Portrety

Kierownik z klasą

Lilia Andruszkiewicz: czterdziestolatka; wykształcenie – pedagogiczne, nauczyciel języka polskiego i historii; wykonywany zawód – kierownik wydziału oświaty rejonu wileńskiego; zainteresowania – podróże; rysopis…; cechy szczególne… itp.

Lilia Andruszkiewicz jest typową mieszczanką. Urodziła się i dorasta-ła na bruku, w śródmieściu – przy alei Giedymina (za czasów jej dzieciństwa była to aleja Lenina). Tu, w starej, okazałej kamienicy, znajdującej się tuż przy placu, na którym stoi pomnik litewskiej pisarki Julii Žemaite, był teren jej dziecięcych zabaw, krzyżowały się drogi poznawania świata: najpierw zakamarków swego podwórka, później okolicznych… Dzieci znały wszystkie zakątki, przejściowe klatki schodowe, bramy – jakiż to był wdzięczny teren do gry „w wojnę” lub „w chowanego”.

Sąsiedzi, rówieśnicy, to była typowa wileńska mieszanka narodowościowa: rosyjsko-polsko-żydowska. Z każdym rokiem, co prawda, zjawiali się nowi sąsiedzi – Litwini. W takim narodowościowym tyglu dzieci uczyły się szacunku i tolerancji do ludzi mówiących w różnych językach, kultywujących swoje kultury i tradycje. Uczyły się też być dumne ze swojej inności. Ludzie byli ciekawi siebie… A dzieci, jak to dzieci, miały wspólny świat zabaw i przygód.

Kiedy nadszedł czas pójścia do szkoły – dziecięcy świat się podzielił: większość (Rosjanie i Żydzi) poszła do nowo zbudowanej prestiżowej „szóstki” – mieściła się tuż za placem Łukiskim (wtedy Lenina), przy murze więziennym. Dzieci z rodzin litewskich – do szkoły przy obecnym sejmowym hotelu. Czyli miały te swoje szkoły na przysłowiowe wyciągnięcie ręki. I tylko Lilia musiała do szkoły jechać trolejbusem. Koledzy jej tego nawet zazdrościli, a ona była dumna, że tak „daleko” ma swoją szkołę – jedenastą średnią (dziś Gimnazjum im. A. Mickiewicza). Miała szczęście, jej rodzicom do głowy by nie przyszło, że trzeba dziecko „oszczędzać” i do najbliższej szkoły posłać… (Niestety, takie myśli przychodziły za sowieckich rządów do głowy niektórym rodakom). W jej domu było wiadome nawet bez dyskusji, przynajmniej takowych nie pamięta, że dla Polki jest szkoła w ojczystym języku.

Miała szczęśliwe dzieciństwo też dlatego, że dorastała w takim prawdziwym, wielopokoleniowym domu: rodzice Maria i Franciszek mieszkali w tzw. komunalnym mieszkaniu wspólnie z rodzicami ojca. Patriotyczna postawa i autorytet dziadków – Apolonii i Hipolita Andruszkiewiczów zawsze jej imponowały. Z uśmiechem wyznaje, że „podejrzewa”, iż to po babci ma tę stanowczość i upór, a po dziadku konsekwentność w dążeniu do celu, wkroczywszy raz na drogę… Nie chodziła do przedszkola, do 6 lat była jedynaczką. I chociaż dorastała wśród dorosłych – wakacyjne dni spędzała u kochanych dziadków – rodziców mamy: Franciszka i Malwiny Balukiewiczów, w rejonie solecznickim. Jest im wdzięczna, że nigdy nie stosowali twardych, nieuargumentowanych zakazów, a starali się dać godny przykład i wyegzekwować naśladowanie. W miarę jej dorastania, pozwalali samodzielnie decydować o priorytetach w nauce, wybieraniu zainteresowań, kolegów, kierunku studiów. Ufali sobie nawzajem. Ten urok dzieciństwa: tajemniczych podwórek, spacerów aleją Giedymina i tych dalszych: nad Wilię czy do Ogrodu Bernardyńskiego z mamą został w niej do dziś. Tam, w śródmieściu, czuje się ciągle jak w domu.

Pójście do szkoły było dla Lilii nie lada wydarzeniem i zaowocowało wielką miłością do swojej „budy”. W „jedenastce” zawsze czuła się wspaniale: lubiła się uczyć, lubiła nauczycieli i swoją fajną klasę, z którą pomimo różnych ówczesnych trendów w łączeniu i dzieleniu klas, udało się dojść do matury. W swoim życiorysie uczniowskim miała trzy wychowawczynie: panią Stanisławę Grusznik – pierwszą nauczycielkę; od klasy IV (obowiązywał system 3 plus 5 plus 3) do IX „wychowywała” klasę pani Ada Titliene – elegancka, spokojna, taka stateczna i opiekuńcza. Zaś w starszych klasach dostali się pod pieczę pani Ludmiły Siekackiej – energicznej, pomysłowej, zakochanej w swoim przedmiocie polonistki. Dziś wie, że od każdej z nich, jak też innych wspaniałych nauczycieli (historyka Waldemara Komarowasa, pani od rosyjskiego Marii Rymarczyk, matematyka i kochanego dyrektora Czesława Dawidowicza i in.) z Krupniczej coś w niej zostało. I to coś zaowocowało później w pracy pedagogicznej, chociaż nigdy – kochając przecież szkołę – nie chciała zostać nauczycielem.

Lata szkolne, to, oczywiście nie tylko nauka, ale też poszukiwanie siebie, swego świata, odkrywanie talentów. Jak większość koleżanek próbowała śpiewu, tańca. Ciągle ją delegowano do różnych dyscyplin sportowych, ale jakoś ze sportem się nie zaprzyjaźniła. Na pewien okres czasu natomiast zafascynowało ją kolejarstwo. Nieopodal szkoły znajdowała się dyrekcja, pałac kultury i muzeum kolejnictwa. Przychodzili więc tu pracownicy tych placówek, by zaangażować uczniów do swych kółek.

Wielką popularnością cieszyło się naonczas kółko młodocianych kolejarzy. Mieli doskonałą bazę szkoleniową w Zakrecie. Któż z nas nie pamięta tych torów z atrapami przystanków kolejowych, parowozu i zgrabnych wagoników wąskotorówki. Tu młodociani „kolejarze” mogli raz być zawiadowcami stacji, raz znów konduktorami itp. Wspaniała zabawa, wielka przygoda… Poza tym dzieci z kółka jeździły na wycieczki – m. in. do Rygi, Tallina, Mińska. Lilia za działalność i doskonałe wyniki w „kolejarskim zawodzie” dostała jedno z najwyższych wyróżnień – skierowanie na turnus do Arteku – wszechzwiązkowego obozu pionierskiego na Krymie, dokąd przyjeżdżały dzieci nie tylko z rozległego ZSRR, ale też z całego świata.

Owszem, była oczarowana egzotyczną przyrodą, „geograficznym” pochodzeniem nowych kolegów, ale… Była naprawdę zaskoczona tą ideologiczną musztrą, upolitycznieniem wszystkiego, co się da. Chociaż w jej polskiej szkole też byli pionierzy i komsomolcy, jednak wszystko odbywało się raczej rutynowo i służyło w zasadzie interesującemu spędzaniu czasu przez młodzież, a nie ideologicznej tresurze. Wtedy chyba po raz pierwszy była szczególnie dumna ze swojej wileńskiej polskiej szkoły. Z biegiem lat i wynikających sytuacji życiowych miała okazję jeszcze nieraz się przekonać o wartości i zaletach naszych szkół. I kiedy dziś, już z racji zajmowanego stanowiska staje w obronie tradycyjnej polskiej szkoły na Litwie, doskonale wie, czego broni, wie z autopsji, co ta szkoła daje swoim wychowankom.

Kiedy po maturze i rzewnym pożegnaniu ze szkołą trzeba było wybierać dalszą drogę, zawód, nie bardzo pojmowała Lilia – świeżo upieczona absolwentka, kim chce zostać. Prawda, wiedziała twardo, że chce nadal tkwić w swoim środowisku, studiować w ojczystym języku i raczej nie przedmioty ścisłe, tylko humanistyczne. Kierując swe kroki do instytutu pedagogicznego, jeszcze się wahała, czy nie sprzeniewierzyć się odrobinie chęci bycia wśród swoich i nie podjąć studiów germanistycznych. Rok 1986 miał swój urok: na germanistykę praktycznie nie było żadnego konkursu, zaś na polonistykę – kilka osób na jedno miejsce.

Jednak chęć bycia ze swoją „paczką” przeważyła, wraz z koleżankami z „jedenastki” została studentką polonistyki (tego roku język polski łączono z historią) w ówczesnym instytucie pedagogicznym. Miała szczęście, zastała jeszcze starą kadrę polonistyki. I dziś z ogromnym szacunkiem wymawia imiona już nieobecnych Genadiusza Rakitskiego, Marii Niedźwieckiej – jakże często sięgała do konspektów z ich wykładów, stojąc w klasie już jako nauczyciel.

O zawodzie nauczyciela nie marzyła nawet po odbyciu praktyki. Przyznaje, że studia traktowała jako doskonalenie siebie – będąc studentką zaliczyła całą najwartościowszą literaturę powszechną, ze szkodą dla ojczystej, niestety. Ponieważ ze szkoły wyniosła tak dobry bagaż, dawała jednak sobie radę. Dopiero kiedy los (a raczej historia) spłatał jej figla i musiała wejść do klasy w charakterze nauczyciela-polonisty, od nowa zabrała się do gruntownego czytania i przemyślania ojczystej literatury. Na studiach marzyła o pracy tłumacza, może dziennikarza… Jednak rok 1991, kiedy to ich grupa otrzymała dyplomy świadczące o zdobyciu wyższego wykształcenia i statusu nauczyciela od polskiego i historii, nie był najlepszy z perspektywy znalezienia pracy. Okres przemian, powstawanie niepodległego państwa i łamanie starych struktur wcale nie oznaczały dla młodych ludzi drogi usłanej różami…

Przysłowie głosi, że na bezrybiu i rak ryba. Na wąskim rynku pracy roku 1991 miejsce nauczyciela klas początkowych w stołecznej szkole w Poszyłajciach nie wydawało się zatem dla Lilii Andruszkiewicz znów najgorsze. Jednak coś jej nie dawało spokoju… I oto praktycznie w ostatnich dniach sierpnia dowiedziała się, że w Szkole Średniej nr 26 w Nowej Wilejce jest wolny etat polonisty. Uznała to jako znak i zadzwoniła. Ówczesny jej dyrektor pan Zakrzewski kazał przyjeżdżać, był już koniec sierpnia. Dla niej Nowa Wilejka była pojęciowo tak odległa jak… Czukotka.

Po znalezieniu się tam musiała jeszcze iść do szkoły spory kawał i ciągle jej się wydawało, że miasto już się dawno skończyło, więc gdzie ta szkoła jest? Kiedy wreszcie ujrzała ją od strony starego budynku, pomyślała: nie, szkoła taka być nie może. Widziała przecież swoją „jedenastkę”, miała kolegów w „dziewiętnastce”, zna szkołę nr 5 i wiele innych – nowoczesnych miejskich szkół. A tu… Zaraz z budki telefonicznej zadzwoniła do domu i powiedziała mamie: „Ja do tej szkoły nie pójdę!”. Przyznaje, zachowała się niczym małe dziecko. Ale cóż, była dzieckiem śródmieścia i ten sielski obrazek szkoły, niestety, nie zachwycił jej swą romantyką, a raczej przeraził.

Jednak po paru dniach, gdy w słuchawce usłyszała zaniepokojony głos dyrektora Zakrzewskiego: „Gdzie pani jest?”, jakaś siła – chyba ta obowiązkowość nabyta po dziadkach – kazała jej ponownie udać się do Wilejki. Kiedy spojrzała na szkołę innymi oczyma, ujrzała i sad, i nową dobudówkę… A kiedy poznała zespół nauczycielski, pomyślała sobie, że całkiem sympatyczna ta szkoła jest… Tak została tu na lat 11, mile, serdecznie dziś wspominanych. Żywi nadzieję, nie tylko przez nią…

Kiedy szła na pierwszą lekcję (dostała klasę V oraz VIII i IX) do starszych dzieci, w myślach powracała do sytuacji, jakich doświadczyła w szkolnym życiorysie i przekonywała siebie, że ma – jako młoda i niedoświadczona nauczycielka – od pierwszej lekcji dać swym uczniom do zrozumienia, że będzie wobec nich przyjazną, choć wymagającą panią. Dziś może mówić śmiało, że jej się to udało. Przez pierwsze lata dosłownie harowała – nie uznawała (i nie uznaje) sytuacji, by mogła sobie pozwolić przyjść nieprzygotowana do lekcji lub odwalić ją byle jak. Wymagała przede wszystkim od siebie. A kiedy już wiedziała, że dała swym uczniom maksimum, wymagała od nich, by rzetelnie się rozliczyli. Była też bezlitosna, co do czytania lektur… Po latach jej wychowankowie wyznali: „Na studiach w Polsce nie mieliśmy większych problemów z literaturą, bo pani nas zmuszała do czytania”.

Może czując niejako winę za to, że to nie zawód nauczyciela był tym wymarzonym, jednym tchem wylicza: „wychowałam ośmioro polonistów i trójkę „olimpijczyków”, z których jedna osoba podjęła studia polonistyczne w Polsce”. A ja jeszcze dodam, że w 1997 roku, w trzeciej edycji konkursu „Najlepsza szkoła – najlepszy nauczyciel” Lilia Andruszkiewicz została wyróżniona jako jedna z najlepszych polonistek; zaś w roku 2004 została odznaczona medalem Komisji Edukacji Narodowej; po 11 latach szkołę opuszczała jako nauczyciel metodyk.

Dlaczego odeszła ze szkoły, do której jak i do Wilejki, co to (o, ironio!), praktycznie w tym samym czasie stała się jej miejscem zamieszkania (tato otrzymał nowe mieszkanie i tu rodzina się przeniosła z bólem żegnając śródmieście), tak organicznie się wtopiła, nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Może bała się rutyny, nie chciała powtarzać prawd raz odkrytych po raz kolejny…

Kierując swe kroki do wydziału oświaty rejonu wileńskiego, wykazała się nie lada odwagą. I nawet nie dlatego, że była osobą młodą wiekowo, ale zaprzysiężoną mieszczką. Jeżeli wyjeżdżała w dzieciństwie na wieś do dziadków, to na dłużej tam sama nie zostawała: po paru dniach tęskniła do swego „bruku”, do domu. Tak jest zresztą do dziś. Uwielbia podróże, ale tylko dlatego, że wie: za kilka dni, góra – tydzień, czeka ją powrót do d o m u.

Obejmując etat starszego specjalisty w wydziale oświaty stołecznego rejonu kurującego język polski, musiała się liczyć ze specyfiką wiejskich, małomiasteczkowych szkółek i szkół: ich mentalnością, tradycjami, uprzedzeniami… Liczyć się, albo… Wybrała połączenie tych dwóch słów: poznawać i dowartościowywać. Przełamać przez lata ukształtowany status życia w cieniu stolicy. M. in. dotyczyło to tradycyjnych olimpiad z języka polskiego.

Dosłownie wmawiała polonistkom, że muszą śmielej sięgać po laury, że nawet w małej szkole można i trzeba szukać dzieci – potencjalnych olimpijczyków i z nimi pracować. Nie mogli jej zarzucić demagogii, bo miała, pomimo młodego wieku, doświadczenie w kreowaniu laureatów. Wymagała, ale i nie odmawiała pomocy. Kiedy po kilku latach została wicekierownikiem wydziału oświaty, ze swych obowiązków kuratora od języka polskiego nie zrezygnowała, chociaż miała do tego prawo, bo spadał na nią obowiązek kompleksowego kurowania szkół. Szkoda jej jednak było rozpoczętej pracy, kontaktów z polonistami, którzy, przyznajmy, w szkołach pełnią szczególną misję: praktycznie wszędzie są organizatorami imprez, teatrzyków, akademii…

Dziś cieszy się niezmiernie, że rejon przełamał złą passę i nie brak ich uczniów wśród laureatów olimpiad i konkursów. Pracowici, wspaniali poloniści uwierzyli w swe możliwości. Jeżeli pomogła im w tym jej postawa jako kuratora, jest podwójnie szczęśliwa. Z kolei sama jest wdzięczna swemu poprzednikowi – Jarosławowi Narkiewiczowi, który od razu rzucił ją na szerokie wody: od pierwszych dni pracy nakazał jechać do szkół – poznawać realia, ludzi.

Pamięta kuriozalny wypadek z jej pierwszych wizytacji. Miała pilotować gości z Polski do jednej z „podstawówek”. Kiedy delegacja weszła do sali sportowej, która pełniła też rolę auli, zastała tam garstkę dzieci. Poprosiła więc panią dyrektor, by zawołała w s z y s t k i ch uczniów, bo goście chcą poznać dzieci, mają dla nich prezenty… Za chwilę poczuła się tak, jak podczas swojej pierwszej wyprawy do Wilejki: ta garstka dzieci, to był, jak się okazało, cały kontyngent „podstawówki”…

Już niedługo będzie rok, odkąd została kierownikiem wydziału oświaty rejonu wileńskiego, najpierw pełniąc czasowo te obowiązki, a obecnie już bez dodatku p.o. Podjęła się ich, bo już wie, że lubi w życiu coraz to nowe wyzwania. Ma w swej pieczy 90 placówek oświatowych, ponad 1600 pedagogów i około 11 tysięcy uczniów. Więcej niż połowa – ponad 6 tysięcy – to uczniowie polskich szkół. I kiedy czasami władze oświatowe zarzucają jej, że występuje najczęściej w imieniu polskich szkół, ripostuje: cóż, są najliczniejsze, a na domiar ciągle narażone na różnego rodzaju szykany.

Kiedy mówimy o tym, co jest największym bólem głowy kierownika, Lilia wyznaje bez namysłu: najbardziej pracę utrudnia nieobiektywne podejście centralnych władz oświatowych do spraw szkół z polskim językiem nauczania. Na usprawiedliwianie się, dementowanie oszczerstw, dowodzenie własnej niestronniczości traci się tak drogi czas, który należy wykorzystać na doskonalenie pracy metodycznej, wychowawczej, wreszcie – bazy materialnej.

Z uśmiechem wyznaje, że nigdy w życiu prywatnie sama nie robiła żadnego remontu (do dziś mieszka z rodzicami i ma ten komfort, że o sprawy bytowe to oni dbają) i raczej do tego roku nie miała pojęcia o tym procesie. Dziś już wie, co jest potrzebne do remontu i jaki będzie jego koszt praktycznie w dowolnej szkole…

By czuć się pewniej i nie słuchać kąśliwych uwag kolegów-kierowników, od jesieni podjęła studia magisterskie na Uniwersytecie M. Romera na kierunku administrowanie publiczne i zarządzanie placówkami oświatowymi. Pomyślnie zdała pierwszą sesję i ma nadzieję, że za rok będzie się mogła legitymować dyplomem fachowca w administrowaniu. Jest członkinią zarządu Stowarzyszenia Nauczycieli Szkół Polskich na Litwie „Macierz Szkolna” i AWPL – prezesem koła partii w Nowej Wilejce. Tak powoli wrasta w tę swoją malowniczą, aczkolwiek tak mocno zaniedbaną dzielnicę. Przyznaje jednak, że ciągle marzy się jej „dezercja”. Chociaż prowadząc samochód (bardzo lubi jazdę za kierownicą) w kilkanaście minut pokonuje odległość od pracy do domu, jednak dziecko śródmieścia ciągle w niej żyje, stąd w wielkomiejskim tłoku czuje się jak ryba w wodzie.

Kiedy od spraw zawodowych staramy się przejść na luźne tematy, to się okazuje, że czasu na ten luz ciągle chronicznie brakuje. Pani kierownik chwil pracy nie zwykła liczyć, więc coś za coś. Prawda, jedyne, czego sobie nie odmawia, to staranne dbanie o garderobę. Ale i to wiąże się z obowiązkami. Kiedy jako nauczycielka przekraczała próg szkoły, wybrała sobie ten, nazwijmy, klasyczno-romantyczny styl i jest mu wierna. Lubi się ładnie ubrać. I zawsze myśli o tym, co na siebie wkłada. Na całkowity luz, inaczej niż koleżanki, może pozwolić w wolne dni – wtedy rzadko da się ubrać w garsonkę… Codzienny makijaż i staranne uczesanie – tego też nie pozwala sobie zaniedbać.

Jej zdaniem, każdy pedagog musi pamiętać, że stając przed klasą jest wzorem dla swych uczniów: moralnym i ludzkim. Tak się zdobywa autorytet wśród młodzieży. A bez niego praca nauczyciela może stać się prawdziwym koszmarem, czego przykłady, niestety, często dziś obserwujemy w szkołach. Nasze, polskie placówki oświatowe, na tym tle wyróżniają się pozytywnie. Musimy więc dbać wspólnie, by nadal tak było.

No, i znów jesteśmy przy temacie pracy… By dowieść, że nie tylko o pracy pani kierownik myśli, Lilia wyznaje, że choć nie przepada za pitraszeniem, to jednak jej wiedeński sernik znają i doceniają znajomi oraz rodzina (ma o sześć lat młodszego brata Romka). Robi go na szczególne okazje lub po prostu wtedy, kiedy ogarnia ją chęć dogodzenia najbliższym. Oprócz podróży i jazdy samochodem lubi też co jakiś czas zamknąć drzwi swego pokoju i… po prostu pobyć ze sobą. W sobie też – nie tylko w szafie – okresowo warto zrobić porządek. Tak twierdzi świeżo upieczona czterdziestolatka.

Janina Lisiewicz

Wstecz