Czarny Bór na skrzyżowaniu ludzkich losów

Na biograficzno-geograficznym szlaku Józefa Mackiewicza

Kiedyś, na wieczną pamiątkę dyrektora „Poleskich Żelieznych Dorog”, Reislera, nazwano, z jego inicjatywy budowaną, bodajże pierwszą pod Wilnem kolonię letniskową, miasto-ogród, w Czarnym Borze – Reislerowo. Po dobie odzyskanej niepodległości przywrócono nazwę starą: „Czarny Bór”. Tak się też nazywa późną jesienią, do dziś dnia, zimą i wczesną wiosną, gdy sosnowe laski na podwileńskich piaseczkach zaroją się od ssaków, ptaków, gadów, płazów i owadów. Natomiast w letnie miesiące, miesiące panowania „daczników”, najbardziej popularną nazwą tej miejscowości jest: „A Szwarce-Bor”. Wtedy to świergot ptaków ustępuje szwargotaniu. Przyjeżdżają z Wilna letnicy, ci oczywiście, których stać na wypoczynkowy okres wakacyjny wśród słońca i sosen. Sami Żydzi. Sami to zn. 97 proc.” – pisał Józef Mackiewicz na łamach wileńskiego „Słowa” w roku 1936.

Ze zbiorów prywatnych Jaxy-Bąkowskiej

Dziś Czarny Bór w języku urzędowym brzmi z litewska: Juodsziliai. Natomiast w powszednim, tym lokalnym „międzynarodowym” brzmi z polska: Czarny Bór.

„Tam, w Czarnym Borze, wiele posesji, ogrodów i pól objął w posiadanie Klasztor Urszulanek. Zdawałoby się, dominuje i nadawać winien piętno. Gdzie tam! Het, od czasu tylko mignie habit zakonnicy i wnet znika wśród fali Żydów. Z rzadka gdzieś postać Aryjczyka wypłynie, jakieś urywane padnie słówko, ktoś zaklnie „po chrześcijańsku” i już go nie ma… A Szwarce Bor!”.

Dziś hasło „urszulanki” wydaje się tu dominować i nadawać temu osiedlu swoiste piętno. Imieniem urszulanek została nazwana czarnoborska polska szkoła, takoż jedna z główniejszych uliczek, a cmentarz, na którym spoczęły siostry zakonne „z tamtych lat” (bezimienne skromne krzyże) jest pielęgnowany ze szczególnym pietyzmem.

W międzywojniu urszulanki założyły w Czarnym Borze posesję. Zbudowano ładne parterowe domki z drewna, kaplicę i dom pod plebanię. Wyrosło kilka domów piętrowych, jeden spośród nich, najokazalszy, nazwano „Gwiazdą Zaranną”. Zakonnice organizowały i prowadziły różne kółka dla młodzieży: chór, kółko dramatyczne, kroju i szycia, dla chłopców – kółko strzelców, pracowały w szkole w charakterze nauczycielek. Mnóstwo czasu pochłaniały im sprawy gospodarcze: uprawiały ogromne ogrody warzywne, zajmowały się hodowlą bydła. Czynna była szkółka gospodarstwa domowego, piekarnia, w której wypiekały pieczywo. Założono Ognisko Pracowniczek Internatowych.

„Ślady” po nich przetrwały pod postacią zdjęć zachowanych do dziś w olsztyńskim domu byłego wilnianina Witolda Salmonowicza. Przetrwały dzięki jego matce, Helenie Salmonowicz (de domo Jaxa-Bąkowska herbu Gryf).

W 1927 roku po ukończeniu siódmej klasy ss. nazaretanek w Wilnie przez następny rok uczyła się w szkole dla dziewcząt, prowadzonej przez ss. urszulanki w Czarnym Borze. Tam też pomagała w prowadzonej przez siostry ochronce. Potem podjęła studia w Instytucie Nauk Handlowo-Gospodarczych w Wilnie, który ukończyła w 1931 roku. Ze względu na skomplikowaną sytuację rodzinną (chory ojciec, niepracująca matka, brat – naonczas dopiero uczeń) zatrudniła się jako sekretarka-maszynistka u Władysława Studnickiego, gdzie starała się utrzymywać względny porządek w jego papierach i przepisywała albo pisała a vista na maszynie wszystkie jego prace, w tym i artykuły do wileńskiego „Słowa”. Trwało to do 1935 roku, gdy po śmierci ojca rozpoczęła pracę w Wileńskim Banku Ziemskim.

Niewątpliwie, musiała dobrze znać Józefa Mackiewicza, naonczas już słynnego autora gorących reportaży o tematyce społecznej. Nie tylko jako czytelniczka, ale i jako świadek wszystkich jego perypetii, tak zawodowych, od strony redakcyjnej „kuchni” (niezbyt braterskie układy z bratem Stanisławem (Catem), redaktorem naczelnym i wydawcą „Słowa”, jak też powikłań rodzinnych i pozarodzinnych, miłosnych (trzy kobiety: żona – Antonina z domu Kopańska (z zawodu nauczycielka), Wanda Żyłowska (linotypistka „Słowa”), Barbara Toporska (dziennikarka „Słowa”).

Czy odwiedzała później Czarny Bór, gdy Józef Mackiewicz zamieszkał w nim razem z Barbarą Toporską? Może… Tak czy inaczej – ważne są te zdjęcia, które zachowała w swoim archiwum.

… Ta uboga czarnoborska dziatwa z ochronki w 1928… Dorastała, dojrzewała do kolejnych okupacji, wojen… Niejeden z nich i niejedna musieli się zetknąć z Józefem Mackiewiczem. Najprawdopodobniej nie znali go z nazwiska. Ale jako „tego pana”, który miał konia o wdzięcznie brzmiącym dla ucha imieniu – Jacek – ktoś z nich przecież znać go musiał…

To i owo utkwiło w pamięci

… Próżno dziś szukać w Czarnym Borze śladów tamtych ludzi, ich dzieci, wnuków. Starzy powymierali, młodzi wyemigrowali. Obeszłam zagrody najstarszych „tutejszych”. Nikt z nich nie potrafił wskazać domu, w którym mieszkał Józef Mackiewicz. Pisarzem był? I drwalem, i woźnicą? Grzebali w pamięci, starali się pomóc. „Nie, nie pamiętamy, nie znamy…”.

… A przecież dom ten w Czarnym Borze się zachował…

Na letnie wakacje zjeżdżało tu mnóstwo Żydów. Przyjeżdżały także (acz mniej liczne) zamożne polskie rodziny z Wilna. Czarny Bór zamieszkiwali głównie Polacy i nieliczne rodziny rosyjskiej inteligencji, przeważnie lekarze – to pamiętają.

„Organizowano zabawy, rozrywki. Czarny Bór z dnia na dzień stawał się coraz piękniejszym osiedlem. Obok niemal wszystkich uliczek, dróżek, ścieżek kwitły róże. Ludzie zamożni budowali własne dacze. Wybuch wojny, a potem sowiecka okupacja rzekłbyś zmiotły ten rajski ogród z powierzchni ziemi. Sześć sióstr zakonnych wywieziono do Rosji. W ciągu jednej nocy rozebrano kaplicę. Gwałtownej zmianie uległ skład narodowościowy. Tych, którzy nie zdążyli salwować się ucieczką na Zachód, wywieziono na Wschód. Przed wybuchem wojny rozpoczęto budowę kościoła. Sowieci jednak budynek ten przerobili na lekarską przychodnię i szpital. Założono rosyjską szkołę. W okolicznych miejscowościach organizowano kołchozy. Czarny Bór zaroił się od młodych chłopo-robotników różnych narodowości, dominował język rosyjski. Co pracowitsi albo obrotniejsi zaczęli budować własne domy. Pierwsza rodzina Litwinów (Varnasów) osiadła w Czarnym Borze w 1956 roku” (z informacji nauczycielki Krystyny Subotkiewicz).

Obecnie w Czarnym Borze mieszka około 2 tysięcy osób. W przeważającej większości – Polacy (z innych: Litwini, Rosjanie, Białorusini, Tatarzy, Cyganie…). Są trzy szkoły: polska, litewska i rosyjska. Jak w każdym takiego typu osiedli: apteka, poczta, sklepy spożywcze, kioski, stołówka…

Przed paroma laty stanął pod dachem nowy kościół. W Czarnym Borze dominuje język polski, w którym bez większych trudności można się porozumieć z mieszkańcami innych narodowości.

W czasach sowieckich długie dziesiątki lat do Czarnego Boru zjeżdżało mnóstwo osób z Wilna (i nie tylko z Wilna) – po zdrowie do osławionej zielarki Eleonory Laskowskiej de domo Żebrowskiej. Absolwentka USB – ukończyła ziołolecznictwo, studiowała u słynnego prof. Muszyńskiego. Leczyła z fantastycznym skutkiem. Wnuczka powstańca 1863, zesłańca na Sybir. Była żoną oficera Wojska Polskiego Izydora Laskowskiego. Pobrali się z wielkiej miłości w 1939. Po dwóch tygodniach wybuchła wojna. Więcej się ze sobą nie zobaczyli. Izydor Laskowski zginął w Katyniu. Eleonora Laskowska zmarła w Czarnym Borze w wieku 93 lat. (Katyń… Czy znał ją Józef Mackiewicz?).

Dom Józefa Mackiewicza

Na skraju Puszczy Rudnickiej, blisko torów kolejowych, stoi okolony drzewami dom, w którym mieszkał Józef Mackiewicz z towarzyszką swego życia, Barbarą Toporską. Dom ten, jego wnętrze zapadły głęboko w pamięć córki Józefa Mackiewicza, Idalii Żyłowskiej. W dzieciństwie spędzała w nim wakacje, po wojnie – przez długie lata nie była w stanie „rozstać się z tym domem”. Idalia Żyłowska, po ukończeniu studiów w Wileńskim Uniwersytecie długie dziesiątki lat wykładała chemię w czarnoborskich szkołach: polskiej, litewskiej i rosyjskiej. Mieszkała w Wilnie, skąd dojeżdżała do pracy, częściowo (według słów jej byłych uczniów) przemieszkiwała w Czarnym Borze. W jej wspomnieniach dom ten w czasach, gdy mieszkał w nim Józef Mackiewicz, wyglądał nieco inaczej:

Domek w Czarnym Borze był bardzo ładny, tylko okiennice miał chyba zielone albo brązowe, nie świeciły tak jak dzisiaj. Okna z lewej od ganku należały do gabinetu Józefa. Stała tam skórzana kanapa, biurko i były półki z książkami. Boczne okna w lewej ścianie – to do buduaru Barbary (tak się nazywał) i sypialni. W buduarze stała kozetka, były też miękkie stołeczki i toaletka z pachnidłami. Barbara jednak prawie nigdy tam nie przebywała. W sypialni stało duże łoże i komoda, do której w czasie wojny składano nieprasowaną bieliznę, oraz parawan, za którym były ukryte przyrządy do mycia oraz nocniki. Okno z prawej – to od stołowego pokoju, stał w nim duży kredens, a pośrodku pokoju stół. Ściany zdobiły jakieś ceramiczne talerze, które wydawały mi się brzydkie i nie na miejscu. Pamiętam, że Barbara też miała coś przeciwko tym talerzom.

Ganek nie był oszklony, była to zwykła werandka, na której piło się mleko z keksem (gdy ktoś przyjeżdżał z Wilna), lub z czarnym chlebem kupionym gdzieś za domami, w chatach. W deszcz ławeczka i stolik były przesiąknięte, a w zimie stały na nich czapy śniegowe, podłużne i krzywe. Na tej ławeczce rezydował w swych latach szczenięcych biały jak śnieg owczarek Miś, któremu wszyscy bez końca wyławiali pchły na różowym brzuszku.

Przed gankiem był kwiatowy ogródek dość starannie uprawiony, ale kwitło tu mało. Drzewo z lewej było o ileż młodsze i cieńsze, bogate w szpakówki, o które wróble wiodły zacięty bój z prawowitymi mieszkańcami. Stał tu ładny drewniany płocik z małą furteczką, przez którą wychodziło się od razu do lasu gęsto usypanego szyszkami, porośniętego szorstkim wrzosem, który ukrywał, czasem nawet tuż za płotem, żółciutkie kurki.

Z lewej strony od ganku, za krzewami była brama wjazdowa na placyk-podwórko. Rosły tu dwie samotne sosny ochraniające budy wilczurów Karasa i Tajki [Wojny i Pokoju – w tłum. na polski]. Stamtąd też przez kuchnię wchodziło się do domu. Wzdłuż prawej ściany domu zewnętrzne schodki prowadziły na salkę: dwa prawie nieumeblowane pokoiki. Ten od werandy był większy i słoneczny, miał niemalowaną podłogę. Z prawej strony rósł nieduży, ale bogaty sad, pachnący, brzęczący i zawsze zakazany”.

Doskonale, jak pisała w dalszych partiach wspomnień Idalia Żyłowska, pamiętała „jak kto stąpał, jakie padały tu i tam słowa, jaka była pogoda w duszach i na niebie”. Pisała o tym, iż ściska ją żal, że wszystko przeminęło, „ale gdyby nie przeminęło, nie byłoby żalu, nie byłoby uroku”.

Przyjeżdżały, gościły, ale z sobą się nie znały…

Idalia Żyłowska już nie żyje. Była córką z luźnego związku Wandy Żyłowskiej i Józefa Mackiewicza. Urodziła się w Wilnie w 1931.

„To dziwne, że Idalia w opisie wnętrza domu naszego ojca ani słowem nie wspomniała o kominku. A przecież tam był, pamiętam to doskonale. Przed tym kominkiem leżała skóra wilka. I dlaczego napisała, że „sad był zakazany”? Mnie ojciec wstępu do sadu nie zakazywał” – mówi dziś Halina Mackiewicz, córka Antoniny i Józefa Mackiewiczów (z prawego łoża). Halina urodziła się w Wilnie w 1925.

… Rodzinne dramaty… I jedna, i druga odwiedzały ojca w Czarnym Borze. W różnych odstępach czasu. Nie znały się ze sobą. „O istnieniu mojej przyrodniej siostry – Idalii dowiedziałam się dopiero w 1966 roku. Zaprosiłam ją wtedy do siebie, do Warszawy” – opowiada Halina Mackiewicz.

Halina Mackiewicz mieszka w Polsce już od 1945 roku. Z wykształcenia jest archeologiem. Te dwie kobiety-siostry – to temat rzeka. Osobny temat, osobny rozdział, do którego nawiążę w innym czasie. Na razie interesuje mnie wyłącznie Czarny Bór. A przede wszystkim, kto z przyjaciół, znajomych odwiedzał Józefa Mackiewicza w Czarnym Borze. Tych nazwisk w szufladkach pamięci Haliny Mackiewicz zachowało się niewiele: Karol Zbyszewski, Konstanty Syrewicz… Z pewnością tych odwiedzających było więcej. Nie o każdym mogła wiedzieć, bo przeważnie przyjeżdżała do ojca, do Czarnego Boru na soboty i niedziele. Mieszkała z matką w Wilnie. Wcześniej mieszkali w Wilnie wszyscy razem: ona, ojciec, matka. Rodzice rozstali się w 1935. Oficjalnie się nie rozwiedli, po prostu – rozstali.

Nazywał się Wacław Rodziewicz

Z ludzi miejscowych, okolicznych, naturalnie ktoś musiał go odwiedzać w jakichś tam zwykłych, jak to po sąsiedzku, sprawach. Ktoś inny, uwikłany w sieci enkagebistów, musiał go szpiegować. Ojciec opisał to w „Drodze donikąd”.

A za okupacji niemieckiej? Wacław Rodziewicz. Czy nic jej to nazwisko nie mówi, nie przypomina. Rodziewicz? Owszem, pojawiał się u ojca w Czarnym Borze. Szpakowaty, z zarostem, inteligentny… O czym mogli ze sobą rozmawiać – tego nie wie… Ten Rodziewicz to był ksiądz Michał Sopoćko? Pierwszy raz o tym słyszy! Ojciec znał przed wojną księdza Sopoćkę. Ale żeby to on był „tym Rodziewiczem”?

… Przed wojną… Osiem par pociągów w ciągu dnia i nocy przybywało do Czarnego Boru i przystawało koło piaszczystej rampy.

Osiem razy po dwa w ciągu tej doby, rampa, bariery z szyn, maleńka budka, sosny, niewyrośnięte klony i zeschła w upale trawa, pokrywa się wszystkim, co jest żydowskie. Handlarki z koszami, Żydzi w pyjamach, w koszulach, w kąpielówkach, w spodniach tylko, z szelkami, czy paskami, w szlafrokach i marynarkach, brudni i czyści, młodzi i starzy, zupełnie dzieci, wstrętne żydówy, brzuchate jak krowy, ładne w oczach Racheli, pretensjonalne z ulicy Niemieckiej, wysportowani młodzieńcy. Żydzi, Żydzi i Żydzi. Krzyczą, witają się, machają, zdobywają szturmem schodki torpeda, tłoczą się bezprawnie do pierwszej klasy pociągów parowych, robią hałas, wytwarzają nastrój, nadają styl, genre, charakter. – „A gute Jor”, „A Szwarce-Bor”. […]

Dobrobyt z tego płynie. Chłopi przywożą na sprzedaż kartofle, ogórki, jarzyny wszelakie, mleko, jaja, masło, i wszystko, co jest do zamiany na grosze. Leżą sami na wozach, a w upał to i pod wozem, rozwaleni, milczący, sarkastyczni. Traktują klienta jakby mu łaskę robili: Żydom sprzedają. Z góry, ponuro.

Mój znajomy Jan Koł wynajął wszystkie zakamarki swej chaty Żydom. Sam się gnieździ byle jak. Ale z tego żyje, ma zarobek i przez to nie pracuje. Ani drzewa nie chce rąbać, ani w ogrodzie cudzym na dniówkę pracować. Po co mu to! Wychodzi do pociągu, pływa w żydowskim tłumie i lekką ręką zarabia na pośrednictwie. Prowadzi do niewynajętych jeszcze mieszkań, szuka dla każdego Żyda odpowiedniej, według jego miejskich geszeftów, kwatery. Dostarcza im co potrzeba i informuje. Żydzi to jego chleb powszedni z masłem, to jego utrzymanie, to jego roczny niemal budżet.

Jan Koł stoi obok mnie, na przystanku, małymi oczkami przebiera ciżbę żydowską, jakby palcami różaniec w dzień świąteczny i mówi głośno, raz w raz ramieniem odpychając cisnących się Żydów:

- Isz ich Żydów, jak muraszek wszystko równo. Dziś pan łaskawy, tak niama krześcijanam życia […]. Ależ to, mówia, jak czerci lazo i zrob choć im co! Przepraszam… – Oderwał się od ziemi, mocno szurgnął w tłum i wypłynął koło jednego, w czekoladowej pyjamie, z marsem kupieckim na czole, w nocnych pantoflach i z parasolem. (Parny dzień, może być deszcz). Znam go: „Papier i materiały piśmienne”. Poważny jak Mussolini. Wedle tego stawu usuwają się mniejsze gromadki handełasów, gdy idzie do pociągu – spotykać. Bo przecież stu Żydów przyjeżdża z Wilna, a trzystu ich w Szwarcem-Borze spotyka na peronie. – Jan Koł rozmawia i gestykuluje rękami. Coś tłumaczy, czegoś się zaklina. Wreszcie widzę, że dostał monetę, schował w kieszeni zimowego palta (chodzi w nim i latem) i przepychając się, wraca do mnie.

– U mnie, pan łaskawy, tak Żydów nalazłszy pełna chata. […] – Znów zerknął w tłum, bo mu się wydało, że ktoś nań kiwa, ale nie. Zapomniał o czym opowiadał, więc zakończył sentencjonalnie, głośno, nie żenując się swych zarobkodawców: - A żeby oni wszystkie w piekle spaliliby się!

Jan Koł jest niepoprawny.

(Józef Mackiewicz „A Szwarce-Bor”)

Aj-aj-jajaj! Jaki tu był ruch, jaki barwny krajobraz, kolorowe figury, jaki handel! Ale potem przyszli Niemcy… Rozwłóczyli się Żydzi kto gdzie, kto tylko mógł, kto zdążył, kogo nie zgarnęli do getta. Kto – pod polski dach, czy do stodoły, kto do sowieckiej partyzantki nawiał. A najwięcej szczęścia mieli tacy, jak Wulfka – tego proboszcz kościoła Wszystkich Świętych w Wilnie w podziemiach przybytku Bożego ukrył…

Na księży jeszcze liczyć można było – ukrywali, chrzcili, załatwiali lewe papiery… Ale niebawem i księży w Wilnie zabrakło… A ten i ów życiem za ratowanie Żydów przypłacił… A jeden z tych najgorliwszych ratowników, profesor, doktor habilitowany, ksiądz Michał Sopoćko, ulotnił się z Wilna jak kamfora, rozpłynął jak we mgle…

Ratował ochrzczonych i nieochrzczonych

Kiedy Niemcy rozpoczęli eksterminację narodu żydowskiego, ksiądz Sopoćko włączył się w akcję ratowania Żydów. Zaangażowanie to miało też jednocześnie wydźwięk ewangelizacyjny. Ludność żydowska, zamykana w gettach i docelowo skazana na masową zagładę, mogła liczyć jedynie na pomoc w zewnątrz. Ksiądz Sopoćko już wcześniej, bo i w czasie swego pobytu w Warszawie w początkach lat 20., i w Wilnie uczestniczył w praktyce katechizowania proszących o chrzest Żydów. Tuż przed wojną i na jej początku zgłosiło się do niego z taką prośbą sporo osób wywodzących się z kręgu inteligencji żydowskiej. Proszono o to także innych księży. Powstały więc grupy katechumenów, które przygotowywane były do chrztu, najczęściej w domach prywatnych. Ksiądz Sopoćko zaangażował się w tę katechizację. Gdy chętnych było więcej, w posługę tę włączył zamieszkującego u niego Bolesława Szostałę [byłego kleryka, słabego zdrowia, którego w ciężkich czasach okupacji sowieckiej ks. Sopoćko przyjął na współlokatora do swego w Wilnie mieszkania – uw. A. A. B.]. A także przyjął inne osoby z grona uczęszczających do niego [ks. Sopoćki] na spotkania religijne. Po przygotowaniu egzaminował kandydatów do chrztu i upewniwszy się o szczerości ich intencji, zazwyczaj kierował ich do księży proboszczów kościołów św. Jana i św. Franciszka, którzy udzielali im chrztu. Sam też chrzcił, ale zawsze z uszanowaniem wolności wyboru katechumena i wielką troską o autentyzm przyjmowania wiary chrześcijańskiej. Liczba uczestników katechez zorganizowanych przez ks. Sopoćkę sięgała kilkudziesięciu. Wielu z nich przyjęło chrzest”. (Ks. dr Henryk Ciereszko)

Poza prowadzeniem katechumenatu ks. Sopoćko włączył się czynnie w organizowanie pomocy materialnej, a zwłaszcza w akcję ratowania i ukrywania Żydów. Wykrycie tej działalności groziło utratą życia. Mimo to ks. Sopoćko pośredniczył w wyprowadzaniu rodzin żydowskich z getta, wynajdując miejsca schronienia u znajomych pod Wilnem. Aktywnie współpracowały z nim w „tej sferze” siostry urszulanki. Uciekinierzy z getta skierowywani byli często do Czarnego Boru, skąd siostry urszulanki wyprawiały ich na Białoruś, gdzie początkowo było mniejsze przez Niemców prześladowanie. W takich krytycznych sytuacjach ks. Sopoćko ochrzczonym i nieochrzczonym dostarczał metryki chrztu, pomagał w uzyskaniu dowodów tożsamości.

Niejednokrotnie wpadał w sytuacje, które mogły zakończyć się ciężkimi dla niego konsekwencjami. Pewnego razu, gdy w jego mieszkaniu w Wilnie znajdowała się grupka Żydów, nagle do drzwi zastukali gestapowcy poszukujący księdza. Uwierzyli gospodyni, że nie ma go w domu i zostawili tylko nakaz zgłoszenia się w ich komendzie. Okazało się, że był donos na ks. Sopoćkę o przechowywanie żydowskiego dziecka. Ostatecznie nie aresztowano go, bo denuncjator swój donos wycofał, niemniej na księdzu Sopoćce stale spoczywało oko gestapowców. W każdej chwili mogli go ująć. Ale na to było jeszcze za wcześnie.

Watykan między rozgrywkami na niemieckim szczycie

To „za wcześnie” autor książki biograficznej o ks. Michale Sopoćce, cytowany wyżej ks. dr Henryk Ciereszko komentuje następująco:

„Duszpasterstwo pod okupacją niemiecką początkowo nie napotykało specjalnych przeszkód. Objęcie okupacją niemiecką terenów Białorusi stworzyło nawet możliwość wznowienia kapłańskiej posługi wobec zamieszkujących tam katolików, co pod rządami władzy radzieckiej było zabronione. Arcybiskup Jałbrzykowski zezwolił kilkunastu księżom wyjechać w tym celu na Białoruś. Ksiądz Sopoćko nosił się również z takim zamiarem. Tymczasem przyszły tragiczne wieści o aresztowaniach i egzekucjach księży tam misjonujących, wskutek czego arcybiskup cofnął zezwolenia na wyjazd”.

Ks. dr Henryk Ciereszko pisze to w oparciu o „Wspomnienia” ks. Michała Sopoćki. Tak tę dramatyczną sytuację ks. Sopoćko naonczas „od zewnątrz” postrzegał. Z przywołanej wyżej cytaty odnosi się wrażenie, że arcybiskup Romuald Jałbrzykowski postąpił nader nierozważnie wysyłając kilkunastu księży na Białoruś, że lekkomyślnie zaufał Niemcom, którzy rozmyślnie (tak by się mogło wydawać) na tych duszpasterzy zastawili pułapkę. Tymczasem rzecz cała miała się inaczej. Będzie już później, już na obczyźnie, badał z wrodzoną mu dociekliwością, czujny wobec hasła „Wilno” Józef Mackiewicz. Opisze ją w swej książce „Nie trzeba głośno mówić”.

Inicjatywa z wysłaniem duszpasterzy katolickich na zajętą przez Niemców Białoruś wyszła z Watykanu. Oczywiście, należało w tej sprawie porozumieć się z Niemcami.. I… już-już się wydawało, że ziarno trafiło na podatny grunt.

Pisze Józef Mackiewicz:

Pierwszym, który poparł akcję Watykanu, był ambasador niemiecki w Ankarze, były wicekanclerz Franz von Papen. Przesłał on na ręce von Ribbentropa memoriał, uzasadniający konieczność oficjalnego zezwolenia Kościołowi katolickiemu na prowadzenie akcji misyjnej w Rosji, na terenach okupowanych przez wojska niemieckie, jak tego chciał Watykan. Ribbentrop, który nie znosił von Papena, pośpieszył z przesłaniem tego memoriału Hitlerowi, spodziewając się, że usposobi go jak najgorzej. Po kilku dniach zgłosił się po odpowiedź.

- Führer – oświadczył Bormann – odrzuca z pogardą projekt Papena. Nie może być żadnej, tak powiedział, obcej, ponadlokalnej organizacji na ziemiach okupowanych! W naszym interesie leży raczej dopuścić tyle zlokalizowanych i różnorodnych chrześcijańskich wyznań ile wlezie Aby klechy swoimi krucyfiksami porozłupywały sobie wzajemnie czaszki! W przeciwnym wypadku stworzymy nową wylęgarnię oporu…

Tymczasem Watykan polecił wszystkim biskupom, których diecezje graniczyły z państwem bezbożnego bolszewizmu, aby zgodnie z posłannictwem Chrystusowym podjęli misję głoszenia Słowa Bożego na ziemiach, gdzie było ono przez 24 lata prześladowane; odbudowywali i przywracali zniszczone kościoły, i obejmowali w posiadanie dawne parafie, gdziekolwiek dotarły wojska niemieckie. Zalecało się jednak podjąć akcję bez rozgłosu, nie tylko ze względu na brak zezwolenia ze strony rządu niemieckiego, ale też dla uniknięcia wrażenia i zarzutów ze strony mocarstw zachodnich, że Watykan włączył się w „krucjatę antybolszewicką” pod przewodnictwem Hitlera… W każdym razie rzecz delikatna, i głośno o niej mówić nie należy.

Arcybiskup Jałbrzykowski, metropolita wileński, wysłał zaraz grupę księży katolickich na wschód. W praktyce, podążali oni za wojskami niemieckimi na ziemie wschodniej Białorusi. Rzecz przeniknęła do wiadomości władz niemieckich. Rosenberg, szczególny wróg katolicyzmu, domagał się, aby Ribbentrop złożył formalny protest w Watykanie. Ribbentrop, który nie znosił Rosenberga, nie kwapił się z tym. Generałowie, nawet Goebbels, nawet poszczególni dygnitarze partyjni, wzruszali ramionami: „Co to, w gruncie, komu może szkodzić?! Przeciwnie, to wspiera naszą propagandę na wschodzie”. Inaczej Rosenberg. Poza osobistą, głęboką niechęcią do katolicyzmu, miał na względzie jeszcze co innego. Oto znając antyklerykalne, a w gruncie antyreligijne nastawienie Hitlera, obawiał się, że ten w jakimś wybuchu gwałtownej reakcji, jak zawsze u niego nieobliczalnej, może zakazać wszelkiej działalności religijnej, a w tej liczbie i autokefalnych Cerkwi antyrosyjskich, z takim trudem montowanych przez Rosenberga. W końcu sierpnia prosił więc o audiencję u Hitlera.

Audiencja przebiegła po myśli Rosenberga. Hitler pochwalił go, co się ostatnio rzadko zdarzało, za jego czujność wobec zakusów katolickich […]

Rosenberg zaraz po tej audiencji porozumiał się z Heydrichem, szefem państwowego urzędu bezpieczeństwa SS, prosząc go o natychmiastowe przecięcie misyjnej akcji katolickiej na terenie Ostlandu, zwłaszcza na Białorusi. Wszystkim księżom, którzy już wyjechali w teren, kazano przerwać działalność, i natychmiast wrócić

Ale nie wszyscy wrócili. Wielu prowadziło swą pracę duszpasterską tajnie. Pięknie odbudowany został kościół w Kojdanowie… Proboszcz z Iwieńca rozwinął szczególnie energiczną akcję poza starą granicą Traktatu Ryskiego… Ten i ów potajemnie, lub za cichą aprobatą miejscowych władz wojskowych… Część tych księży z nakazu niemieckich władz bezpieczeństwa została aresztowana, wywieziona do kacetów.

Arcybiskup Jałbrzykowski wypełniał dalej zlecenia kurii rzymskiej. Na miejsce aresztowanych wysłana została tajnie nowa grupa księży misjonarzy. Niektórzy z nich, mówiono, zostali rozstrzelani pod różnymi pretekstami. Oskarżano ich o tajne chrzczenie Żydów, kontakty z tajną organizacją, lub poprostu o pobyt niedozwolony.

W taki to sposób zginął jeden z najodważniejszych księży, nieustraszony też za czasów bolszewickich, o którym ludzie opowiadali w tamtą okupację legendy [ks. Henryk Hlebowicz – uw. A. A. B.]. Delegowany teraz na wschód do pracy misyjnej, już nie powrócił…

Tyle Józef Mackiewicz o tragicznych losach księży wysłanych z Wilna na Białoruś.

Natomiast w samym Wilnie…

Polowanie na ks. Sopoćkę

Według wspomnień księdza Michała Sopoćki, w początkach stycznia 1942 aresztowany został ksiądz Świrkowski, proboszcz parafii Ducha Świętego, takoż zaangażowany w pomoc Żydom. Udało mu się przekazać z więzienia gryps, że podejrzanym u Niemców jest także ksiądz Sopoćko. Sopoćko wyjechał na paręnaście dni do Czarnego Boru, do sióstr urszulanek, u których był spowiednikiem. O kolejnych aresztowaniach księży jakoś na razie nie było słychać. Sopoćko wrócił do Wilna.

W pierwszych dniach marca Niemcy podjęli ostrą akcję wymierzoną przeciwko katolickiemu duchowieństwu. 3 marca, przed południem, policja niemiecka wtargnęła do gmachu Seminarium Duchownego, aresztując znajdujących się na wykładach księży profesorów i alumnów. Księdza Sopoćki jeszcze w budynku nie było, tego dnia miał wykłady w godzinach późniejszych. Niemcy wysłali patrol do jego mieszkania przy ul. św. Anny, ale tam go nie zastali. Sopoćko w tym czasie znajdował się w kościele św. Franciszka. Po odprawieniu Mszy świętej pomagał jeszcze księżom z parafii w spowiedzi (kościół w przededniu uroczystości św. Kazimierza był wypełniony po brzegi). Około godziny dziesiątej ks. Sopoćko ruszył ku wyjściu. Zamierzał jeszcze na krótko wpaść do mieszkania, poczem udać się na wykłady do Seminarium. W drzwiach kościoła zatrzymała go znajoma kobieta, z prośbą, by pomodlił się przed obrazem św. Antoniego w intencji jej chorego męża. Zawrócił więc. Po kilku minutach, gdy modlił się przed obrazem, usłyszał szept pochylającej się nad nim gospodyni. Ostrzegła go, że w mieszkaniu czekają na niego Niemcy, a dwaj z nich są już w kościele i usiłują go wytropić.

Niezauważony przez Niemców, Sopoćko przez zakrystię wymknął się z kościoła. Kluczył znajomymi ulicami w ten sposób, by nie natknąć się na poszukujących go Niemców. Dotarł do Kurii przy ul. Zamkowej, by powiadomić abpa Jałbrzykowskiego o grożącym mu aresztowaniu i że zamierza uciec z Wilna, ukryć się.

Dalej akcja toczyła się „jak w filmie”.

Na schodach Sopoćko natknął się na inny patrol, akurat w tym czasie wyprowadzający notariusza Kurii. Ale akurat w tym samym momencie do budynku Kurii wchodził inny ksiądz i Niemcy zatrzymali się, aby go wylegitymować. Ks. Sopoćko zachował zimną krew. Nie cofnął się, niczym cień przemknął obok nich, niezauważony i wszedł do pomieszczeń Kurii. Arcybiskup z początku nie popierał jego decyzji ukrywania się, jednak ostatecznie wyraził zgodę i pobłogosławił na rozstanie.

Sopoćko postanowił jeszcze poinformować o swej sytuacji i decyzji rektora Seminarium Duchownego (nie wiedząc o tym, że i tam już urządzono obławę). Zmierzał więc w kierunku Seminarium. Przechodząc przez Plac Katedralny, znowu o mały włos nie natknął się na Niemców – na tych samych żołnierzy, którzy polowali na niego w kościele św. Franciszka. Teraz szli razem z gospodynią ks. Sopoćki, której kazali, by zaprowadziła ich do Seminarium, gdzie spodziewali się zastać księdza. I tu znowu ksiądz Sopoćko przeszedł obok nich niezauważony. Gdy wszedł na ulicę Mostową i był już blisko gmachu Seminarium, spotkał dozorcę jednego z sąsiednich domów, który go przestrzegł o obławie w Seminarium. Sopoćko zawrócił więc pośpiesznie i udał się na zaułek Skopówka do gmachu, w którym mieścił się zakon Urszuli Ledóchowskiej. Tutaj spotkał znajomą oraz znajomą sióstr urszulanek – Wąsowską z Czarnego Boru. Akurat tego dnia przyjechała do Wilna. Przed paroma godzinami była w mieszkaniu ks. Sopoćki przy św. Anny, chciała u niego zamówić Mszę świętą. Zastała tam Niemców, którzy ją zatrzymali i przetrzymywali długo, czekając wciąż na księdza. W końcu ją wypuścili. Udała się na Skopówkę, do sióstr urszulanek, by się czegoś o księdzu dowiedzieć. I tu nagle – takie nadspodziewane spotkanie!

Wąsowska, kobieta o nieprzeciętnej inteligencji, przedsiębiorcza, odważna, z mety podjęła twardą decyzję: ksiądz Sopoćko przebrany w strój kobiecy pojedzie z nią furmanką do Czarnego Boru. Spodziewała się, że Niemcy mogą ją śledzić, więc ułożyła następujący plan. Ksiądz pojedzie przez miasto z woźnicą, zaś ona przejdzie pieszo i później do nich dołączy. I rzeczywiście – stało się tak, jak to przewidywała. W pewnej odległości za toczącą się po bruku furmanką zauważyła, że idzie za nią Niemiec – ten sam, który był wcześniej w mieszkaniu ks. Sopoćki. Miała szczęście, bo akurat w tym czasie powstało zamieszanie z powodu gęsto przejeżdżających tą drogą pojazdów. Szybko więc skręciła w boczną uliczkę; zdezorientowany Niemiec zgubił jej ślad. Całą tę scenę obserwował z furmanki ks. Sopoćko. Kazał woźnicy przyśpieszyć, a potem zaczekać o parę ulic dalej. Czekali dość długo, ale Wąsowska nie pojawiła się. A więc jednak wpadła? Ks. Sopoćko po dłuższych wahaniach postanowił jechać z woźnicą do odległego o 12 km od Wilna Czarnego Boru, pod znajome ochronne skrzydła sióstr urszulanek. Ku swojemu zdumieniu zastał tam Wąsowską. Dotarła tu wcześniej – pieszo. Była przekonana, że ks. Sopoćkę aresztowali Niemcy. Tą wiadomością zdążyła już się podzielić w Czarnym Borze z siostrami urszulankami. W chwili, gdy pojawił się ks. Sopoćko, siostry akurat modliły się odmawiając Koronkę do Miłosierdzia Bożego. W odczuciu ks. Sopoćki ocaliło go Boże Miłosierdzie…

Siostra przełożona ukryła ks. Sopoćkę w spiżarni. Po zapadnięciu zmroku przeprowadziła go, przebranego za zakonnicę do odległego o ponad kilometr domu.

Tym razem w Czarnym Borze pozostał na długo – jako Wacław Rodziewicz…

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Wstecz