sypnęło w Wilnie niczym grzybami po deszczu, co zaostrza konkurencję, powodując, że ten, kto chce łyknąć „małą czarną”, przekąsić albo zjeść, ma naprawdę rozległy wybór.

By podniebieniom i gustom dogodzić…

Mocnym atutem „Sakwy” jest jakość serwowanych dań, o co przede wszystkim zabiegają szefowe kuchni Janina Siemaszko i Natalia Nowikowa, pracujące tu niezmiennie od jej zaistnienia, oraz kucharze. Ich wspólny wysiłek zmierza ku temu, żeby było „smacznie jak w domu”. Żeby za kompleksowy obiad w cenie 12,5 lita klient mógł się najeść do syta i dosłownie paluszki liżąc. Nie praktykują więc szykowania dań na zapas oraz ich późniejszego odgrzewania. Taki kotlet po kijowsku albo firmowa pieczeń zbieżna z nazwą kawiarni-baru są szykowane na poczekaniu, a do klienta trafiają prosto z patelni.

Nie trzeba mówić, że na walory smakowe serwowanych potraw w znacznej mierze wpływa surowiec, z jakiego są przygotowywane. Wspomniana Jolanta Trocka czuwa nad tym, dbając, by mięso, ryby, warzywa trafiały tu co dnia, a że dostawcami ich są tak dbające o swą renomę firmy jak: „Alanta”, „Novaco”, „Almarunas” czy „Sanitex”, nie sprzedają hurtowo byle czego. Tym bardziej odbiorcy takiemu jak „Sakwa”, z którą „kolegują” już niejeden rok. Zmuszone wszak na komendę wolnego rynku do stałego podnoszenia cen, co powoduje nieuchronny wzrost kosztów dań.

Rozochocaniu apetytów klientów ma też służyć gustowny wystrój wnętrza. Jako że sakwa jest w swej nazwie kryjówką monet i banknotów, one to właśnie są nieodłącznym elementem dekoracji. Te pierwsze zostały wtopione w oszkloną posadzkę, te drugie natomiast oprawione w ramki i porozwieszane po ścianach, a ich kolekcja może wzbudzić zazdrość niejednego numizmatyka. Tworzą ją bowiem sowieckie ruble różnych nominałów, złotówki z czasów PRL-u, banknoty tak egzotycznych państw jak Kenia, Ghana, Uganda, Zambia. Ba, z jednego irańskiego dinaru spogląda w siną dal sam... Saddam Hussajn. Owa niezwykła kolekcja jest zresztą co jakiś czas odnawiana. Bo kto z szerokiego świata zawędruje w progi „Sakwy” i uraczy się tu strawą, na widok numizmatycznych ciągot gospodarzy na odchodnym w geście wdzięczności zostawia też symboliczny pieniążek własnego kraju.

Stań się, kuchnio polska!

Na razie jadłospis kawiarni-baru przy ulicy Paca 1 zdominowany jest przez dania litewskie. Właśnie, na razie. Bo w przyszłości Witoldowi Rudziańcowi widzi się w tym radykalna przemiana. Polegająca na gruntownym wyspecjalizowaniu się w kuchni polskiej, czego pierwszym zwiastunem jest już serwowany żurek. Żeby w jej arkany się wtajemniczyć, dzięki uprzejmości dyrektor Domu Polonii w Pułtusku Alicji Walczyk na tygodniowym szkoleniu były Janina Siemaszko i Natalia Nowikowa.

Jako że tamtejsi zawołani kucharze chętnie dzielili się tajnikami, wileńskie panie zdążyły przejąć naprawdę wiele cennego doświadczenia, które postarają się wdrożyć w praktyce. Żeby rodakom z Macierzy, w ramach wycieczek do grodu Giedyminowego koniecznie odwiedzającym tutejsze barokowe cacko – kościół św. św. Piotra i Pawła, a przy okazji zaglądającym do sąsiadującej z nim „Sakwy”, zaoferować to, co tak podniebieniom bliskie, jak też Litwinom przybliżyć kuchnię polską, zdecydowanie mniej znaną, a przecież wielce atrakcyjną.

Witold Rudzianiec z mety prostuje w tym miejscu moje życzliwe przypuszczenie, że z tych polskich grup, których w bliskie sąsiedztwo autokar za autokarem ciągnie, mogłyby osiadać za żywienie znaczne kwoty właśnie w „Sakwie”. Bo – jak się okazuje – wypada liczyć jedynie na wycieczkowiczów z grup mniejszych, gdyż te większe, wykupując w rodzimych firmach turystycznych vouchery z ofertami zwiedzenia Wilna, mają z reguły tak ułożone programy, że śniadania i obiadokolacje spożywają w hotelach, gdzie mieszkają. Jeśli jedna, druga osoba wpadnie, to jedynie po to, by wypić kawę, piwko albo jakiś napój chłodzący.

Na zbiorowe miejscowe zgłoszenia jednak nie narzekają. Wypełniają one praktycznie każdy weekend: raz są to wesela, raz chrzciny, raz okazyjne przyjęcia, raz znów kirem spowite stypy. Witold, rozkochany w futbolu, a gorąco kibicujący narodowej jedenastce Polski, kilka lat temu wpadł na pomysł zapraszania w progi własnej kawiarni-baru na wspólne oglądanie na monitorze telewizyjnym bezpośrednich transmisji ważnych meczów z jej udziałem.

Gdy grała w eliminacjach i finałach Mundialu-2006 oraz w ostatnich eliminacjach mistrzostw Europy, często-gęsto tłumnie gromadzili się tu wszyscy chętni, by gorąco dopingować biało-czerwonych. Kolejna taka szansa nadarza się już niebawem, gdyż podopieczni Leo Beenhakkera zdołali po raz pierwszy w historii tych rozgrywek przebić się do puli finałowej.

Nie trzeba mówić, że przy „zbiorówkach” naprawdę na pełnych obrotach pracuje cały 28-osobowy personel „Sakwy”. Włącznie z mamą Witolda Józefą, od pierwszego dnia zresztą wspierającą pracą na kuchni kawiarniany interes starszego z synów.

Od ubiegłego roku liczba 28 osób, zatrudnionych przez Rudziańca w kawiarni, wzrosła o kolejne 4. A to dlatego, że na wileńskim Zwierzyńcu otworzył on sklep z konfekcją damską renomowanej niemieckiej firmy „Triumf”. Namówiony do tego przez kolegów z Polski, skąd zresztą trafia to, co z kobiety damę czyni. Owszem, obowiązków przybyło, a i początki, jak to początki, nie są łatwe. Pozostaje więc żyć nadzieją, że również temu zamiarowi będzie towarzyszyła pomyślność. Tym, kto z przekąsem twierdzi, że nadzieja jest matką głupich, gotów jest Witold z uśmiechem na ustach zauważyć optymistycznie: „Ale matka zwykła kochać swe dziatki”.

Drużyną silni!

Trzeba dodać, że parających się w kawiarni i sklepie Rudzianiec, jako pracodawca, darzy szacunkiem szczególnym, starając się możliwie najgodziwiej wynagrodzić wysiłek każdego z osobna i wszystkich razem. Bo wie doskonale, że tylko będąc drużyną mogą sprostać wyzwaniom, jakie dyktują im realia.

To poczucie drużyny ma poniekąd w krwiobiegu, gdyż przeniósł je wprost z boiska, gdzie tyle lat uganiał się za futbolówką. Kolejne etapy rozpoczętej jeszcze w przedszkolu kariery piłkarskiej stanowiły natomiast drużyna „Berželis”, szkoła sportowa, z którą związał się aż na 9 lat, a w której jego piłkarski talent został cierpliwie oszlifowany. Do stopnia, że grając na ostrzu ataku nieraz zmuszał bramkarzy rywali do wyjęcia piłki z siatki, a dodatkową odpowiedzialnością obarczała go niezmiennie noszona opaska kapitana zespołu, co jakże wymownie świadczy, jakim mirem darzyli go koledzy. Ta hierarchia sprawiała, że to właśnie Witold odbierał liczne nagrody, gdyż, póki grali w szkole sportowej, nie było im równych w swych grupach wiekowych na Litwie, którą zresztą reprezentowali na szczeblu ogólnozwiązkowym w tak popularnych naonczas rozgrywkach „Kożanyj miacz”.

Po udanych występach w barwach SRT, z którą to jedenastką w roku 1987, w wieku lat 16 sięgnął po tytuły mistrzów Litwy, piłkarską zawodową karierę zakończył w barwach wileńskiego „Panerysu”, grając u boku takich sław jak legendarni zawodnicy wileńskiego „Žalgirisu” Stasys Danisevičius, Edvardas Malkevičius, Rimantas Turskis. Wspierali się też łokciem z Wiktorem Filipowiczem, Romanem Kuncewiczem i Jurijem Gordiejewem. Skąd mógł wtedy wiedzieć, że los po latach zgotuje z tym triem powtórne spotkanie na boisku. Teraz już w barwach wileńskiej „Polonii”.

W koszulce z orłem

Bo starszy z Rudziańców (jako że młodszy o lat 5 Andrzej poszedł w piłkarskie ślady brata i również z wielkim powodzeniem grał m. in. w wileńskim „Panerysie”) po tym, kiedy wyszły nici z kontraktu z niemiecką Bundesligą bądź z jedenastką belgijską, w roku 1994 zawiesił aż na lat 8 piłkarskie buty na kołku, by – jak już nadmieniłem – jako młody mąż i ojciec całkowicie się oddać rodzinie, moszcząc sobie gniazdko w budynku, gdzie teraz lokuje się kawiarnia. Futbol jednak za głęboko w nim siedział, by nie wrócił na boisko. Wiążąc od roku 2002 los z prezesowaną przez Stefana Kimsę, a tak swojsko brzmiącą w nazwie dla serca i ucha wileńską „Polonią”. Która to więź jest aktualna aż po dzień dzisiejszy, choć coraz bardziej ciążące na karku krzyżyki lat każą mu uchodzić za weterana.

Broni barw klubu z dynamicznym orłem w godle jak w litewskiej lidze okręgowej, tak również na arenie międzynarodowej. I w jednym, i w drugim wypadku nie bez sukcesów. Wraz z kolegami oraz bratem Andrzejem już kilka razy załapywał się bowiem na podium rozgrywek ligowych oraz zwyciężał w niejednym turnieju w Wilnie tudzież na Wileńszczyźnie. Oczywiście, splendor największy niosą sukcesy wykute w Macierzy w postaci tytułów mistrzów Letnich Igrzysk Polonijnych, a „Polonia” ma takowych aż cztery, kolejno w latach 2001, 2003, 2005 i 2007, w czym bracia Rudziańcowie mają naprawdę znaczący przyczynek w zdobywaniu goli.

Z pewnym niepokojem spogląda 37-letni Witold na piłkarską przyszłość wileńskiej „Polonii”. A to dlatego, że starzeje się ona dosłownie na oczach, a jakoś brak tych, kto po nich zechciałby godnie przejąć schedę. Wielką nadzieję lokuje więc w synów: 15-letniego Tomasza i 11-letniego Dariusza, którzy idąc w ślady ojca ćwiczą w szkołach sportowych. Starszy z nich spowodował już wielkie wzruszenie rodzica, kiedy to bok o bok wybiegli na boisko w barwach biało-czerwonej drużyny.

Ech, jakby tak zechcieli do Tomasza dołączyć rówieśni mu chłopacy ze stołecznego Gimnazjum im. Jana Pawła II oraz z innych polskich szkół! A żeby tak się stało, wspólnie z prezesem klubu Stefanem Kimsą noszą się z zamiarem utworzenia przy klubie szkółki piłkarskiej z przywołaniem tam wszystkich, komu duch polskości nieobcy i kto chciałby piąć się szczeblami piłkarskiej kariery. By kiedyś godnie poprzedników zastąpić i dowieść poprzez sport, że jesteśmy, że trwamy.

Twarzą do widza

Piłka nożna – to bynajmniej nie jedyna pasja, wiernie towarzysząca Witoldowi w życiu. Inną, pozwalającą cokolwiek oderwać się od szarej codzienności, jest teatr, z którym zawarł znajomość, będąc jeszcze uczniem Wileńskiej Szkoły Średniej nr 29 (obecnej im. Szymona Konarskiego), kiedy to trafił do Polskiego Studia Teatralnego prowadzonego przez Liliję Kiejzik.

Przyszedł, bo miał wielki dryg do recytowania na lekcjach literatury polskiej przerabianych utworów. Jak dziś pamięta, że pierwszą rolą, jaką dostał do zagrania, był szewczyk w bajce o wawelskim smoku. Potem oswoił liczne kreacje bardziej poważne i dorosłe, włącznie z rolą Konrada w części III nieśmiertelnych „Dziadów” Adama Mickiewicza. Dziś wraca do tej roli z wielkim sentymentem, podziwiając po części własną pamięć, gdyż w spektaklu, który trwał ponad godzinę właśnie jego, jako głównej postaci, dialogi i Wielka Improwizacja wypełniały lwią część przedstawienia.

Obecnie z racji na masę obowiązków już nie trzyma z Melpomeną tak bliskiej sztamy. Wzruszył się jednak wielce, kiedy w roku ubiegłym, szykując program na 45-lecie Polskiego Studia Teatralnego, Lilija Kiejzik doń zadzwoniła z propozycją odtworzenia fragmentu tychże „Dziadów”. Wypadło „odkurzyć” więc nieco wyuczoną niegdyś rolę i ponownie w świetle rampy stanąć twarzą do widza, by podzielić się z nim wielką spuścizną naszego narodowego Wieszcza. Odpowiedzialność była tym większa, że w tym jubileuszowym programie wystąpił też syn Tomasz, recytując jakże patriotyczny wiersz Artura Oppmana „Rok 1918”, pisany w imieniu odchodzącego w zaświaty od wrażej kuli legendarnego obrońcy Lwowa, gdzie niczym refren powtarzają się strofy:

Tylko mi ciebie, mamo, Tylko mi Polski żal!...

Słuchał tego Witold, przeżuwając wielki gruzeł wzruszenia, przemieszanego z radością, że podobnie jak na boisku również na scenie dane mu było wystąpić razem z jednym z synów. Będących zresztą jego ojcowskim „oczkiem w głowie”, a wymagających z racji dorastania coraz większej uwagi i troski. Zabiera ich ze sobą wszędzie, gdzie tylko się da, chcąc przekazać wszystko to, co mu swego czasu rodzice Józefa i Józef Rudziańcowie zaszczepili.

Jak na braci przystało

Bo – jak twierdzi – wraz z Andrzejem to właśnie mamie i niestety już zmarłemu w czerwcu 2006 roku ojcu zawdzięczają, iż nawykli za młodu do mrówczego trudu, cierpliwości i ambitnego kroczenia naprzód. Ten marsz dla Witolda zaczął się już w szkole, którą notabene (choć naraz świata Bożego za futbolem nie widział, tańczył w pierwszej parze uczniowskiego zespołu „Świtezianka” i za aktora w teatrze robił) ukończył ze srebrnym medalem, jaki dziś sąsiaduje z krążkami zdobytymi w walce na boisku piłkarskim.

W walce nieraz do upadłego, czego parę lat byłem świadkiem, kiedy „Polonia” przebiła się do finału o puchar mer rejonu wileńskiego. Rudziańcowie, o ile mnie pamięć nie myli, dotarli do Niemenczyna – miejsca decydującej potyczki – prosto z wyprawy do Polski na kilkanaście minut przed gwizdkiem sędziego nakazującego rozpoczęcie meczu. Rychło przebrali się wprost w samochodzie i niebawem wybiegli na murawę, wykładając się do siódmych potów, by odnieść sukces.

Zresztą, owa braterska spójnia wybiega swym zasięgiem daleko poza boisko, dotycząc bynajmniej nie tylko chwil radośnie zwycięskich. Kiedy bowiem kawiarniany interes starszego z braci znalazł się nad krawędzią przepaści i on sam wyraźnie moralnie dołował, to właśnie młodszy Andrzej pośpieszył wyciągnąć jakże pomocną dłoń i wesprzeć krzepiącym słowem. A potem mogli się wspólnie cieszyć, że „po szarudze zaświeciło słońce”. „Jestem mu za to dozgonnie wdzięczny” – mówi lapidarnie, acz głosem serca Witold. Będący zdania, że są zwarci niczym monolit. Gotowi jeden za drugiego pójść w ogień lub przysłowiowym murem stanąć. Jak na braci przystało.

Wdzięczną monetą odpłacając

W galerii ludzi jakże życzliwych i darzonych szacunkiem nie lada zaraz za rodzicami i jakże pomocnym na każde zawołanie bratem Andrzejem gotów jest właściciel „Sakwy” ustawić cały szpaler tych, z kim łaskawy los go zetknął. Zaczynając od wychowawczyń klasowych: Anny Łukszy, Ireny Sławińskiej oraz Ireny Robaczewskiej, prowadzącej „Świteziankę” Krystyny Bogdanowicz, poprzez trenerów Siergieja Bakanowa i Gienadija Dawidsona, prezesa „Polonii” Stefana Kimsę, kierowniczkę Polskiego Studia Teatralnego Liliję Kiejzik po jakże pomocne w rozkręceniu interesu, pierwszą dyrektor kawiarni-baru Stasele Juškieniene, teściową Helenę Jezulewicz, rodzinę Ponomariowych... Stawia w tym miejscu wielokropek, bo na listę tę cisną się przyjaciele naprawdę w liczbie mnogiej, na których może polegać jak na Zawiszy Czarnym.

Zresztą, jak mi się wydaje, tym Zawiszą Czarnym początku XXI wieku jest sam Witold Rudzianiec. Demonstrując wprawdzie tak deficytową dziś rycerskość nie jak poprzednik na polach bitewnych bądź turniejach tylko w wędrówce przez codzienność i warowanie przy polskości. Jakże inaczej pojmowanej niż ta na pokaz, a płyciutka w swej treści. Której synonimem również „Sakwa”, dokąd hetman wielki Michał Kazimierz Pac, gdyby z martwych powstał i stanął przed ufundowaną jakże szerokim gestem dla Wilna świątynią, uchodzącą za perłę baroku, na pewno też do sąsiadującej kawiarni-baru wstąpił, by pasa popuścić w jedzeniu i trunkiem porządnym je zakropić.

A zakrapiając, jeden z toastów wzniósłby najpewniej za zdrowie gospodarza – poniekąd bratnią duszę. Mają przecież wspólny jakże szlachetny rys: nie drżała i nie drży im ręka, by szerokim gestem wyłożyć zawartość własnej sakwy na potrzeby ogółu.

Trudno bowiem zliczyć, ileż to razy, tak jak ongiś Michał Kazimierz Pac, wystąpił Witold Rudzianiec w roli sponsora. Raz wspierał zakup materiałów na stroje albo koncertowe wojaże wciąż śpiewającej i tańczącej tak sercu bliskiej „Świtezianki”, raz – inicjatywy pani Lilii Kiejzik z ubiegłorocznymi III Wileńskimi Spotkaniami Teatralnymi Scen Polskich włącznie, raz czynił zadość potrzebom finansowym piłkarskiej „Polonii”. Czyli odpłaca wdzięczną monetą (również bez przenośni) za ludzką życzliwość, jakiej doświadcza. W głębokim przeświadczeniu, że Pan Bóg z nawiązką wynagradza tego, kto z bliźnimi potrafi wielkodusznie i bezinteresownie się dzielić…

Henryk Mażul

Wstecz