W równinnych Skirlanach i tajemniczych Weryszkach

Polski Teatr w Wilnie pod kierunkiem Ireny Litwinowicz zdążył już ze swą wdzięczną bajką „O ślicznych kwiatkach i strasznym potworze” autorstwa Janusza Odrowąża – jeszcze świeżym popremierowym spektaklem – w kwietniu i maju br. objechać terenowe ośrodki kultury. Poza Wilnem trupa aktorska grała w Niemenczynie, Skirlanach, Weryszkach, Grzegorzewie, Sawiczunach. (25 maja gra w Rudominie, 1 czerwca – znowu w Wilnie, w DKP).

Pojechałam z nimi do Skirlan i Weryszek. Dokładniej – moim punktem docelowym były Weryszki, dawny dwór. Zacznę jednakże od Skirlan.

Wioska trochę smętnawa, pejzaż równinny, melancholijny. Szkoła, sklep, ośrodek kultury, biblioteka, kaplica w prywatnym domu, cmentarz...

Cmentarz w samym sercu wioski. Stary, z resztką nagrobków, zniszczonych przez nieubłagany czas. Obecnie już na nim zmarłych nie chowają – tłumaczą mieszkańcy Skirlan. Nagrobków na tym cmentarzu paręnaście, większość wrośniętych już w ziemię. Wzruszają inskrypcje w tutejszej swojszczyźnie. Pomniczek Grzegorza Jacewicza zmarłego w roku 1957 w wieku niemowlęcym z wyrytym napisem: „Żyłeś niedługo, cierpiałeś wiele, spoczywaj tutaj, Drogi Aniele. Stroskany żałobą Ojciec, Matka”. Bezimienny wysoki krzyż, widnieje na nim jedynie data – 1989. Mały krzyż żelazny z tabliczką: „Stanisław Jószkiewicz, 1884 – 1977”. Krzyż ogrodzony drewnianym płotem: „Michniewiczy Antoni Jadwiga, 1945”.

Polskie nazwiska z dawnych i bliższych czasów. I dzisiaj także przeważającą większość stanowią tu Polacy. W sklepie (dobrze m. in. zaopatrzonym) sprzedawczyni porozumiewa się z nabywcami po rosyjsku. Albo nabywcy Rosjanie, a ona Polka, albo odwrotnie. Tak czy inaczej, dogadują się. Przed sklepem w wiosennym słońcu wygrzewają się psy. Leniwe, na obcych nie reagują. Pomieszczenie sklepu zajmuje niedużą powierzchnię. Tuż obok niego, frontem do głównej drogi, był wcześniej okazały sklep w piętrowym, dużym budynku. Obecnie to gmach–widmo, kikut. Bez drzwi i okien, wysypisko śmieci, z mnóstwem potłuczonych butelek. To co niegdyś było podłogą – z czyjejś pilnej potrzeby – przemieniło się w otwarty wychodek. Na ścianie butny napis po polsku: „Skirlany siła!”. Obok na wietrze huśta się ocalały szyld: „Sklep Elizabeta”. Modnie ten sklep się nazywał. Nie jakaś tam Marysia, Antosia czy Zosia.

Przed tym budynkiem–widmem, który kiedyś był „Elizabetą” grupka miejscowych amatorów darów ziemi naszej pociąga prosto z butelek. Obok przechodzą babcie z wnuczętami; śpieszą na spektakl „na artystów z Wilna”. Grzeczna wymijanka dziatwy z pijaczkami. Żadnych wzajemnych przymówek, zaczepek, kpin, arogancji, awantur. Naród tu spokojny, na wersalu się zna.

O paręnaście kroków od budynku–widma mieści się ośrodek kultury i pod wspólnym dachem – biblioteka. Teren ładnie uporządkowany, wnętrze ośrodka zadbane, ciepłą kobiecą ręką udekorowane. Całą tą twórczą ekonomią zarządza dyrektorka Krystyna Rygiel. Energiczna, pracowita, sympatyczna. Lubiana i szanowana. W kulturze działa już od paru dziesiątków lat.

Widownia szczelnie wypełniona, ani jednego wolnego miejsca. Akcja na scenie toczy się wartko, z aktywnym współudziałem publiczności. „Niechaj dzwonią leśne dzwonki dzyń – dzyń – dzyń” – podśpiewują mało- i starolaty. Wszyscy bawią się znakomicie. Największe brawa i atrakcyjny upominek dostaje Potwór. Potwora kreuje młody wykonawca Rafał Piesliak (onże autor scenografii), jest, jak zwykle, w dobrej formie.

Miłe pożegnanie. Smętny skirlański pejzaż i ciepli, serdeczni ludzie. Przed „Elizabetą” wciąż trwają na swoim posterunku grzeczni pijaczkowie.

W Weryszkach, dla odmiany, pejzaż radujący oko. Falisty, górzysty, z resztkami dawnych zabudowań. Park, kanał, rzeczka, staw... W centrum – budynek dworski oddany na użytek szkoły i ośrodka kultury. Budynek w czasach sowieckich uległ znacznej metamorfozie. Rozbudowano go, dobudowano lewe skrzydło, okna ozdobiono białoruską „koronką”, przez co uległ rażącej deformacji.

Przed tym dawnym dworkiem wita nas serdecznie dyrektorka ośrodka kultury Krystyna Tarejlis. Cieszy się z przyjazdu Polskiego Teatru z Wilna. Na bajki dla dzieci po polsku w scenicznej wersji jest tu (jak i wszędzie zresztą) szczególne zapotrzebowanie. Ośrodek kultury działa niezwykle prężnie i całe szczęście, że dzięki dyrektorce się zachował – mówią mieszkańcy Weryszek.

Sieć podobnych ośrodków w terenie coraz bardziej się kurczy. W swoim czasie zaistniał takoż problem w odniesieniu do Weryszek: „być albo nie być...”. Szala przeważyła na „być”, i chwała Bogu.

Foyer w ośrodku jest dosyć obszerne (jedna z dawnych dworskich komnat), można tu w wolnych od pracy chwilach zrelaksować się, zagrać np. w tenisa. Scenka natomiast mała, sala widowiskowa ledwo mieści zgromadzoną dziatwę z rodzicami. Bajka, kolorowa, rozśpiewana, roztańczona, jak w Skirlanach, cieszy się dużym powodzeniem.

Ten drewniany dworek ma jakąś szczególną aurę i okryte tajemnicą dzieje. Jedyny świadek dawnych dziejów – stary, kaflowy piec, szczęściem zachowany w jednym z pomieszczeń szkoły, mógłby wiele na ten temat opowiedzieć. Mógłby... gdyby nie był piecem.

Weryszki w najbliższym czasie zamierza odwiedzić Maciej Witkiewicz z Warszawy, bas i reżyser operowy w jednej osobie, stryjeczny wnuk Stanisława Ignacego Witkiewicza (Witkacego). Weryszki w dawnych czasach należały do Medunieckich, spokrewnionych z Henryką Witkiewiczową z Rodkiewiczów. (Medunieccy – to rodzice Oktawii Medunieckiej 1 – voto Radziwiłłowicz, 2 – voto Chmielewska). Potem Weryszki przeszły na kuzyna Rafała Witkiewicza, ojca Macieja. Rafał Witkiewicz pochodził z Wilna, w Weryszkach miał posiadłość. Wybuch wojny w 1939 sparaliżował życie dworu. Rafał Witkiewicz wyruszył na front, potem trafił do oflagu. Po wojnie majątek rozparcelowano, upaństwowiono. Maciej Witkiewicz, wiedziony na pasku resentymentów rodzinnych zdążył już odwiedzić parę powitkiewiczowskich dworów na Litwie. Był w Urdominie, gdzie pięknie zachował się dawny dwór, malowany przez Stanisława Witkiewicza. Był w Syłgudyszkach, w dawnym majątku Anieli Jałowieckiej, siostry Stanisława Witkiewicza, gdzie letnie wakacje spędzał młodziutki Witkacy. Był takoż w Poszawszu na Żmudzi, gdzie w całej okazałości zachował się dworek Witkiewiczów, w którym się urodził Stanisław Witkiewicz.

No a „te Weryszki” to wielce poplątana historia. W obiegu lokalnym figurują pod inną nazwą: Werusowo. W urzędowym – Weryszki (tak samo jak w powitkiewiczowskich papierach). Weryszki leżą blisko Wilna, 5 km od Niemenczyna.

Kto był ostatnim administratorem Weryszek? Podobno – Mackiewicz. Administrował jeszcze przed wojną. „A jak wojna zaszła – to uciekł” – wspominają dawni mieszkańcy Weryszek. Potem dwór arendował Żyd Gierszewicz. W opinii innych – podobno to ten Mackiewicz był „panem dziedzicem” dworu. Przynajmniej za takiego go tu uważano – opowiada Władysława Borkowska, rodowita mieszkanka Weryszek – z dziada pradziada. Jej ojciec takoż nazywał się Władysław, babka też Władysława – ciągnie opowieść o sadze rodzinnej. Szkoda, że dziadków już nie ma na tym świecie, dużo wiedzieli, dużo by opowiedzieli. Dziadek Jan miał dwóch braci – Stanisława i Wacława, ale wyjechali do Polski; już nie żyją. Ciotka Jania, siostra ojca, bawiła się z dziećmi Mackiewicza, ona także mogłaby wiele opowiedzieć. Chociażby o tamtym dramatycznym tu wypadku.

Przed wojną właśnie tutaj, nad stawem, koło studni zastrzeliła się guwernantka dzieci Mackiewicza Stanisława Wojtałowicz. Romansowała z urzędnikiem dworu. On był agronomem czy mierniczym, pochodzenia niemieckiego. Coś tam Mackiewiczowi w nim się nie spodobało i zwolnił go ze służby. Na to ona z rozpaczy się zastrzeliła – opowiada 92-letnia Tekla Anusowicz. Tam koło studni stała figura Matki Boskiej. Jak zaszła sowiecka właść, to figurę kazali zlikwidować. Ludzie przenieśli ją do parku, tak – byle dalej od oczu. Tak i stoi tam po dziś dzień, na wzgórku, ocieniona drzewami, już bardzo zniszczona.

Ta romantyczna kobieta, Stanisława Wojtałowicz miała dziecko. To dziecko przez długie dziesiątki lat nie schodzi z myśli Andrzeja Milewskiego z Kanady. Mieszka on w Toronto, skąd w 1998 roku napisał list do Weryszek – opowiada dyrektorka szkoły Dalia Peciuniene. Jest z tą Stanisławą Wojtałowicz w jakiś sposób spokrewniony (wnuk – cioteczny, stryjeczny?). Interesuje go los jej dziecka.

Andrzej Milewski ma obecnie 59 lat. Jest synem Heleny i Wiktora Milewskich. Ślub Milewscy brali w 1942. Helena Milewska związana rodzinnie z Korczycami i Wojtałowiczami. Może komuś coś te koligacje podpowiedzą, pobudzą do wspomnień?

...Ludzkie dramaty, tragiczne romantyczne miłości, powikłane losy...

Pisał takoż do Weryszek Andrzej von Benigsen-Mackiewicz z Niemiec, syn tamtego z Weryszek Mackiewicza. Pisał, a potem przyjeżdżał. Bardzo mu się w tych Weryszkach spodobało. Długo śniły mu się, marzyły, bo właśnie tutaj w 1934 się urodził. Z opowiadań Andrzeja von Benigsena wynika, że z wybuchem wojny 1939 jego rodzice pozostawili dwór pod opieką arendarza, a sami uciekli do Niemiec.

Więc kto ostatecznie był panem na Weryszkach? Może by im tak wszystkim, tym „późnym wnukom” coś w rodzaju ziomkowskiego zjazdu zorganizować – proponuję dyrektorce szkoły. Zjechaliby z rodzinami: Maciej Witkiewicz z Polski, Andrzej von Benigsen z Niemiec, Andrzej Milewski z Kanady i może ktoś jeszcze – z Korczyców, Wojtałowiczów... Może by wówczas coś się „w tych dziejach” wyklarowało (?). A przy okazji Maciej Witkiewicz mógłby dać tu wspaniały rodzinny koncert. Żona, Jadwiga Gadulanka – znana warszawska śpiewaczka operowa, wnuczka Alicja – fantastyczna Mulatka w wieku 5 lat – takoż dziedzicznie-muzycznie uzdolniona. Nie byle atrakcję miałyby Weryszki goszcząc takie grono...

...Ładnie w tych Weryszkach, malowniczo, sympatyczni, kulturalni ludzie. W większości – Polacy. Mieszkają tu takoż Litwini, Mołdawianie, Ukraińcy, Cyganie... Ładnie, ale i niespokojnie. W jednym z opuszczonych przez byłych właścicieli domów uwili sobie gniazdo narkomani i nie ma na nich żadnej siły, są największą plagą Weryszek.

...Na krótkim odcinku drogi, między dawnym dworkiem i spichlerzem uwagę zwracają kwiaty z żałobną wstęgą: znak, że miał miejsce jakiś tragiczny wypadek. Młody chłopak, sam z sobą skończył – opowiadają ludzie. Nie ujawniają szczegółów tej zagadkowej śmierci...

...Anim się obejrzała, jak mi uciekła z ośrodka kultury szybkonoga 92-latka Tekla Anusowicz. Była obecna na wileńskim przedstawieniu i tuż po jego zakończeniu, nie wdając się w pogaduszki ze znajomymi, ulotniła się jak przysłowiowa kamfora. A chciałam z nią porozmawiać o Weryszkach „z tamtych lat”. Niezwykle uprzejme panie Krystyna Tarejlis i Władysława Borkowska organizują mi samochód. Ale Tekla Anusowicz jest szybsza od czterech kółek. Razem z Władysławą Borkowską dopadamy ją w domu.

To Tekli Anusowicz zawdzięczam te wszystkie szczegóły: o Mackiewiczu, pechowym kochanku, dworskim urzędniku i o tej romantycznej śmierci z własnego wyboru. Ale żeby guwernantka, wychowawczyni dworskich dzieci i matka własnego dziecka tak sobie zwyczajnie z bronią palną po dworze biegała? – dziwię się szczerze. To był browning pana Mackiewicza, trzymał go stale pod poduszką i ona go stamtąd wyciągnęła – słyszę w odpowiedzi.

O tę śmierć świeżej daty – młodego chłopca, już nie pytam. Jest to jakaś dziwna tajemnica Weryszek, okryta zmową milczenia. Rozumiem: ktoś obcy nie powinien w tę smutną historię się wdzierać, dociekać co i jak...

Tak na dobrą sprawę główną bohaterką Weryszek mogłaby być właśnie Tekla Anusowicz. Trzeba być chyba w czepku urodzonym, by po wejściu w 100 krzyżyk zachować tyle energii, wigoru i doskonałą pamięć. Nade wszystko kobieta ta ceni samodzielność, niezależność. Mieszka sama, stara się nie korzystać z niczyjej pomocy. Sama prowadzi gospodarstwo domowe, pielęgnuje ogród, kosi trawę. Nie opuszcza nigdy żadnych koncertów, imprez w ośrodku kultury, stale jest na nich obecna. Pogodna, życzliwa bliźnim, rzeczowa, wygląda na oko na 60-kę.

Na pożegnanie robię zdjęcie Tekli Anusowicz razem z Władysławą Borkowską, moją miłą przewodniczką po Weryszkach. „Magazyn Wileński” znają tu, czytają, niech przynajmniej raz jeden siebie w nim pooglądają... Najpiękniejsze miejsce pod słońcem to nasze Weryszki – mówi Władysława Borkowska. Codziennie dojeżdża stąd do Wilna na pracę. Pracę ma wdzięczną, jest wychowawczynią w „Kluczyku”, polskim przedszkolu na Karolinkach. Nigdy jednak nie chciałaby mieszkać w Wilnie, ani w ogóle gdzieś tam na szerokim świecie. Ojczyste Weryszki stawia ponad wszystkie miasta, osiedla czy wioski.

„Niechaj dzwonią leśne dzwonki dzyń – dzyń – dzyń, leśne dzwonki jak skowronki dzyń – dzyń – dzyń...”

„Dzwonek” – zwiastujący odjazd. A odjeżdżać żal. Mili i dobrzy ludzie, wrażliwi widzowie. Słoneczna niedziela. Piękne niebieskie niebo i takaż ziemia, gęsto pokryta przylaszczkami... Przyjeżdżajcie do nas częściej – proszą mieszkańcy Weryszek.

...W drodze powrotnej do Wilna, tuż za Niemenczynem, z tego niebieskiego nieba lunęła straszliwa ulewa...

Alwida A. Bajor

Wstecz