Czarny Bór na skrzyżowaniu ludzkich losów

Na biograficzno-geograficznym szlaku Józefa Mackiewicza

(Ciąg dalszy. Początek w nr 4 br.)

Zegar na gmachu dworca kolejowego, odwrócony twarzą do miasta, wskazywał dziesięć minut po godzinie szóstej wieczorem, gdy mnie zatrzymał pan… nie chcąc wymieniać jego prawdziwego nazwiska, nazwę go po prostu: Izaak Rozencwejg.

– Co się słychać z panem?

Pytanie było przyjemne, bo stereotypowe, przedwojenne, nieomal kontrrewolucyjne. […]

Więc zagadnięty w ten sposób przez Izaaka Rozencwejga, ściągnąłem lejce, powiedziałem do konia „prrr!”, a później z wysokości deski leżącej w poprzek wozu, ponieważ byłem w tym czasie woźnicą ciężarowym, wskazując batem zegar, zapytałem, czy pewien jest, że godzina prawidłowa, gdyż muszę się spieszyć po jedną jeszcze partię cegieł.

– Zdążysz pan z temi cegły – odparł Rozencwejg, opierając łokcie na bokówkach wozu, a dojrzawszy jakichś przechodniów, którzy się zatrzymali opodal, dodał głośno i na wszelki wypadek: zdążysz towarzysz, zdążysz obywatel.

Przeleżał w piwnicy kościoła Wszystkich Świętych

Józef Mackiewicz zamieszkał w swym niedużym wiejskim domu, w odległym od Wilna o 12 km Czarnym Borze jeszcze przed wojną. Za pierwszej sowieckiej okupacji, a potem niemieckiej i znowu sowieckiej, mieszkał tam dalej. Do miasta przychodził piechotą. Za Sowietów, nie chcąc współpracować z bolszewickim pismem, zmienił swój zawód dziennikarza i literata na bardziej „odpowiadający warunkom”. Został drwalem w lesie, furmanem wozu ciężarowego.

Znajomość Józefa Mackiewicza z – jak go nazywa – Rozencwejgiem datowała się od dawna, ale była raczej powierzchowna.

Jego maleńkie biuro ogłoszeń prosperowało przed wojną źle. Stąd wynikała nieregularność, z jaką wypłacał był pieniądze do kasy administracji gazety, w której pracowałem [wileńskie „Słowo” – uw. A. A. B.]. W rezultacie wydawnictwo postanowiło zerwać stosunki handlowe z firmą „Rozencwejg i syn”. Przychodził więc w godzinach wieczornych do redakcji i z ostrożnym pominięciem administratora wtykał swe marne, petitowe ogłoszonka, szmuglując je w ten sposób wprost do drukarni.

– Kto przyjął znowuż ogłoszenie od Rozencwejga? – pienił się nazajutrz czerwony na twarzy administrator.

Nikt się nie przyznawał, a po kilku dniach, właśnie o takiej jak teraz porze, mniej więcej po szóstej wieczorem, zjawiał się znowu Rozencwejg, zawsze jednako grzeczny, z nowym ogłoszeniem. Stąd powstała luźna przyjaźń, sięgająca niekiedy aż do dyskusji na tematy polityczne.

Później przyszły czasy Fołksfrontu w całej Europie i wielkiej moralnej ofensywy Sowietów, a ja napisałem artykuł [„A Szwarce–Bor” – uw. A. A. B.], który się bardzo Żydom nie podobał i nazwano mnie „antysemitnikiem”. Po trochu mieli rację. Dyskusja nie należy do tego tematu. Kolega z żydowskiego „Togu” przyszedł zrobić ze mną wywiad jako z „antysemitą”.

Rozencwejg, który znowu przemycił jakieś ogłoszenie za moim pośrednictwem, powiedział mi wieczorem:

– Ja pana nie rozumiem.

Niech.

Później stało się to wszystko w r. 1939, co już wiadomo. Gdy przyszła jesień tego fatalnego roku i bolszewicy wkroczyli do miasta, nawet zecerzy mi radzili:

– Oj, niech pan ucieka. Żydki to na pana cięte. Wydadzą.

Nieprawda. W okresie najcięższych czasów okazali mi Żydzi raczej pomoc i przychylność. […] (Józef Mackiewicz „Getto wileńskie”).

A potem przyszli Niemcy. Rozencwejg przepadł jak kamień w wodę. Zamknęli go w getcie? Powieźli do Ponar? Parę lat później Józef Mackiewicz spotka go… we Włoszech.

W dwa lata później, w Rzymie, w najelegantszej dzielnicy, pomiędzy pałacem królowej matki i Porta Pinciana, na via Vittorio Veneto, przy kiosku gazetowym, gdzie można kupić gazety europejskie, patrzę i… oczom nie wierzę! Stoi Rozencwejg ze szwajcarską „Weltwoche” pod pachą.

Człowiek ten osiem miesięcy przeleżał (przeleżał!) w piwnicy kościoła Wszystkich Świętych, ukrywany przez proboszcza, a gdy przyszli bolszewicy, wyszedł, mrugając od niezwykłego światła i – uciekł! Uciekł aż do Rzymu. Ściska mi rękę i z radości słowa nie może wydobyć. Ja myślę! Takie spotkanie!

Od czasu do czasu pojawiał się w domu Mackiewicza w Czarnym Borze Żyd Szapiro. Przynosił coś na sprzedaż oraz wieści „ze świata”, którym to było wileńskie getto.

[…] W tej chwili właśnie ktoś otworzył furtkę od strony lasu i na dziedziniec wszedł Szapiro. […] On nie stękał i nie narzekał na „ciężkie czasy”. Dziś nikt nie śmie narzekać na ciężkie czasy, bo to kiedyś się narzekało. O, wtedy był raj.

– Ja panu cości powiem: w getcie nie można już wytrzymać.

– Dlaczego?

– To piekło.

Dałem mu gorących kartofli, zjadł, podziękował i poszedł w las. W domu bał się nocować. Po trzech dniach zjawił się znowu i zaproponował ćwiartkę prawdziwej herbaty na sprzedaż.

– To od Kapłana. Pan jego zna? Miał sklep na Stefańskiej, za apteką. Teraz on policjantem żydowskim.

– Porządny człowiek? – zapytałem od niechcenia, ważąc w ręku herbatę.

– Czy to policjant może być porządny?

– Ale ja nie mam tyle pieniędzy, żeby zapłacić.

– Weź pan na raty, jaka różnica.

Po czwartą, ostatnią ratę już nie przyszedł. On to opowiadał mi najwięcej o życiu getta. Nie było już tam, jego zdaniem, ani organizacji, ani porozumienia, ani zdrowego sensu, ani ładu, uczciwości czy solidarności. – A co tam jest? – pytałem. W odpowiedzi stuknął się palcem w czoło.

„Litwo, ojczyzno moja”…

…Anno Domini 2008. Rozmawiam w Warszawie z córką Józefa Mackiewicza Haliną. Opowiada o swym dzieciństwie, młodości. Czarny Bór? To ich rodzinne życie w Wilnie, gdy jeszcze wszyscy byli razem – ona, matka i paput, później niejako się wsączyło w czarnoborską atmosferę. Przez wspólnych znajomych, przyjaciół, przez jej – Haliny – bliskie koleżanki. Przyjeżdżali tu, gościli.

W tej rozmowie Józef Mackiewicz, jej ojciec, stale figuruje jako paput. Tak go nazywała od dziecka i tak już na długie lata pozostało.

Żeby ktoś z Żydów do Czarnego Boru zaglądał, tego nie wie. Pojawiał się tam stary kompan paputa Kazimierz Puczetta, przyjeżdżał Karol Zbyszewski, bywał Konstanty Syrewicz – przyjaciel z dzieciństwa, młodości, razem z paputem pracowali w wileńskim „Słowie”. W czasie okupacji niemieckiej ukrywał się tu z rodziną Leszek Bortkiewicz. Właśnie się zastanawiam, czy to nie on jest tym Karolem w „Drodze donikąd”. A może i nie on. Może ten… jak mu tam było? Konstanty Szychowski. Takoż dziennikarz, wcześniej przyjaciel paputa. Razem pracowali w założonej przez Józefa Mackiewicza „Gazecie codziennej”. Bortkiewicz był sowieckim kolaborantem. Paput o tym wiedział. Niemniej, nie odmówił Bortkiewiczowi, gdy ten poprosił go o schronienie.

O tej „gościnie” w Czarnym Borze będzie później wspominała Barbara Toporska: „Można to też przeczytać jako „surrealistyczny żart” […] Józef mówi: „Słuchaj, Leszek, Białorusini mi mówili, żeś ty zadenuncjował ich kurierską drogę do NKWD”. A on odpowiada: „Musiałem kogoś zadenuncjować. Wolałem ich niż ciebie”. „Toś ty pracował dla NKWD?” „Ach, nie! Oni tylko wzywali.” „Jak często?” „Raz na tydzień”. I po tej rozmowie przesiedzieli (Bortkiewicz z żoną i synem) tak przyjaźnie, naturalnie, pięć tygodni. I nie tylko dlatego, że myśmy musieli ich ukrywać, bo należy pomagać każdemu zagrożonemu, ale dlatego także (sprawia to wrażenie „surrealistycznego żartu”), że to należało jakby do normalności”.

W tym właśnie czasie Józef Mackiewicz pisał pierwsze szkice do swej słynnej powieści „Droga donikąd”. Więc kto? – Konstanty Szychowski, Konstanty Syrewicz czy Leszek Bortkiewicz stali się prototypami literackiego bohatera, Karola?

Wydaje się jednak, że powieściowy Karol to Konstanty Syrewicz, na co wskazuje szkic Mackiewicza pt. „Żywica i nafta”, opublikowany (1949) w londyńskich „Wiadomościach”, którego bohaterem jest Kostuś. Akcja toczy się podczas okupacji sowieckiej.

Czasem przychodzi ni stąd ni zowąd jakiś patetyczny wierszyk do głowy. Na przykład: „Litwo, ojczyzno moja! Ty…”

– To nie jest żadne zdrowie, psia ich mać, taka praca na świeżym lufcie. To jest katorga i już – mówił kolega mój, Kostuś.

Znalazłem na wierzchu dłoni tyle akurat wolnego jeszcze miejsca od żywicy i nafty, by wytrzeć pot z czoła, i spojrzałem ku niemu. […] Usiłował ruszyć z miejsca ciężki „komel” sosny i targając wbitym weń toporem przygadywał dalej przez zęby:

– To „krrrwawy Smetona”… taka jego…

Dumny był z autorstwa tych śmiesznych nazw. Tego lipca 1940 bolszewicy, zaraz po wkroczeniu do Litwy, ogłosili listę „wrogów ludu”, którym udało się zwiać. Na pierwszym miejscu znajdował się „krwawy Smetona”, były prezydent. Następnie szły nazwiska coraz to mniejszych zbrodniarzy. Kostuś zachował skrupulatnie tę kolejność: najcięższy do odpiłowania komel, zaraz u nasady, przezwał „krwawym Smetoną”; drugi nazywał się Chodakauskas (szwagier prezydenta), jakiś tam bogacz czy bankier; trzeci z kolei był prałat Wajłokajtis, też niezły kapitalista, dalsze nazwiska zatarły mi się w pamięci. Ale tę chwilę pamiętam, gdy pomyślałem nagle: „Litwo, ojczyzno moja…”.

Gdy się podjęli tej pracy, ruble nie były jeszcze wprowadzone i płacono w litach. 2 lity 40 centów za 1 metr drzewa postawiony w lesie. Zachęcano ich, że mogą nieźle zarobić, że we dwóch do ośmiu metrów dziennie można postawić. Pierwszego dnia pracowali dziesięć godzin i postawili… zaledwie 1 metr... Ale się uparli. Trzeba było za coś żyć. Następnego dnia przyszli znowu.

Leśniczy wyznaczył im był odcinek wzdłuż drogi. Tam właśnie leżały sosny wywalone z korzeniami. Do ich pracy należało: odrąbać gałęzie, odpiłować „wierzchowinę” i złożyć to wszystko razem na kupę mniej więcej metrowej wielkości. Potem popiłować pnie drzew na metrowej długości „komle”, rozłupać je wzdłuż na tzw. szczapy i poustawiać w metry po cenie 2 lity 40 centów za metr.

„Dawaj krwawego Smetonę!”. „Dawaj Chodakauskasa!”. „Dawaj prałata Wajłokajtisa!”.

„Dawaj” i „dawaj” (akcent po sowiecku na drugie „a”).

Denerwują się, robią „miotłę”, siekając pień, a „krwawy” nie puszcza, „trzyma wciąż, wytrzymuje wszystkie wyzwiska, które spadają nań z błyskiem stali”. Wytrzymuje i Chodakauskas, brat Zośki, żony prezydenta Smetony (de domo była Chodakowska). Wytrzymuje i ufny w Niebo prałat Wajłokajtis…

– Coaż wy tu stawiacie za metr! To nia metr – mówi leśniczy.

– A jak trzeba, panie leśniczy?

– Jak! Wiadomo jak. Sześć centymetrów trzeba dorzucić w góra. Drzewa osiada.

Wysoce niesympatycznym typem był nasz leśniczy. Na szczęście, rzadko przychodził do lasu. Nastał tu za czasów tzw. „smetonowskich”, jeszcze w grudniu roku 1939. Litwin spod pruskiej granicy, typowy, kwadratowy, ponury blondyn. Młody, powolny i gburowaty. Gdy mówi źle po polsku (a inaczej nie umie), samogłoski „o” i „e” wymawia z tendencją na „a”.

W jaki sposób utrzymuje się on jeszcze na stanowisku leśniczego, nie mam pojęcia. Posiada na Żmudzi, on czy jego ojciec, ponad 20 ha gruntu i młyn. Straszną, zaciętą, kułacką nienawiścią nienawidzi bolszewików. Utrzymuje się jednak nadal, choć gdy zmieniono walutę, drwalom, którzy się targują przy wypłacie w kancelarii, miał zwyczaj powiadać:

– Ja wam tego gówna nie żałuja!

I miął gruboskórymi palcami portrety Lenina na banknotach sowieckich czerwońców.

Jeszcze raz, bywa, spojrzy spod lnianej czupryny na ustawiony przez nas sztabel, dotknie go końcem buta, ponuro zamilczy i pójdzie w las bez pożegnania.

Kostuś, który jest trochę endekowaty, obracając się, powiedział kiedyś za nim:

– Mickiewicz też miał dobrego bzika na punkcie tych Litwinów.

To fragment Mackiewiczowskiej „Żywicy i nafty”.

Leśniczy nazywał się Pożełas. A dokładniej – Pożeła, jeden „z tych” Pożełów osiadłych z dziada pradziada na Żmudzi. „Z tych”, z których wywodził się Karolis Pożeła, głośny litewski działacz komunistyczny (drugi mąż kuzynki Józefa Mackiewicza, Katre Matułajtisówny), syn zapiekłego antybolszewika „starego Pożeły”.

Kostuś jako Karol i Pożeła jako leśniczy figurują w autobiograficznej powieści Józefa Mackiewicza „Droga donikąd”. Mackiewicz jest tu prototypem literackiego bohatera Pawła, jego żona Marta prototypem Barbary Toporskiej.

Dom Józefa Mackiewicza (Pawła w „Drodze donikąd”) stał na skraju Puszczy Rudnickiej, niedaleko przystanku kolejowego. Od czasu, gdy razem z przyjacielem (Konstantym Syrewiczem?) – Karolem w „Drodze donikąd” podjęli się roboty jako drwale, „pilszczyki”, Karol zamieszkał w domu Pawła.

…I dzisiaj dom ten stoi… A od strony wewnętrznego dziedzińca stoi ta sama studnia, jeszcze z tamtych czasów. Naonczas obrastały ją krzewy wiśniowe. Obecnie niedaleko studni rosną drzewa jabłoni i gruszy.

Zawsze wychodzili o świcie pod studnię, żeby się umyć. Sprawiało im przyjemność prosto ze snu skoczyć obydwiema nogami w świeżość dnia jak w orzeźwiającą rzekę.

– Wiem, wiem… – powtarzał Karol niemal wesoło, przecierając ręcznikiem po mokrym torsie. – Bolszewizm nie od radości „nieba” chce oderwać człowieka, a właśnie przeciwnie, od radości „ziemi”. On nie jest wrogiem, jak to powiada pierwszy z brzegu klecha, życia pozagrobowego, a właśnie życia doczesnego. On niczego nie „rozpętał”, jak to utrzymywali nasi ojcowie w okresie rewolucji 1917–18 r., a na wszystko, absolutnie na wszystko nałożył pęta! […]

Paweł lubił Karola zawsze, a teraz może więcej niż kiedyś […]. Po prostu nadawał się on do tego, by go lubić w rześkiej atmosferze budzącego się dnia; pasował do niej ze swym zdrowym ciałem i pogodnym usposobieniem. Miał on kiedyś duży ziemski majątek nad rzeką Dźwiną, który mu teraz przepadł. Wychowywał się u jezuitów, ale trochę ciasne poglądy szkolne przełamał następnie na dwóch fakultetach uniwersyteckich, które ukończył z odznaczeniem. Co go najbardziej charakteryzowało, to skłonność nie tyle do filozofii, ile do filozofowania, skłonność, która u niego objawiała się zarówno w darze obserwacji, jak i poddawaniu wszystkiego, co widzi, krytyce. […]

„Biały czort”

Karol nie lubił leśniczego. „Biały czort” – tak go powszechnie tu nazywano dla jego jasnej czupryny. Leśniczy do lasu zachodził rzadko. Nigdy nie miał zwyczaju ani się witać, ani żegnać z ludźmi.

Któregoś ranka wyszli nieco później do roboty. Przekroczyli tor kolejowy, minęli pierwszy zakręt i nagle uderzyło w nich spojrzenie szklanych oczu samochodu, który stał na drodze obok miejsca ich pracy. Mimo woli zwolnili kroku, ale żaden nie przemówił słowa. Przy samochodzie kręciła się grupka ludzi. Widać było i leśniczego, jak – rozkraczony swoim zwyczajem – stał w poprzek rowu przydrożnego. Jeden z obecnych, który wzrokiem mierzył zbliżających się z daleka, przeskoczył ten rów, stanął pośrodku drogi, wyraźnie oczekując aż podejdą bliżej. Karol szedł sztywno jakoś, miarowo i nagle syknął przez zęby:

– Przepadłem, jeżeli zaczną badać dokumenty.

Ludzie przy samochodzie byli w cywilu, prócz jednego wojskowego w czapce o czerwono–granatowym otoku NKWD. Prysł ranny nastrój; nogi zrobiły się ciężkie, uczucie przykrości krążyło nieuchwytnie koło żołądka. Paweł zauważył, że ułożone wczoraj metry były porozrzucane. Czegoś w nich widocznie szukali. Tknięty złym przeczuciem, pomyślał, iż mogliby powiedzieć, że wcale tu nie pracują, a w zupełnie innej partii lasu, gdyby nie leśniczy…

Człowiek stojący pośrodku drogi wskazał na nich palcem i zapytał leśniczego:

– Ci tu pracują?

Leśniczy spojrzał spode łba i spokojnym, surowym głosem odpowiedział bez mrugnięcia powiek:

– Nie, to nie ci.

W tej chwili Karol przystanął bezradnie. Człowiek w skórzanym płaszczu już miał zadać mu jakieś pytanie, gdy nagle leśniczy wyprzedził go i krzyknął:

– Nu, co stoicie gęby rozwarłszy! O której do roboty?! A później narzekacie, że małe zarobki! Do Wysokiej Górki kilometr drogi jeszcze, a oni stoją! Już! Poszli pracować!

Ruszyli, wyminąwszy enkawudzistę, nie oglądając się za siebie. Z tyłu doszedł ich jego głos, gdy mówił do leśniczego:

– A wy, grażdanin leśniczy, co tak, jak za dawnych czasów? Po staremu ciągle na robotników pokrzykujecie, a? Niedooobrze. U nas tak do robotników się nie zwracają. Pora już przywyknąć do nowego…

Szli spokojnie, równo, prawie noga w nogę. Topory na ramieniu, na toporzyskach torby z posiłkiem przewieszone, piła w ręku. Ominęli kałużę, zakręt, leszczynę. Paweł odetchnął ciężko.

– Wyratował – mruknął Karol.

– Uhum.

Minęli parów i mostek na ruczaju.

– Gdzie to jest ta Wysoka Górka?

– Tu zaraz będzie. Dróżką w prawo. […]

Dlaczegoś nie rozmawiali ze sobą więcej. Po przyjściu na miejsce zabrali się zaraz do roboty. […] Ale robota im nie szła. Na trzeciej kłodzie piła zaczęła nagle zaciskać. […]

Po dłuższej chwili z olchowego młodniaka wychylił się leśniczy. Gdy podszedł blisko, spojrzał na wetkniętą w poprzek kłody piłę i mruknął:

– Co, kiepsko chodzi?

– Zaciska. Naftę zostawiliśmy...

– Ech wy, pilszczyki! Wracajcie na stare miejsce.

– A co to było, panie leśniczy? Czego oni tam szukali?

– Co było… – przeciągnął. – Ktoś pewnie coś chował po lesie, ktoś inny doniósł… – I nagle rzucił ze złością: Co tam pytać, co było? Cholera ich wie, co było! Zostaliścia żywi – zdrowi? Zostaliścia na swobodzie? Nu i dziękujcia… Panu Bogu. – Zawrócił i odszedł, jak zwykle bez pożegnania.

Po tym zajściu, Karol jeszcze tego wieczora, zaczął filozofować już jakby… troszeczkę z innej perspektywy:

„Widzi pani – mówił do Marty – to jest tak: do życia w nowych warunkach fizycznych zawsze można się przyzwyczaić. Ale do psychicznych warunków może być trudniej. Hm… życie w wiecznym niepokoju, a głównie bez nadziei na uzyskanie tego spokoju w przyszłości, hm, to jakby przyzwyczaić się do życia bez jutra. Nie sądzi pani, że to jest istotnie trochę, tego…”

Pewnego dnia Karol wyjechał z Czarnego Boru do miasta i więcej nie wrócił. Zatrudnił się w oświacie ludowej, objął katedrę „zasad leninizmu i stalinizmu”. Ten i ów opowiadał, że Karol znalazł sobie bardzo wpływowego protektora, że… rzekomo został agentem NKWD. Później w czasie spotkania w kawiarni Paweł ostro rzuci mu w twarz: kanalia! A jeszcze później, podczas przypadkowego spotkania z Martą w Wilnie, Karol jej powie: „ […] Mąż pani, to znaczy Paweł, zachował się wobec mnie… Zresztą, nie będziemy o tym mówić. Nie chcę się z nim wdawać w żadne dyskusje polityczne. Zostawmy to na później. Ja się nie obrażam. Chwała Bogu, wszelkie kodeksy honorowe i temu podobne śmiesznostki nie funkcjonują już. Natomiast ja… chciałem tylko to powiedzieć pani, i mam nadzieję, że w zupełnym zaufaniu, że… Otóż dotychczas robiłem wszystko i użyłem wszystkich moich wpływów, aby was zostawili w spokoju i nie ruszali. Jakkolwiek pani sama chyba rozumie, że… Nie chcę tu używać żadnych górnolotnych słów. Nie chodzi mi też o żadne objawy wdzięczności. Po prostu tak jest i koniec. To tylko chciałem powiedzieć”.

Powieściowy Karol jest zlepkiem sklejonym z biogramów Konstantego Syrewicza, Konstantego Szychowskiego i Leszka Bortkiewicza, modelem ugodowca, chorągiewki, farbowanego lisa.

Józef Mackiewicz w słowie wstępnym do „Drogi donikąd” pisał, że poza powieściowymi osobami wszystko jest autentyczne w tej relacji. Ludzie, zdarzenia, zwierzęta, przedmioty, tajne dokumenty, daty; nazwy wsi, świt i zachód słońca, linia przebiegająca rojstami, która dzieliła litewską i białoruską republikę sowiecką… Autentyczne są nazwiska oficerów ludowego komisariatu bezpieczeństwa państwowego NKGB.

Zabytkowa szabla-upiór w oblężonym strachem „miłym mieście”

Jakie rzeczy, przedmioty w czarnoborskim domu paputa szczególnie wryły się w pamięć Haliny Mackiewicz? Chwilę się zastanawia… No, najważniejsza to chyba ta legendarna szabla. Ją, Halusię (tak ją zawsze pieszczotliwie, zdrobniale w rodzinie nazywano – i tak już po dziś dzień pozostało…), a więc ją paput nawet z tą szablą sfotografował. W Czarnym Borze. Zna jego przygody z tą karabelą – niezwykle barwnie, sugestywnie opisane w „Drodze donikąd”. Gdy paput z Barbarą Toporską wysprzedali z domu już niemal wszystko, pozostała jeszcze ta szabla. A było już tak, że żyli niemal o głodzie. I wtedy zdesperowany paput postanowił ją sprzedać. Odwiózł szablę do muzeum w Wilnie, ale tam jej nie przyjęli. Powędrował więc z nią do znajomego adwokata, który w tym czasie miał „jakieś rozległe ni to możliwości, ni to stosunki”. Ten adwokat już naonczas nie był adwokatem, wykładał fizykę. Po długiej tyradzie politycznej, usiłując przekonać paputa do „nowego systemu”, ów były adwokat (powieściowy Konrad) okazał się straszliwym tchórzem. Nie on jeden zresztą.

Konrad, nie przestając bawić się okularami lewą ręką, prawą przerzucił przez poręcz, rozsiadł się wygodniej, powiódł roztargnionym wzrokiem i zapytał: – Co to jest? Co ty masz w tym opakowaniu? Parasol?

– Nie, nie parasol. To jest szabla.

– Co takiego?!! – zerwał się z krzesła na równe nogi. – Szabla?! Coś ty, zwariował, z szablą chodzić po mieście?!! Przecież…

Paweł przerwał mu i zaczął tłumaczyć, iż jest to zabytek muzealny, stara karabela wysadzana srebrem, ale Konrad nie dał mu dokończyć.

– Srebrem, czy nie srebrem! Co to ma do rzeczy! Kto dziś będzie o to pytał, kiedy ona została zrobiona: sto lat temu czy cztery! Ja nie rozumiem ludzi takiego pokroju, jak ty. Wszystko sobie lekceważą, wszelkie przepisy, rozporządzenia. Przecież wyraźnie ogłoszono we wszystkich językach krajowych: zdać całą broń palną i sieczną. I sieczną, i sieczną! – powtarzał. – Bo inaczej grozi surowa kara. Aha, nawet w rubryce siecznej wymieniono specjalnie: szable. Więc jak ty możesz narażać siebie, no i ostatecznie innych… Przychodzić tu, do mnie, w biały dzień… A gdyby tak nagle rewizja! Nie!!! – i aż zakręcił się z oburzenia na miejscu.

Zbliżał się wieczór. Na ulicy było chłodno. Paweł nie miał pieniędzy. Postanowił pożyczyć u kogoś ze znajomych i wracać do Czarnego Boru, zaś szablę zostawić u któregoś z tych znajomych i próbować jutro szczęścia od nowa.

Zaszedł do najbliżej mieszkających znajomych, ale ci odmówili stanowczo: „Nie możemy się narażać!” […] Zaszedł do znajomej wdowy po oficerze, zamieszkałej w sąsiedztwie.

– Ani na jedną godzinę nawet! – odpowiedziała. – Nie może pan chyba wymagać, abym narażała swoje dzieci!

[…] Chodził od jednego do drugiego ze swoich znajomych w swoim rodzinnym mieście, upraszając jak o łaskę, by który z nich zechciał pozwolić na pozostawienie u niego na przeciąg jednej nocy starej, historycznej szabli, którą przodkowie tego kraju nosili u boku jako klejnot i oznakę szlachectwa, którą dziedziczyli z ojca na syna i którą bronili ojczyzny przed najazdem wrogów. […] Głodny i zziębnięty nie mógł opanować zdenerwowania. […] Chwilami przygnębienie przeradzało się po prostu w uczucie wewnętrznej paniki. Miał teraz twarz zmęczoną, mokrą od deszczu, nos czerwony z zimna, i ten jego wygląd tym bardziej wzbudzał podejrzenie, że chodzi mu o jakąś sprawę niezupełnie czystą. Z drugiej strony owładnął nim zacięty upór, ażeby nie wracać w tym stanie do domu, bez uprzedniego załatwienia czegokolwiek w mieście.

[…] W pewnej chwili uświadomił sobie całą śmieszność swej sytuacji: bieganina z szablą pod pachą wieczorem w deszcz po mieście… […]

Zachciało mu się palić. Oparł szablę o róg bramy, wyjął papierosy i zapałki. W tej chwili z hałaśliwym szczekaniem wypadł na niego pies. Paweł porwał więc szablę i upuścił zapałki; palce miał trochę skostniałe; pochylił się nad zapałkami i wtedy spod pachy wypadła mu szabla z brzękiem na chodnik. Wyszedł dozorca domu i przyjrzał mu się podejrzliwie. Paweł podniósł szablę i ruszył, aby czym prędzej zniknąć za rogiem.

– Hej! Ty! Co tu chciał pod bramą! – okrzyknął go dozorca.

Paweł przyśpieszył kroku. Ale pies, ośmielony widocznie głosem swego pana, rzucił się za oddalającym się z głośnym szczekaniem i dopadł jego nogi. Paweł chciał go odruchowo kopnąć, pies uskoczył i zaczął ujadać jeszcze głośniej. Dozorca podszedł aż do rogu i znowu krzyknął, tym razem z groźbą w głosie:

– Ej! Ty tam! Co tam niesiesz pod pachą?! – Paweł przycisnął szablę mocniej łokciem i szedł tak prędko, że prawie biegł. Jakiś przechodzień zatrzymał się na przeciwległym chodniku i obejrzał się za nim. Pies wciąż ujadał z tyłu. Z sąsiedniej, ciemnej bramy wychyliła się baba i zapytała przechodnia: – Złodziej jakiś? – Wtedy Paweł zauważył, że inny przechodzień ruszył w skos przez jezdnię jakby mu chciał przeciąć drogę, i nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, pobiegł tak szybko, jak mógł. – Trzymać!! – krzyczał dozorca. – Złodziej! – wrzasnęła baba. […] „Złoodziej!” – usłyszał jeszcze raz wyraźniej i wpadł w bramę przechodnią; to mu przywróciło świadomość, że zna przecie dobrze rodzinne miasto i winien wiedzieć, którędy uciekać. Wybiegł na drugą ulicę nie zauważony. […] W tej chwili olśniła go myśl, że w kamienicy, którą miał przed sobą, z najbliższej klatki schodowej jest wejście do mieszkania Leona. […]

Leon sam otworzył mu drzwi. Szablę obejrzał z ciekawością. Wydobył nawet z pochwy i złożył się nią jak do fechtunku, później wsadził z powrotem i rzuciwszy na kanapę chętnie zgodził się ją przechować. Pożyczył też Pawłowi trochę pieniędzy.

Tajemniczy drwal z lasu

„Ten Rodziewicz” był tu, w Czarnym Borze, znany jako drwal i cieśla. Nie powszechnie, nie w każdej chacie znany, tylko dla „swoich”. Józefa Mackiewicza uznał był widocznie „za swojego”. Było to za niemieckiej okupacji.

Ksiądz Michał Sopoćko zamieszkał w domu na krańcu Puszczy Rudnickiej. (Tak jak Mackiewicz – drwal i kraniec Puszczy Rudnickiej…). Dom stał na ustroniu, półtora kilometra od osiedla. Był tu niewielki skrawek ziemi uprawnej oraz łąki, przez które przepływał strumyk. Dokładniej – dom stał na północnym krańcu Puszczy Rudnickiej. Były w nim cztery pokoje i kuchnia. Właścicielką domu była Felicja Węsławowicz; miała naonczas 65 lat. Mieszkała w jednym z tych czterech pokoi. Do przyjazdu księdza Sopoćki, trzy pozostałe pokoje zajmowały siostry urszulanki. Opiekowały się właścicielką, zgodnie z umową miały w przyszłości odziedziczyć dom wraz z przyległą ziemią. Z chwilą pojawienia się księdza Sopoćki, zaszły w tym domu pewne zmiany. Udostępniono mu jeden pokój, drugi przeznaczono na kaplicę, w trzecim zamieszkały dwie siostry urszulanki, ukrywające się przed Niemcami, aby uniknąć wywózki na roboty do Niemiec (nie zgłosiły się do urzędu pracy). W czwartym – mieszkała gospodyni domu.

„Opatrzność” – tak nazwały ten dom siostry urszulanki. Od tej pory opiekowały się nie tylko Felicją Węsławowicz, ale i księdzem, czuwały nad jego bezpieczeństwem. Modliły się do miłosiernej Opatrzności Bożej i razem z księdzem „robiły teatr”. Czyli mistyfikację. Ksiądz Sopoćko, rzecz oczywista, nie mógł traktować „Opatrzności” jako więzienia, wychodził z domu… przebrany w strój zakonnicy. Tak było z początku. Potem zaczął zapuszczać brodę. Gdy zarost był już „jak trzeba”, sprowadzono wtajemniczonego „w sprawę” fotografa, który zrobił mu zdjęcie do dowodu tożsamości. Drugi wtajemniczony wyrobił mu dowód na nazwisko Wacław Rodziewicz, z którym ksiądz Sopoćko zgłosił się na posterunek policji litewskiej. Od tej pory „Wacław Rodziewicz” uchodził oficjalnie za krewnego właścicielki domu, przybyłego do niej z Podbrodzia.

Niemcy,wraz z litewską policją poszukiwali go na Litwie, a nawet na Białorusi. Bezskutecznie. Dom „Opatrzność” był bezpiecznym schroniskiem. No i ta broda, i ten perfekt wykonany dowód tożsamości…

W godzinach przedpołudniowych „Wacław Rodziewicz”, po odprawieniu Mszy świętej, udawał się przebrany za drwala do lasu, potem kilka godzin poświęcał pracy naukowej. Wtajemniczone osoby za pośrednictwem sióstr dostarczały mu potrzebne książki i teksty do tych zajęć. Wieczorem „Rodziewicz” był, dla odmiany, cieślą i stolarzem. Wykonywał dla sióstr i na zamówienie tutejszych mieszkańców różne sprzęty z drewna – grabie, łopaty, stołki, gonty do dachu i in. Dużo się modlił, każdego dnia sprawował Eucharystię. Regularnie przystępował do sakramentu pokuty. Nie zaniedbywał takoż spowiedzi. W tym celu udawał się co parę tygodni do kaplicy sióstr w Czarnym Borze. Pewnego razu do spowiedzi wybrał się nawet do kościoła parafialnego w Białej Wace.

Krócej – ukrywający się, ale i w Czarnym Borze znany. Znany i nierozpoznany… Odwiedzali go, przyjeżdżali z Wilna zaufani ludzie. Że łatwo było o wpadkę? „Wacław Rodziewicz” miał mocne papiery…

„Dziad” – ulubiony typ konspiratorów

Kto mu w Czarnym Borze wykonał zdjęcie? Kto wyrobił dowód tożsamości? Fotografować go musiał jeden z dwóch członków komórki Legalizacji AK – albo ks. Stefan Dzierżek, albo Stanisław Turski. Dowód wyrobił mu najpracowitszy, najbardziej sprawie oddany pracownik Legalizacji Romuald Warakomski („Hilary”), absolwent Wydziału Sztuk Pięknych w Wilnie. Był najświetniejszą postacią polskiego podziemia. Po wojnie, zmuszony do ucieczki przed Sowietami, wyjedzie do Polski, gdzie ścigany przez ubeków, w 1947 wstąpi do zakonu karmelitów w Czernej pod Krakowem jako Roman Wojnicz (imię zakonne – Marian od Najświętszego Serca Jezusa). Tam to pod koniec życia Romuald Warakomski spisze swoje nieocenione wspomnienia, w których m. in. znajdą się następujące opisy:

„Bardzo intensywnie pracowała komórka Legalizacji, dzięki której zaopatrywano w fałszywe dokumenty nie tylko członków podziemia, ale także najbardziej zagrożoną ludność cywilną, w tym chroniących się przed zagładą Żydów. Dokumenty te służyły także do wykonywania działań konspiracyjnych. Dzięki nim bez większych problemów działał wywiad, docierając głęboko na tereny Związku Sowieckiego. Kontrwywiad wileński z kolei dość dobrze rozpracował zarówno wileńską Abwehrę, jak i Gestapo, i działającą w jego ramach litewską policję bezpieczeństwa – Saugumę. Umieszczeni w tych strukturach agenci przekazywali polskiemu podziemiu bezcenne informacje jednocześnie dezorganizując pracę tych służb. Dzięki dokumentom Legalizacji wreszcie utrzymywano regularną łączność kurierską z Komendą Główną AK w Warszawie. Sam komendant Okręgu, ppłk Aleksander Krzyżanowski „Wilk” wielokrotnie udawał się osobiście do Warszawy, niejednokrotnie jako członek organizacji Todta (niemiecka, pomocnicza organizacja wojskowa zajmująca się budową umocnień wojskowych), z odpowiednio spreparowanymi dokumentami. Z efektów pracy Legalizacji korzystały także inne komórki. M. in. komórka „Przerzut”, zajmująca się transportem w Okręgu, korzystała przede wszystkim z fałszywych papierów. M. in. kilkakrotnie przerzucano większe ilości sprzętu z Warszawy do Wilna (w tym stacje nadawcze, materiał wybuchowy czy maszynę drukarską), posługując się niemieckim transportem kolejowym czy samochodowym!!!”.

Autorem pomysłu przebrania ks. Sopoćki za „dziada-drwala” był najprawdopodobniej Romuald Warakomski. Miał już sprawdzony „wzór”. „Dziad” – to ulubiony typ ppłk. Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka”. W czasach, gdy Romuald Warakomski wyrabiał mu fałszywe dokumenty, „Wilk” był „Andrzejem”. O tym epizodzie Warakomski będzie wspominał tak:

„Andrzej nie dawał znaku życia, widocznie czekał w ukryciu, aż mu broda wyrośnie, ponieważ w sytuacjach dramatycznych zwykł był uciekać się do roli dziada. Jakoż faktycznie w końcu kwietnia przez skrzynkę „Gospody”, której rolę w tamtym czasie spełniało Kolegium Jezuitów, czyli „Szymon”, otrzymałem zamówienie na metrykę urodzenia i Svetimšalio Liudijimas. Spojrzałem na załączoną fotografię – to był przecież „Andrzej”, choć twarz zarośnięta niedbałym chłopskim zarostem i oczywiście bez binokli, których zawsze używał. Wziąłem do serca to zamówienie i długo starannie preparowałem dokumenty, aby odpowiadały twarzy na fotografii. Spotkanie odbiorcze było naznaczone o godz. 8 rano przy ul. Zawalnej na tyłach kościoła Wszystkich Świętych, obok kiosku tytoniowego. „Andrzej” miał przyjść w przebraniu chłopskim, z bańkami na mleko. W słoneczny wiosenny poranek poszedłem na miejsce spotkania i bez trudu rozpoznałem go; nieznacznie oddałem dokumenty, zamieniliśmy kilka ciepłych zdań i pożegnaliśmy się”.

Na wprawne oko, wojskowość wyłaziła ppłk. Krzyżanowskiemu spod dziadowskiego ubrania jak szydło z worka, ale starał się grać tę rolę znakomicie, w czym „pomocne” mu były binokle, które w takich sytuacjach zdejmował, a że był krótkowidzem, miał autentyczne odruchy człowieka starego. Potocznie wśród ludzi podziemia tak go też nazywano – „Stary”…

Na wprawne oko, duchowność musiała była wyłazić ks. Sopoćce spod „stroju” drwala czy cieśli, ale kto w Czarnym Borze mógł mieć takie oko? Jedyny najpewniej człowiek – „drwal, woźnica” Józef Mackiewicz. Jego córka Halusia określi „gościa” jedynym krótkim słówkiem „inteligentny”.

O czym mogli ze sobą rozmawiać? O pogodzie? O Miłosierdziu Bożym? (Pisał przed wojną na ten temat ks. Sopoćko do wileńskiego „Słowa”). O dramatycznej sytuacji Żydów? Czy może… o wyroku wydanym na pisarza–woźnicę.

Na księdza Michała Sopoćkę polowały gestapo i Sauguma, na pisarza Józefa Mackiewicza komunistyczne wtyczki w Armii Krajowej.

„Litwo, Ojczyzno moja…”.

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Wstecz