Jego Wysokość SŁOWO

Naftowa lampa mej pamięci

Słowo jest w człowieku – przypomina nam tytuł jednego z poradników językowych profesora, doktora habilitowanego Jana Miodka. Z prawdziwą przyjemnością chcę tu odnotować fakt, że zaszczytu habilitowania tego wybitnego językoznawcy dostąpił przed kilku laty Wileński Uniwersytet Pedagogiczny. Tytuł jest częścią Norwidowskiej strofy o słowie, które „niźli narzędziem, celem było wcześniej”.

Piszę ten tekst 2 maja, czyli w Dniu Polonii. Z okazji tego święta sporo było w tym dniu w TV Polonia o rodakach, żyjących poza Macierzą. To miło. Nie jestem upoważniona, by mówić w czyimś imieniu, ale w swoim chcę wyrazić wdzięczność Polsce, że o nas pamięta. Zwłaszcza wiele pomaga w sferze najważniejszej – szkolnictwie. Dziś może jak nigdy szkoła polska na Litwie potrzebuje wsparcia zarówno społeczności polskiej Wileńszczyzny, jak też społeczeństwa polskiego w Kraju. Mam na myśli przede wszystkim wsparcie moralne. Bowiem plany Ministerstwa Oświaty i Nauki RL wprowadzenia do polskich szkół państwowego języka wykładowego są niczym innym, jak likwidowaniem polskiego szkolnictwa, a co za tym idzie – przymusową asymilacją Polaków na Litwie.

Ilekroć stykam się z postawą roszczeniową wobec Polski niektórych moich ziomków, jest mi przykro. Tym razem jednak ja również chcę uzewnętrznić żal, jaki mam do TV Polonii. Otóż zabrakło w niej tego, co (obok Teleexpressu) było dla mnie najważniejsze: „Ojczyzny-Polszczyzny”, którą od lat prowadził profesor Miodek. A jakby tego było mało, zabrakło też cotygodniowych spotkań z profesorem Jerzym Bralczykiem i jego Mówi się...” Należę do tej części „rodaków spoza Macierzy”, dla których ojczyzna – to polskość, a przede wszystkim język ojczysty. Dlatego zdjęcie z anteny od razu dwóch programów językowych odebrałam jako wyrządzoną nam wielką krzywdę. Szczególnie brakuje mi do mojego polskiego szczęścia Miodkowej „Ojczyzny-Polszczyzny”.

Słowo jest w człowieku... I nie tylko w jego szarych komórkach, gdzie się gromadzi wszelka wiedza, ale i w sercu jest tych słów wiele. Różnych. Przewiązanych błękitną wstążeczką sentymentalnych wspomnień, wplecionych w jakąś różę, której oszałamiający zapach do dziś pamiętamy, ale i ukłucia jej kolców ciągle bolą. Nie chcą też nas opuścić słowa, towarzyszące w chwilach trudnych, niedobrych i wstydliwych, które to chwile i słowa im towarzyszące nie dają się zapomnieć.

Rzadko – a może wcale? – zastanawiamy się nad tym, jak bardzo jesteśmy ze słowem ojczystym związani. Jest ono naszym bliskim znajomym, czasem przyjacielem, z którego bezinteresownych usług stale korzystamy. Bywa jednak też wrogiem, potrafiącym sprawić człowiekowi, który nie umie się nim posługiwać lub je lekceważy, sporo kłopotów. I kiedy to czy inne odchodzi od nas, by wreszcie wypocząć, wygodnie rozlokowawszy się w słownikach, czasem zabiera ze sobą cząstkę naszego życia.

Oto niedawno znalazłam w leksykonie Władysława Kopalińskiego Przygody słów i przysłów listę wyrazów, które autor określił jako mijające, skończone w XX-XXI w. pojęcia i przedmioty. Jest wśród tych „mijających i skończonych” i bruk drewniany, i lodówka z codzienną dostawą lodu w blokach lub taflach, i sztylpy, czyli skórzane cholewy nakładane na krótkie buty, i welocyped, trójkołowy rower, o przednim kole dużym i dwóch tylnych małych, i drabiniasty wóz do przewożenia siana, zboża, mający boki z drabin, i jarmułka, mała, czarna, okrągła męska mycka, noszona na głowie przez pobożnych Żydów polskich przed 1940 rokiem. Choć co do tej jarmułki, to chyba nie jest ona jedynie reliktem czasów przedwojennych. Również dziś, nie tylko na ekranie TV, ale i na ulicach Wilna spotykamy ludzi w jarmułkach, zwłaszcza w okresie świąt żydowskich.

Z niektórymi wyrazami, jakie znikają z naszego słownictwa, żegnamy się z żalem, może nawet z pewnym wzruszeniem, z innymi – z ulgą. Coraz bardziej się śpieszymy, coraz szybsze pojazdy wiozą nas do szczęśliwego jutra kapitalistycznego i gdzie dziś komu na przykład do dorożki, chyba że chodzi o zaczarowaną. Ale ta, wraz z zaczarowanym dorożkarzem i zaczarowanym koniem, została w Krakowie. No i w wierszu mistrza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

Bez żalu rozstajemy się z praczką, oznaczającą kobietę trudniącą się ręcznym praniem (najczęściej cudzej) bielizny w balii, korycie, strumieniu. Co nie oznacza wcale braku sympatii do tej ciężko pracującej kobiety, a tylko zadowolenie, że dzięki pralkom automatycznym ten zawód już nie istnieje.

No i zupełnie niepotrzebny jest dzisiejszym panom tak ważny jeszcze przed wojną nieodzowny atrybut elegancji męskiej, a prawdziwa zmora ich żon – kołnierzyk sztywny przypinany do koszuli męskiej.

Posiadaczy cyfrowych aparatów fotograficznych, kamer i telefonów komórkowych, potrafiących wszystko podsłuchać, podpatrzeć, wyszpiegować bawi samo wspomnienie o aparacie fotograficznym z mieszkiem lub czarną płachtą, którą fotograf, uwieczniając nas na kliszy, zarzucał sobie na głowę. Kto wie, czy to nie dzięki temu czarodziejskiemu czarnemu mieszkowi jesteśmy na tych zdjęciach tacy młodzi i piękni...

Władysław Kopaliński zalicza też do pojęć, jak pisze, „mijających, skończonych” bańki lekarskie (kilkadziesiąt takich baniek trzymam w pudełku i nie bardzo wiem, co z nimi zrobić), kredens (myślę, że bardzo wielu Polaków Wileńszczyzny nie tylko wie, co to jest kredens, ale ma ten zacny i jakże potrzebny mebel w swym domu). Możemy sobie bez żalu darować i pług konny, i cep, i kierat, a nawet bronę, bo dzisiejsze rolnictwo już się takimi narzędziami nie posługuje. Broniłabym jednak, również skazanego przez autora leksykonu na zagładę językową, sierpa, którym pewna moja znajoma, pani Ziuta, żnie trawę i dla królików, i dla swojej rogatej ulubienicy Buśki.

Wydany w roku ubiegłym leksykon Władysława Kopalińskiego Przygody słów i przysłów jest ostatnią większą pracą tego niestrudzonego badacza języka. Autor czerpał materiał z polszczyzny, którą posługują się Polacy w kraju. Procesy, zachodzące w języku jego użytkowników poza Macierzą, nie zawsze są z nimi zbieżne.

Język każdej Polonii rządzi się swoimi prawami. Wszystko ma znaczenie – i wpływy innych języków, i tempo rozwoju społeczno-ekonomicznego kraju, w którym mieszkają, i wiele innych czynników. Na przykład, my tu na Litwie żyjemy nieco wolniej, spokojniej, więc i wszelkie zmiany, dotyczące języka, również wolniej przebiegają.

W przeszłości lingwistycznej umieszcza autor takie wyrazy: przyczepa motocyklowa (kosz motocykla), skuter (odmiana motocykla bez górnej ramy), stroje niedzielne spacerowe, gazeciarz (jeszcze przed kilku laty prawdziwą grozę wilnian budził widok biegających wśród oparów spalinowych i samochodów małych gazeciarzy na ruchliwych skrzyżowaniach), zegar z kurantami (czyżby został tylko w jednej z najpiękniejszych arii operowych – Stefana ze „Strasznego dworu” Moniuszki?). Myślę, że nie będziemy opłakiwać straty sak(palta) (męski letni lub wiosenny płaszcz, znany dziś bodaj z dowcipnego skeczu o ukradzionym saku w genialnym wykonaniu Wiesława Michnikowskiego), zwłaszcza, że panowie są dziś jak jeden mąż ubrani w kurtki. Przejdziemy też do porządku nad stratą bryczesów, pumpów (rodzaje spodni męskich), ale... Choć trudno dziś wyobrazić sobie życie bez elektryczności i wszelakich dobrodziejstw, jakimi nas obdarowuje, najbardziej mi żal bezużytecznej dziś lampy naftowej.

Właśnie niedawno trafiła mi się przed oczy bardzo piękna lampa naftowa. Stara, mosiężna, z misternie rzeźbionym palnikiem na knot i nieco wyszczerbionym, lecz nadal cieszącym swą urodą szklanym abażurem. Pamiętam te lampy z mojego wojenno-okupacyjnego dzieciństwa, stanie w kolejkach po naftę, ciągły lęk, by się szkło nie stłukło podczas czyszczenia, bo kiedy przez niedopatrzenie knot nie był w czas przystrzyżony lub odpowiednio podkręcony, płomyk zaczynał filować i przez zakopcone szkło przesączało się coraz mniej światła. Stłuczenie szkła było prawdziwą katastrofą. Czy tylko zresztą to? Podczas wojny przemysł lekki był w całkowitym zaniku i brakowało wielu niezbędnych przedmiotów gospodarstwa domowego. Minęło pół wieku, a do dziś pamiętam radość z odnalezienia zgubionej igły, która się ukrywała w szczelinie na parapecie okiennym.

Ale dawne to, oświetlone nikłym płomykiem lampy naftowej, niegdysiejsze czasy. Dla wielu moich dzisiejszych młodych Czytelników taka lampa jest przedmiotem być może znanym jedynie z filmów, telewizji, a więc i jej imienia nie mają w swoim słownictwie.

I choć nieco zabawny jest ten, pisany na komputerze, lament o lampie naftowej, powtórzę raz jeszcze, że jest mi jej szkoda, a zwłaszcza tego, co się z nią wiąże: tamtych wzruszeń, moich pierwszych olśnień literaturą, tamtych wieczorów, kiedy dzięki najpiękniejszemu na świecie głosowi, głosowi Matki (czytać umiał tylko najstarszy brat), razem z bohaterami Sienkiewicza, Twaina, Coopera, Curwooda, Londona i Kiplinga odbywaliśmy w filującym świetle lampy naftowej pełne przygód podróże po pięknym świecie. Świecie, w którym nie było okupacji ani Ponar, ani widoku ludzi z żółtymi gwiazdami na plecach, idących po Słomiance (późniejsza Daugiliškiu), nawet podczas deszczu rynsztokiem, bo po chodniku iść mieli zabronione. Świat w łagodnym blasku lampy naftowej był inny. Dobry i sprawiedliwy...

...Słowo jest w człowieku. Nawet jeśli przedmioty lub pojęcia, które oznacza, znikły z naszej codzienności, można je odnaleźć w zakamarkach pamięci.

Łucja Brzozowska

Wstecz