Podglądy

Ach, mieć problemy łużyckich Serbów

Surinamczycy bywają bardzo ciemnoskórzy, z kręconymi zaplecionymi w setki cieniutkich warkoczyków włosami (niekiedy noszą dredy). Wielu wyznaje hinduizm, choć nie brak wśród nich też protestantów, katolików i muzułmanów. Wielu też jest poddanymi królowej Beatrix i na stałe mieszka w Holandii.

Tak się bowiem złożyło, że obecna Republika Surinamu – maciupkie państewko w północno-wschodniej części Ameryki Południowej – było niegdyś holenderską kolonią (oficjalnie od 1814 roku, choć faktycznie od drugiej połowy XVII wieku), zwaną Holenderską Gujaną. W 1954 roku terytorium Surinamu stało się pełnoprawną częścią Niderlandów, na prawach autonomii i z własną administracją.

W 1975 roku Surinam uzyskał niepodległość, ale jego obywatele zachowali holenderskie obywatelstwo, przy czym wielu z nich wyjechało do Europy, w tym do Holandii. Dziś w 17-milionowym Królestwie Niderlandów mieszka około 350 tys. Surinamczyków i każdy rdzenny Holender obrazi się śmiertelnie na sugestię, że niewysoki, ciemnoskóry, udredzony hinduista (uogólniam celowo) Surinamczyk nie jest takim samym pełnowartościowym obywatelem Holandii jak on – jasnowłosy dryblas chrześcijanin (też uogólniam, ale dla jasności wywodu).

Holandia w ogóle bardzo szczyci się swoim wielokulturowym modelem społeczeństwa (około 20 proc. ludności Królestwa Niderlandów – to osoby obcego pochodzenia). Ostatnio – wobec znacznego wzrostu przestępczości i radykalizacji nastrojów zarówno wśród imigrantów jak i rdzennych Holendrów – poglądy tych ostatnich nieco się zmieniły. Tym niemniej holenderska polityka wobec imigrantów jest nadal bardzo liberalna, a przeciętny Jansens (to taki holenderski Kowalski) i dziś da się porąbać za to, że śniady Holender-Surinamczyk nie jest ani o włos gorszy od bladolicego nieskalanej krwi Holendra-Holendra.

Dlaczego tak uczepiłam się Holandii i różnej rasy Holendrów? Po prostu w świetle tego, co się ostatnio dzieje w moim ojczystym kraju, wyobraziłam sobie nagle, co by to było, gdybyśmy my – mieszkający na Litwie Polacy – wizualnie różnili się od rodaków Litwinów tak jak modelowy Surinamczyk od Holendra. Wyobraziłam sobie i... skóra mi ścierpła.

Jestem pewna, że gdybyśmy – choć od wielu pokoleń żyjący na tej ziemi – byli ciemnoskórzy i kędzierzawi, to niejaki ponas Garšva nawoływałby do zamykania nas w rezerwatach. Pewnie by nawet zrezygnował z głoszenia tez, że jesteśmy spolonizowanymi Litwinami, no bo niby jak to – czarni Litwini? Co jeszcze? Gdybyśmy bardziej niż na braci Litwinów pochodzili na południowych Hindusów, Afrykanów czy australijskich aborygenów, fajnie mieliby nadaktywni ostatnio skinheadzi. Już na pierwszy rzut oka odróżnialiby w nas obcą krew, której należy się łomot i przegonienie z kraju.

Ufff... Milcz, oszalała wyobraźnio! I bez twoich wybryków jakoś markotno. I nie dziwota. Toż my nawet wbrew temu, że wyglądamy „toczka w toczkę” jak Litwini, modlimy się do tego samego Boga, mamy to samo obywatelstwo, a po litewsku mówimy (mam tu na myśli język oficjalny) nawet lepiej niż, na ten przykład, żmudzini czy Dzukijczycy, w oczach władz ciągle uchodzimy za jakiś drugi sort. Aborygenów, których trzeba trzymać na krótkiej smyczy, nie rozpieszczać należnymi pozostałym obywatelom prawami (podwójne obywatelstwo – nie dla nich, prawo do poprawnej pisowni imion i nazwisk – nie dla nich, prawo do odzyskania ziemi – nie dla nich!) i ciągle uważnie obserwować: czy aby nie knują coś przeciwko własnemu państwu.

Przy tym nasi politycy jakoś nie mogą się zdecydować: czy wobec alarmującego spadku liczby ludności jak najszybciej poddać nas przymusowej asymilacji (świadczy o tym ciągłe majstrowanie przy polskojęzycznym nauczaniu, a raczej próba okrojenia go do minimum), czy też – jeszcze przez jakiś czas pozwalając nam na pielęgnowanie naszej odrębności – wykorzystywać nas jako kartę przetargową w polityczno-gospodarczych negocjacjach z Polską. Wszystko wskazuje na to, że ostatnio przeważyła ta druga opcja.

Gdy wicemarszałek Sejmu RP oraz współprzewodniczący Zgromadzenia Parlamentarnego Polski i Litwy poseł Jarosław Kalinowski ujawnił niedawno w TV Polonia, że nasi politycy kupczyli nami w negocjacjach z Polską w stylu: zróbcie ten most energetyczny, zgódźcie się, dogadajmy się, to my wam wtedy tę jedną z tych ustaw (o pisowni polskich nazwisk) przez Sejm przeprowadzimy, zrobiło mi się hadko, jak Longinusowi Podbipięcie herbu Zerwikaptur. Ze wstydu. Wstydzę się w zastępstwie władz mojego kraju, które się zresztą do tego hadkiego pogrywania Lietuvos lenkais nie przyznały. Też bym się zresztą nie przyznała, bo to skandal i hańba, jednak marszałkowi Kalinowskiemu wierzę, bo z jakiej niby racji miałby na ten temt konfabulować?

Tak na marginesie: Polska już w styczniu 2005 roku uchwaliła Ustawę o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz o języku regionalnym, która m. in. zezwala na pisownię ich imion i nazwisk zgodnie z zasadami pisowni języka mniejszości.

Ale wracając do geszeftu, jaki litewska strona usiłowała zrobić wykorzystując część swoich obywateli... Ciekawa jestem, co w wyżej zacytowanej propozycji oznacza, kurka wodna, słowo wam? Dla kogo to nasi władzodzierżcy zamierzają przepychać wspomnianą ustawę? Dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego, premiera Donalda Tuska czy może dla marszałka Kalinowskiego i innych polskich polityków? Z cytowanej wypowiedzi wynika, że właśnie dla nich.

No to zdradzę w tajemnicy, że im ta ustawa tak naprawdę psu na budę się zdała. Ich imion i nazwisk nikt nie kaleczy. Nawet gdy goszczą z oficjalnymi wizytami na Litwie, litewskie komputery wydają, a oficjalne dokumenty i prasa powielają, ich nazwiska ze wszystkimi diakrytycznymi znakami – ś, ć czy ą i ę. Cudowną zdolność produkowania tych znaków nasze komputery tracą jedynie, gdy chodzi o zapis (w paszportach i innych dokumentach) poprawnej wersji nazwisk własnych obywateli polskiego pochodzenia.

Od dziesięciu lat obserwuję polsko-litewskie na ten temat negocjacje (a tak naprawdę zmagania) i od dziesięciu lat słucham bredni o tej literkowej impotencji naszych komputerów. Co prawda, ostatnio nasi odganiają się przed załatwieniem sprawy innym nieco argumentem. Przewodniczący Sejmu Česlovas Juršenas oznajmił, że projekt ustawy o pisowni nazwisk (...) nie trafił dotychczas pod obrady Sejmu, gdyż wywołuje wiele kontrowersji. Jakich, do żarnowca miotlastego, kontrowersji? Czyżby od tego, że ktoś będzie miał w paszporcie, na ten przykład, Czesław Więckiewicz, ubędzie coś jego imiennikowi Česlovas´owi Venckus´owi? Nie. Czy może zubożeje przez to litewski alfabet? Też nie. A może urzędnicy na widok polskich dwuznaków zapomną jak się pisze litewskie č i š? Śmiem wątpić. Więc o jakie, do magnolii gwiaździstej, kontrowersje chodzi naszym politykom? I jakiego to jeszcze kompromisowego rozstrzygnięcia (Č. Juršenas) poszukują oni w tej sprawie po dziesięciu latach negocjacji i licznych obiecankach-cacankach?

Powyższe faux pas naszych władzodzierżców tylko potwierdza przypuszczenie, że uważają oni nas za niezupełnie swoich obywateli albo też za obywateli pośledniejszej kategorii, takich białoskórych aborygenów. Gdyby było inaczej, nie frymarczyliby w negocjacjach z Polską naszą godnością (prawo do poprawnego zapisu imienia i nazwiska uważam za jeden z jej elementów) i nie uzależnialiby rozstrzygnięcia tego, błahego w gruncie rzeczy problemu, od postawy obcego państwa.

Tak, tak, obcego! Wszak my – litewscy Polacy – nie mamy podwójnego obywatelstwa. Jesteśmy obywatelami Litwy, z tym państwem się utożsamiamy, z nim wiążemy też swoją i swoich dzieci przyszłość. I tu PłACIMY PODATKI. Zresztą, podatki to nie wszystko. W dużym stopniu to swoje państwo dotujemy, bowiem uwłaszczyło się ono (szczególnie w stolicy) na naszej ziemi i ciągnie krociowe zyski z jej dzierżawy (tereny zabudowane przez firmy, banki, przedsiębiorstwa itd.). Chyba w zamian należy nam się przynajmniej odrobina godnego traktowania?

A władze Rzeczpospolitej, choć z wielkiego do społeczności polskiej sentymentu ciągle to czynią, tak naprawdę wcale nie muszą się przejmować faktem, że nasze z kolei władze nie gwarantują własnym obywatelom pełni ich praw. Podobnie jak nie muszą się martwić o to, że na Litwie nie jest przestrzegana konwencja ramowa o ochronie mniejszości narodowych (kłania się zakaz stosowania dwujęzycznego nazewnictwa ulic). Niech Państwo Litewskie się o to wszystko martwi i niech to zmienia, a jak nie, to niech się wobec całego świata wstydzi i tłumaczy.

Dlatego też na miejscu polskich polityków odpuściłabym sobie na pewien czas batalie o respektowanie na Litwie praw polskiej mniejszości. Tym bardziej, że niebawem zabraknie wielkich inwestycji, za które Polska mogłaby kupować lepsze traktowanie litewskich obywateli polskiego pochodzenia. Jesteśmy dla naszych władz niesympatycznymi „aborygenami”, ale ich „aborygenami”, nie Polski. Więc mają dwie opcje do wyboru: albo nadal będą nas traktować jak gorszą część społeczeństwa, albo wreszcie zrównają w prawach z pozostałymi obywatelami, uznając przy tym i szanując naszą narodowościową odmienność.

Oczywiście pierwsza, tradycyjna opcja jest dla władz przyjemniejsza i nie wymaga zmiany sposobu myślenia, ale prowadzi na manowce. Tak łatwo się bowiem nie damy, będziemy o swoje prawa walczyli. Pomogą nam w tym liczne chroniące prawa człowieka (i mniejszości narodowych) międzynarodowe konwencje, organizacje i trybunały. Żal tylko, że wizerunek odważnego państwa, za jakie Litwa pragnie uchodzić w oczach świata, w czasie tej walki może znacznie ucierpieć.

W oczach własnych światłych obywateli już cierpi. Dowodem na to reakcja na rewelacje marszałka Kalinowskiego dwu litewskich dzienników – Vilniaus diena i Kauno diena oraz wiodących informacyjnych agencji BNS i ELTA. Tym razem wspomniane media zadęły w inny róg niż życzyliby sobie tego miłościwie nam panujący. Nie opowiedziały się po stronie władz, tylko nas – swoich współobywateli.

Prawa zamieszkałej na Litwie polskiej mniejszości narodowej stały się monetą przetargową w politycznej transakcji – huknęły dzienniki w zamieszczonym w obojgu obszernym artykule pt. Hańbiący dług wobec Polaków. Opisały w nim cyrk, który od lat towarzyszy unikom naszych władz przed spełnieniem traktatowej obietnicy dotyczącej pisowni polskich nazwisk. Najpikantniejsze fragmenty tego artykułu powieliły wspomniane agencje, opatrując dość wymownymi tytułami: Na politycznej ladzie - prawa polskiej mniejszości narodowej (ELTA); Sejm nie może się zdecydować w sprawie pisowni polskich nazwisk w wersji oryginalnej (BNS).

Zresztą, po latach lekceważenia lub naginania praw mniejszości polskiej i wśród polityków znalazł się wreszcie ktoś, kto nie uważa nas za podejrzanych odmieńców. Minister spraw zagranicznych Petras Vaitiekunas nie po raz pierwszy opowiedział się po naszej stronie. Przyznał się wobec dziennikarzy do opieszałości litewskiej strony w rozstrzyganiu spraw mniejszości narodowych, w tym polskiej. Zaznaczył, że wypadałoby dotrzymywać wielokrotnie składanych Polakom obietnic. Dodał też, że jego osobiście nie drażnią dwujęzyczne tablice z nazwami ulic. Nawet go cieszą, bo świadczą o wielokulturowości naszego kraju. Wcześniej minister Vaitiekunas dwukrotnie apelował do Sejmu o takie zgranie ustaw o języku państwowym i mniejszościach narodowych, by ze sobą nie kolidowały (pierwsza dwujęzycznych napisów zabrania, druga na nie zezwala). Sprzedawczyk? Nie. Prawdziwy Europejczyk.

To fajnie, że coraz więcej osób rozumie, iż nie ma sensu boksować się z rzeczywistością. Litewskie społeczeństwo nie jest jednolite, ale wielonarodowość i wielokulturowość – to zaleta, nie wada. Postępowe zachodnie demokracje chuchają na swoich „Surinamczyków” i dmuchają, ci zaś odpłacają im za to niezwykłą lojalnością.

Spróbujcie no tylko w obecności Serbołużyczan (słowiański naród od wieków zamieszkujący na terytorium Niemiec, w Saksonii i Brandenburgii) źle mówić o Niemcach. Zwyczajnie się obrażą. Trudno się dziwić. Na terenach, które zamieszkują Serbołużyczanie, walą po oczach (sama widziałam) ogromne dwujęzyczne napisy Cottbus/Chośebuz, Bautzen/Budyšin, Weißwasser/Bela Woda (to miasta) i Spree/Spreewa (rzeka). A teraz wyobraźcie sobie piekło, jakie by się rozpętało, gdyby przy wjeździe do naszej stolicy pewnego dnia obok nazwy Vilnius pojawiło się Wilno.

Zresztą, Serbołużyczanie też mają swoje problemy. W maju protestowali w Berlinie przeciwko ograniczeniu finansowania ich instytucji. Rząd niemiecki proponuje im na 2008 rok dofinansowanie w wysokości... 15,6 miliona euro, oni uważają, że ich potrzeby kształtują się na poziomie 16,4 milionów. Aha, coś jeszcze. Liczebność łużyckich Serbów szacuje się na 65 tysięcy osób... Boże, ja chcę być Serbołużyczanką!

Lucyna Dowdo

Wstecz