Czarny Bór na skrzyżowaniu ludzkich losów

Na biograficzno-geograficznym szlaku Józefa Mackiewicza

Ciąg dalszy. Początek w nr 4, 6 br.

Bywał także w domu Józefa Mackiewicza w Czarnym Borze Kazimierz Puczetta, dawny kompan, jeszcze z czasów wczesnej młodości. Może w tym domu albo gdzieś w pobliżu, na leśnej ścieżce, natknął się był na tajemniczego drwala, „starego dziada Wacława Rodziewicza”, może rozpoznał w nim swego dawnego wojskowego kapelana…

Ile to już lat minęło od tamtego czasu?

Kazimierza Puczettę Józef Mackiewicz poznał na Kowieńszczyźnie, w Burbiszkach. Józef był naonczas w wieku czternastu lat. Ile mógł mieć Puczetta? Chyba tyle samo…

A było tak.

W Burbiszkach, Bejnarowie, w Wilnie i Pietkowie…

Z chwilą wybuchu wojny, tej pierwszej rusko-niemieckiej, matka Józefa, Maria Mackiewiczowa, naonczas już wdowa, popadła w poważne tarapaty finansowe. Mieszkali w Wilnie przy Witebskiej. Mackiewiczowa dwa pokoje w tym domu odnajęła lokatorom. Ratowało to sytuację, ale nie na długo.

Wkrótce dotarła do niej wiadomość, że na Kowieńszczyźnie właściciel majątku Burbiszki założył coś w rodzaju schroniska, pensjonatu dla rodzin pozbawionych przez wojnę środków do życia. Mackiewiczowa ostatnie pieniądze oddała najstarszemu synowi Stanisławowi (miał on pozostać w Wilnie, bowiem przygotowywał się do matury) i z resztą dzieci, Seweryną i Józefem wyjechała na Litwę.

Po przybyciu do Burbiszek okazało się, że dom wcale nie jest pensjonatem, zaś jego właściciel ewidentnym kandydatem na wariata. Przyjął ich wprawdzie pod dach, ale nie mogło tam być normalnego życia. Wracać do Wilna nie mieli za co. Wtedy właśnie Józio poznał w Burbiszkach Kazimierza Puczettę „panicza na małym folwarku”, skrzypka z Bożej łaski. Zaprzyjaźnili się. (Potem, w przyszłości z tą przyjaźnią będzie różnie, jak to często w życiu bywa, ale to już dygresja…).

Pewnej niedzieli Mackiewiczowa z Józiem i Seweryną wybrała się na mszę do kościoła w pobliskich Śmigłach, gdzie wśród modlących się dostrzegła Wiktorię Malińską, właścicielkę majątku Bejnarowo, której krewni byli znajomymi Mackiewiczowej. Malińska z mety zaofiarowała jej wikt i opierunek w swojej majętności.

Czuli się tam „jak rodzina”. Rychło nawiązali kontakty towarzyskie z okoliczną szlachtą. Przyjeżdżał tu do Józia także Kazimierz Puczetta z Burbiszek.

W majątku Wiktorii Malińskiej zamieszkali latem 1916. Na dłużej niż zamierzali. Bo oto nagle zmienił się świat. W Rosji wybuchła rewolucja. Na Litwie zaroiło się od wszelakiej maści dezerterów, maruderów. Niemcy się cofali, okoliczni chłopi grabili, podpalali dwory.

Józio w pewnych odstępach czasu jeździł do Wilna, by składać tam szkolne egzaminy eksternistyczne. W 1917 roku jeździł legalnie, ale gdy już utworzyła się Litwa Kowieńska, przedostawał się do Wilna przez zieloną granicę.

W końcu 1918 przedarł się do Wilna razem z Kazimierzem Puczettą. Z Wilna, wraz z Kazimierzem Puczettą i kolegą szkolnym Włodzimierzem Popławskim, Mackiewicz przedostał się do Białegostoku, a stamtąd do Pietkowa, gdzie wszyscy trzej wstąpili ochotniczo do formowanego tam 10 Pułku Ułanów Litewsko-Białoruskiej Dywizji Wojska Polskiego. Józef Mackiewicz miał naonczas niespełna siedemnaście lat. (Potem, razem z Puczettą będzie służył w 13 Pułku Ułanów Wileńskich).

Dawne to były czasy…

W nadmiarze zaufania do „samych swoich”

…No a obecnie trwa druga światowa. W Czarnym Borze pojawia się Pawłowski. Przyszedł z prośbą o pomoc. Pawłowski przed wojną był kolporterem wileńskiego „Słowa”. Obecnie rywalizujący z nim o prawo kolportażu gazet niemieckich Zygmunt Dziarmaga-Działyński szantażuje Pawłowskiego, grozi mu, że doniesie na niego do gestapo, ujawniając jego żydowskie pochodzenie.

Mackiewicz pojechał do Wilna, odnalazł Dziarmagę i metodą szantaż za szantaż zagroził mu, że jeżeli Dziarmaga doniesie na Pawłowskiego – on – Mackiewicz zadenuncjuje Dziarmagę jako agenta NKWD. Szantaż poskutkował.

Z powieści napisanej w Czarnym Borze w 1942

Mackiewicz znał Dziarmagę jeszcze przed wybuchem wojny, nawet zamierzał z nim współpracować. Jesienią 1939, gdy Sowieci przekazali Litwinom Wilno, Mackiewicz z myślą o wydawaniu „Gazety Codziennej” poszukiwał odpowiednich ludzi. I może byłby ich znalazł, gdyby miał nieco mniej zaufania do „samych swoich”. O nich to później w 1942, w Czarnym Borze Mackiewicz napisze w swojej opowieści-pamflecie pt. „Prawda w oczy nie kole”.

Na rogu ulicy Wileńskiej i zaułku Dobroczynnego w Wilnie leżał mały i solidnie brudny bar, noszący pretensjonalną nazwę „Louvre”. Firanki w oknach popstrzone latem przez muchy, zimą rzadko tylko prane. Przy stolikach siadają tam ludzie z rzędu drobnych, ale czasem zaglądają specjaliści od spożywania większej ilości alkoholi. Z kuchni dochodzi swąd, obok w małych pokoikach mieszczą się tzw. „gabinety”. […]

W takim to lokalu, w grudniu 1939, zasiadło nas trzech przy wódce i kiełbasie z kapustą, ze szczerym zamiarem wpłynięcia na losy wschodniej Europy. […]

„Nas trzech” to znaczy Bortkiewicz, ziemianin z Brasławszczyzny, trzydziestoletni i jak mi się zdawało, pełen zapału ideowiec, trochę literat, trochę filozof, oraz niejaki Dziarmaga, były warszawski działacz oraz konspirator ONR, dawny pracownik administracyjny „Słowa” na terenie Warszawy.

Plan, który wyłożyłem, był następujący: poza jawną działalnością „Gazety Codziennej”, zamierzam rozwinąć konspiracyjną, zmierzającą do zjednoczenia wszelkich sił krajowych do walki z bolszewizmem. […]. Bortkiewicz miał nawiązać kontakt z Białorusinami i utrzymywać łączność. Dziarmaga zaś, który dowodził, że stoi już na czele pewnej organizacji, miał nawiązać kontakt z tajnymi polskimi organizacjami i nakłonić je do współdziałania. Zamierzaliśmy działać za pośrednictwem tajnych radiostacji, drukowania ulotek, organizowania wspólnie z Białorusinami powstania antybolszewickiego za obecną granicą litewską. Gdyby społeczeństwo litewskie nie dało się w żaden sposób wciągnąć do akcji i tą drogą uzyskać cichą aprobatę władz, mieliśmy działać na przekór tym władzom, metodą prowokacji dążąc do konfliktu sowiecko-litewskiego.

Ażeby wspólnikom mym zapewnić środki utrzymania, Bortkiewicz miał zostać moim sekretarzem w „Gazecie Codziennej”, zaś Dziarmaga objąć kolportaż tej gazety.

Skończyło się niefortunnie, jakkolwiek skończyć mogło gorzej. […]. Bortkiewicz okazał się człowiekiem ulegającym każdorazowym wpływom po kolei i skończył tym, że przeistoczył się w komunistę i został inspektorem Ludowego Uniwersytetu Komunistycznego, na którym wykładał „zasady leninizmu i stalinizmu”. (On, szlachcic, ziemianin, oficer rezerwy, literat!). Przy tym, jak mi doniesiono ze sfer białoruskich, omal nie wydał tych Białorusinów w ręce NKWD. Bortkiewicz! Wysoki, mocny, o jasnej zdrowej cerze. Blondyn, szlachetny typ Słowianina! […] Dziarmaga, Polak z Warszawy, zwodził mnie długo tajemnicą swych poczynań, w międzyczasie obrastał w pierze przy kolportażu […], a później żył sobie dalej z kolportażu gazet sowieckich w Wilnie.

„A sztob ty na harie stojau, da sonca nie baczyu”

Czy pojawiał się w Czarnym Borze jeszcze jeden „dziad”, może nawet kubek w kubek podobny do „Wacława Rodziewicza”, głośny działacz białoruski, Franciszek Olechnowicz? Raczej nie. Dawał tylko Józefowi Mackiewiczowi „znać o sobie”, że jest w Wilnie, że chciałby się z nim spotkać. Pisał Józef Mackiewicz o jednym z takich spotkań, na które jechał do Olechnowicza z Czarnego Boru. Spotkali się w Wilnie, w hotelu.

Paput – wspomina córka Józefa Mackiewicza, Halina rozsmakowywał się w białoruskim ludzie, często cytował ich powiedzonka, sentencje, przekleństwa, mające jakże wymowny sens. Chociażby i to: „A sztob ty na harie stojau, da sonca nie baczyu!”. Istotnie. Bo jeżeli nawet ze szczytu góry słońca nie zobaczysz, co, zdawałoby się, może ciebie gorszego spotkać?

Jak się skończył flirt z Białorusinami?

Rozsmakowywał się Mackiewicz w białoruskim ludzie, ale kompletnie się zniesmaczył jego prowodyrami, wierchuszką, i to tak zwaną „białą”, „prawicową”. Bo i jak się skończył ten flirt z Białorusinami? Opisał to w 1942 roku w „Białoruskich kontaktach i konszachtach” (rozdział „Prawda w oczy nie kole”):

W Wilnie za czasów polskich grupował się znaczny ruch białoruski, reprezentowany przez tych, którzy z bolszewikami pracować nie chcieli i marzyli o odzyskaniu niezależnej, narodowej Białorusi. Podczas inwazji bolszewickiej we wrześniu 39 rozbiegli się naturalnie ci działacze, pochowali, uciekli razem z nami na Litwę. […]

Znany literat, dramaturg i aktor białoruski, Franciszek Olechnowicz, który swojego czasu wyjechał był do Mińska i tam aresztowany, siedem lat odsiedział w Sołowkach, a potem drogą wymiany powrócił do kraju – uciekał oczywiście pierwszy. Ten mógł się słusznie obawiać, napisał bowiem książkę pt. „Siedem lat w szponach GPU”, przetłumaczoną zresztą na liczne języki. – Na granicy litewskiej oberwał sobie rondo kapelusza, aby w ciemności wyglądał jak hełm żołnierza polskiego i aby go straż litewska przepuściła, która nie puszczała pierwotnie ludności cywilnej. W Kownie wyrobiłem mu paszport poselski, bo takowego nie posiadał, a chciał uciekać dalej i korzystać z zapomóg rządu polskiego. Wszystko to wydawało mi się normalne i godziwe, bo oczywiście wspólnota interesów wydawała mi się równie normalną.

Jednakże po oddaniu Wilna Litwie, utworzył się tu Komitet Białoruski na czele z księdzem Adamem Stankiewiczem, który zaczął wydawać swój organ pt. „Krynica”. Że organ ten podkreślał od razu swoją lojalność wobec rządu Republiki Litewskiej, było rzeczą spodziewaną, że jednak lojalność tę posunął do płaszczenia się i panegiryzmu, było objawem przykrym, zważywszy, że polityka językowa litewska wielkimi krokami dążyć chciała do wynarodowienia całej wsi wileńskiej, w większości swojej białoruskiej. Że organ ten, dalej, wspominał gorzko rządy polskie pod wojewodą Bociańskim, również by się mu dziwić nie można. Że opisywał dzieje straszliwej Berezy, do której klika rządząca polska wsadziła przez głupotę Białorusinów-narodowców, wrogów bolszewizmu – to rozumiem. Natomiast zaskoczony byłem faktem, że ten oficjalny organ Komitetu Białoruskiego poszedł po linii najmniejszego oporu i rozpętał właśnie akcję antypolską wtedy, gdy wewnątrz kraju zagrażał mu nacjonalizm litewski, z zewnątrz imperializm bolszewicki, a tylko Polacy nie zagrażali wcale.

Ale zgoła już obrzydliwe było stanowisko „Krynicy” wobec Sowietów. Stała się bowiem pismem wyraźnie prosowieckim. „Krynica”… na czele której stał ksiądz katolicki… wystąpiła z artykułem programowym, w którym opowiadała się za uregulowaniem stosunku Litwy do Sowietów, analogicznie do stosunku, jaki łączy Mongolską Republikę Ludową z SSSR. […] A więc jak na pismo klerykalne, program „Krynicy” wyróżniał się cokolwiek zbytkiem filosowietyzmu. […]

Na szczęście oficjalny Komitet i jego „Krynica” reprezentował mniejszość działaczy białoruskich. Leaderem drugiej grupy, na razie niemej, ale silniejszej, był również ksiądz, Godlewski, oraz adwokat Szkielonek, człowiek zdolny i inteligentny. Reprezentowali oni kierunek nieprzejednanie antybolszewicki, ale w wyłącznym oparciu o Niemcy. (...)

Jest dla mnie rzeczą zupełnie jasną, że Białorusini czynią tu absolutnie ten sam błąd, co Litwini. Błąd zbyt jaskrawy, aby zasługiwał na pobłażliwy kompromis z naszej strony. Rzucają się mianowicie jak ślepi, pomiędzy Rosją a Niemcami, nie chcąc dostrzec, że jedyne i wyłącznie oparcie znaleźć mogą tylko w niepodległej Polsce, z którą łączą ich interesy identyczne. […]

Nagłe wkroczenie bolszewików rozdarło nasz kontakt. Janka Stankiewicz, Godlewski, Szkielonek uciekli do Niemiec przez zieloną granicę.

* * *

Był to pogodny dzień jesienny 1940. Tłusty kurz miejski unosił się w powietrzu. Słońce skłaniało się powoli i wieże św. Jakuba na Placu Łukiskim rzucały normalnie długie cienie. Przed gmachem NKWD bezmyślnie krążył wartownik. Ulica, która od czasów carskich, poprzez imię św. Jerzego, Adama Mickiewicza, Gedymina, doszła dziś do nazwy prospektu Lenina, leżała pusta. […] Nad miastem wraz z kurzem wisiała nuda.

I oto w tym momencie, z tej nudy i tego kurzu wyłoniła się ku mnie twarz żebraka, a zatem i cała jego postać w sznurkami wiązanych trzewikach, w podartym ubraniu. Brodę miał dawno nie goloną, na nosie okulary. Koszula bez kołnierzyka, brudna i rozchełstana na piersi. Na plecach worek, w ręku kij. To był Franciszek Olechnowicz, literat i dramaturg białoruski, autor książki przetłumaczonej nawet na hiszpański i portugalski. Trochę się niemile zdziwił, że go tak od razu poznałem, sądził widocznie, że się lepiej ucharakteryzował.

Czasy były bolszewickie. Stałem przed nim w całej swej okazałości robotnika leśnego. Zacząłem bowiem pracę jako drwal. Poszliśmy razem w jednym kierunku. […]

* * *

Był to pogodny dzień grudniowy roku 1941. Plac Katedralny w Wilnie leżał w głębokim śniegu. Przed kościołem frajter niemiecki lepił ze śniegu i lodu rzeźbę. Przyglądała się temu grupka przechodniów. Kilku Żydów, z żółtymi gwiazdami na piersiach i plecach, podawało mu wiadra wody rękami, które były sine i drżały.

Mróz był silny, starałem się iść prędko, podniósłszy kołnierz na uszy. Nad byłym gmachem wojewódzkim powiewał sztandar ze swastyką. I oto właśnie obok tablicy kierunkowej z nadpisem „Nach Minsk” spotkałem pana w bogatym futrze i takiejż czapce. Był to Franciszek Olechnowicz. Przywitał mnie grzecznie. Powraca z Białorusi, gdzie bawił kilka tygodni. Opowiadał, jak tam jest. Wszystko dobrze, wszystko dobrze, urzędy funkcjonują w języku białoruskim…

– Tylko Polacy… tak, oni tam, w Oszmianie i Smorgoniach, powiadają, że nie będą się uczyć tego „chamskiego języka”… He, he, he, ale będą musieli, będą musieli… tak, tak – zakończył sentencjonalnie, ściskając mnie dłoń.

Po kilku miesiącach Niemcy usunęli definitywnie zarząd białoruski z Oszmiany i oddali go Litwinom, bo im tak było wygodniej…

Potem Olechnowicz zginie z rąk sowieckiego agenta. Zostanie zastrzelony w swym własnym domu w Wilnie, przy ul. Jasińskiego.

„Nie było to dziełem przypadku”

„Uniknięcie aresztowania nie było dziełem przypadku, lecz wyraźną opieką Najmiłosierniejszego Zbawiciela” – napisze ks. Sopoćko w swoich „Wspomnieniach”. W jego przekonaniu, ten Czarny Bór pod ochronnymi skrzydłami sióstr zakonnych i ten domek „Opatrzność”, w którym zamieszkał – takoż nie były dziełem przypadku, lecz wyraźnym sygnałem, znakiem posłanym z Nieba: będzie tu pozostawał, pod opieką Miłosierdzia Bożego, by dalej szerzyć jego kult, umacniać zawiązane już w Wilnie Zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia Bożego.

Według meldunków Ereignismeldung w dniu 3 marca 1942 roku, w tym samym, gdy gestapowcy i litewska policja polowały na ks. Sopoćkę, aresztowano 15 osób spośród grona księży profesorów Seminarium Duchownego, wraz z rektorem i 80-osobową grupą alumnów. Tegoż samego dnia uwięziono 6 członków kapituły i 9 księży profesorów Uniwersytetu Stefana Batorego (pośród nich dziekana Wydziału Teologicznego). Aresztowano rektora Kolegium Jezuickiego i kapelana chrześcijańskich związków zawodowych oraz kapelanów związków młodzieży. Aresztowano proboszczów i wikariuszy wielu wileńskich parafii.

Ogółem w więzieniu na Łukiszkach osadzono tego dnia 30 księży. Aresztowani zostali: dziekan Wydziału Teologii USB Michał Klepacz, kanonik Katedry Wileńskiej i profesor Seminarium Duchownego Jan Ellert, profesor tegoż Seminarium Leonard Pukaniec i prokurator tegoż Seminarium Jan Krasowski. Aresztowani zostali również: kapelan chrześcijańskich związków zawodowych Aleksander Mościcki, redaktor dziennika katolickiego w Wilnie i kapelan związków młodzieży chrześcijańskiej Józef Grasewicz, wikariusz parafii św. Jakuba Stanisław Bielawski, rektor Kolegium Jezuickiego Władysław Wantuchowski, kanonik katedralny, kustosz Katedry Wileńskiej i profesor USB Antoni Cichoński oraz: profesorowie USB Antoni Pawłowski, Antoni Korcik, Józef Marcinkowski, Leon Puciata, Czesław Falkowski, Paweł Nowicki. A także: wikariusz parafii Ostra Brama Hieronim Olszewski, prałat Katedry Wileńskiej i rektor Seminarium Duchownego Jan Uszyłło, kanonik tejże Katedry, inspektor Seminarium Duchownego i kapelan stowarzyszenia pracowników USB Władysław Suszyński, profesor Seminarium Duchownego i asystent USB Walenty Urmenowicz, rektor kościoła św. Trójcy Jan Żywicki.

Na prowincji zostali aresztowani: proboszcz parafii Sużany Władysław Nowicki, wikariusz parafii Podbrzezie Roman Panocha, wikariusz z Landwarowa Mieczysław Lapiński i wikariusz Nowej Wilejki Mieczysław Małachowski

Zginęło z rąk oprawców 5 księży polskich: proboszcz parafii Ducha Świętego, uczestnik akcji ratowania Żydów – ks. Romuald Świrkowski (ten sam, który będąc osadzonym w więzieniu na Łukiszkach zdążył jeszcze uprzedzić ks. Sopoćkę, że jest on przez gestapo poszukiwany; ks. Świrkowski został rozstrzelany w Ponarach), Bolesław Bazewicz, Jan Naumowicz, Stanisław Sowa i Leon Puciata.

W dniu 12 marca aresztowano arcybiskupa metropolitę wileńskiego Romualda Jałbrzykowskiego i kanclerza kurii ks. Adama Sawickiego. Internowano ich w Mariampolu.

W dniach 26 i 27 marca zamknięto w Wilnie wszystkie męskie i żeńskie klasztory (łącznie 16). Zakonników i zakonnice w liczbie 253 osób osadzono na Łukiszkach.

Nastąpiły także aresztowania pośród działaczy polskiego podziemia, związanych z akcją legalizacyjną, fałszowaniem paszportów i produkcją kartek żywnościowych. W dniu 14 marca aresztowano kierującego całym przedsięwzięciem proboszcza kościoła św. Piotra i Pawła ks. Tadeusza Zawadzkiego. Rozstrzelano go (wraz z ks. Romualdem Świrkowskim) w Ponarach.

Tego samego dnia – 14 marca – aresztowano kierownika drukarni, wykonującej kartki zaopatrzeniowe, oraz 18 jej pracowników. Aresztowano 22 osoby związane z produkcją fałszywych dokumentów.

Łącznie od 16 do 21 marca 1942 aresztowano w Wilnie 192 Polaków, spośród których 34 osoby (w tym także kobiety) stracono.

Ogółem śmierć poniosło 105 księży. Wielu musiało przejść przez więzienia i obozy.

Ks. Sopoćko był wciąż intensywnie poszukiwany…

„Drwal”, „cieśla”, „dziad”, „krewniak z Podbrodzia” właścicielki domu w Czarnym Borze Felicji Węsławowicz, nie bacząc na niebezpieczeństwo, często wyruszał ze swej „Opatrzności” na zewnątrz. Udawał się do sióstr w Czarnym Borze, nie obawiając się ryzyka zdemaskowania go. Wygłaszał tam konferencje, spowiadał. Przyjął też raz w ich kaplicy śluby zakonne.

Pracował fizycznie i umysłowo, modlił się, ubogacał duchowo, kontemplował. Myślami wybiegał w przeszłość. Jak to się stało, że przed laty okazał się w Wilnie a nie w Warszawie? Jak to się stało, że właśnie w Wilnie (a nie w Warszawie) musiał się spotkać z siostrą Faustyną Kowalską? Jak to się stało, że jego ukochany brat Piotr, po różnych dramatycznych przejściach, ostatecznie osiadł z rodziną w Nowej Wilejce pod Wilnem.

Chodził do Piotra, do Nowej Wilejki pieszo, przemarsz ten traktował jako relaks po wytężonej pracy duszpasterskiej. Żywo interesował się brata rodziną, dziećmi. Wspierał ich słowem i czynem, pomagał im w ich trudnej sytuacji.

Brat Piotr… Zmarł 1 listopada 1939 – w Dniu Wszystkich Świętych, w dniu jego – Michała – urodzin.

Rodzice… Rodzeństwo… Dzieciństwo – raczej stale wypełnione troskami aniżeli radością. W wieku trzech lat Michał zapadł na poważną chorobę, zagrażającą nawet jego życiu, ale widać Pan na Niebiosach miał inne wobec niego plany…

Gniazdo rodzinne, szczęśliwe i utracone

Michał Sopoćko urodził się 1 listopada 1888 roku w Juszewszczyźnie, folwarku położonym w okolicach Wołożyna w powiecie oszmiańskim.

Przyszedł na świat w rodzinie szlacheckiej, naonczas już zubożałej. Ojciec Michała, Wincenty podejmował samodzielne posady, najmując się do pracy w majątkach („uprawitiel choziajstwa” – jak stoi w dokumentach). W 1868 Wincenty poślubił Emilię Krejczman z Sokołowskich, szlachciankę. Z tego związku urodził się syn Ignacy. Po kilku latach małżeństwa Emilia zmarła. Jeszcze za jej życia Wincenty wziął w dzierżawę folwark Juszewszczyznę, należący do dóbr Tyszkiewiczów. (Folwark ten zwano też Nowosadami).

W 1881 Wincenty poślubił Emilię Pawłowicz, szlachciankę, córkę Antoniego i Antoniny z Terleckich. Było to małżeństwo szczęśliwe. Urodziła im się trójka dzieci: Piotr, Zofia i to najmłodsze – Michał. Pod ich opieką pozostawał także Ignacy, syn Wincentego z pierwszego związku małżeńskiego.

Rodzice Michała byli ludźmi religijnymi, odpornymi na wszelkie przeciwności losu. Niestety, z powodu skomplikowanej sytuacji materialnej nie mogli zapewnić dzieciom nauki w gimnazjum. Dzierżawiony przez nich folwark był w złym stanie, nie przynosił zysku.

Ale jakoś trwali, mieli dach nad głową, dochody z owocowego sadu. Aż przyszedł fatalny rok 1902, gdy wygasł termin kolejnej umowy dzierżawnej. Hrabia Tyszkiewicz odmówił jej prolongaty. Majątek został sprzedany Rosjanom. Rodzina Sopoćków była zmuszona opuścić folwark. Po latach ks. Sopoćko napisze w swych „Wspomnieniach”: „Był to cios bardzo bolesny dla wszystkich. Jeszcze dziś na wspomnienie serce się ściska”.

Sopoćkowie utracili wszystko. Dom, budynki gospodarcze, sad, zasadzony i pielęgnowany rękami całej rodziny. Utracili gniazdo rodzinne. Może najmniej boleśnie utrata ta dotknęła siostrę Michała Zofię oraz przyrodniego brata Ignacego. Zofia przed rozstaniem się z Juszewszczyzną poślubiła Michała Grzybowskiego i przeniosła się do posiadłości męża, zaś Ignacy podjął posadę w innym majątku.

Wincenty Sopoćko wziął w dzierżawę mniejszy już folwark w Starzynkach w gminie Raków, ale i tam mu się nie wiodło. Po paru latach przeniósł się do Kukieli w gminie Gródek, gdzie ostatecznie zbankrutował.

„Buntowszczyk”

Pragnienie zostania kapłanem obudziło się w Michale już od wczesnego dzieciństwa. Aby je ziścić, musiał zdobyć odpowiednie wykształcenie. Ani wędrowna szkoła wiejska czy szkoła cerkiewna w Wołożynie, ani też szkoła ludowa w Zabrzeziu, do których uczęszczał, takowego wykształcenia dać mu nie mogły. Mogła je dać Szkoła Miejska w Oszmianie. Ale na naukę w tej szkole rodzice nie mieli pieniędzy. A gdyby nawet byli w stanie „wygrzebać te ostatnie”, oznaczałoby to skrzywdzić pozostałe dzieci, skazane na ciężką harówkę na roli. Michał uczył się dobrze, modlił się dużo i często, regularnie uczęszczał na Msze święte w odległym o osiemnaście kilometrów kościółku parafialnym, zawsze brał udział w domowych nabożeństwach, a nawet im przewodził, budował domowe ołtarzyki. Miał wyraźne powołanie. Bogobojny ojciec długo się wahał. W końcu podjął decyzję. Miejska Szkoła w Oszmianie była sześcioklasowa. O ile Michał zda tam egzaminy do trzeciej klasy i będzie przyjęty – pozwoli mu na naukę. O ile nie – więcej niechaj nawet nie próbuje. Ku szczeremu zdumieniu ojca Michał je zdał pomyślnie i został przyjęty.

Do szkoły w Oszmianie uczęszczało 180 uczniów. Zdecydowanie przeważali w tym gronie Polacy wyznania rzymskokatolickiego. Dość liczny odsetek stanowili Żydzi, wyznawcy judaizmu. Natomiast uczniów wyznania prawosławnego było zaledwie kilkoro. Opcja szkoły była prorosyjska i proprawosławna, czyli „państwowosławna”. Modlitwy przed lekcjami wszyscy uczniowi winni byli odmawiać po rosyjsku oraz śpiewać pieśń prawosławną. Z nakazu administracji szkoły musieli brać udział w chórze cerkiewnym. A więc w chórze tym śpiewali głównie Polacy i Żydzi. Religię Rosjanom wykładał duchowny prawosławny, natomiast Polakom katolikom – prawosławny inspektor szkoły Paweł Mordwiłko. Wykładał oczywiście po rosyjsku, robiąc jednocześnie uszczypliwe „wycieczki” pod adresem wiary katolickiej.

Sopoćko uczył się pilnie, był w szkole prymusem („pierwszym uczniem”, jak odnotuje w swym „Dzienniku”). Ale nie był przez swych nauczycieli uczniem lubianym, a w szczególności przez inspektora Mordwiłkę. Michał był bowiem zdeklarowanym „buntowszczykiem”. W próbach chóru cerkiewnego uczestniczył, ale śpiewać do cerkwi nie chodził. Nadto, zażądał od inspektora, by modlitwy odbywały się po polsku i żeby został zawieszony wcześniej tu istniejący obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.

Było to już na przełomie 1905-1906 roku, po wojnie rusko-japońskiej, gdy car zmuszony był wydać ukaz tolerancyjny i gdy Rosją zaczęły wstrząsać strajki i ruchawki rewolucyjne. Na tej fali młodzi „oszmiańczuki” polskiego pochodzenia, a wraz z nimi i żydowskiego, skrzyknęli się do wspólnej wielkiej akcji. W listopadzie 1905 w Oszmianie wybuchł uczniowski strajk. Współorganizatorem strajku był Michał Sopoćko, naonczas uczeń ostatniej, szóstej klasy. Polacy zażądali nauczania religii katolickiej przez księdza i żeby ją wykładano po polsku, natomiast Żydzi – ażeby ich nie zmuszano do prac pisemnych w soboty. Inspektorowi Mordwiłce postawiono szereg zarzutów: niesprawiedliwe traktowanie Polaków, wypaczanie historii Polski, a ponadto – niesumienność, nieuczciwość, łapownictwo.

Młodzi buntownicy odnieśli sukces. Inspektor Mordwiłko podał się do dymisji, żądaniom uczniów uczyniono zadość. Michał Sopoćko – „pierwszy uczeń szkoły” został „pierwszym bohaterem narodowym”.

Szkołę ukończył z wyróżnieniem. Miał tylko jeden problem: sprawa z jego językiem polskim, ojczystym wyraźnie (jak napisze) „kulała”. Drogę do Seminarium Duchownego miał teraz wolną, ale znów zaistniał z tym problem: za co? Brak środków materialnych w rodzinie Sopoćków coraz bardziej dawał się we znaki…

Do Wilna z przystankiem w Kownie

Pragnął podjąć studia w seminarium w Wilnie. W dzieciństwie miasto to wywarło na nim ogromne wrażenie. Szczególnym przeżyciem była ceremonia bierzmowania w Katedrze Wileńskiej, a potem zwiedzanie kaplicy z relikwiami św. Kazimierza, spotkanie ze słynnym obrazem Matki Bożej Miłosierdzia w Ostrej Bramie. „Tych przeżyć chyba nigdy nie zapomnę” – zapisał w „Dzienniku”.

W 1908 przebywał u swych krewnych w Kotłowie, majątku pod Rakowem. Poznał tam przybyłe z Kowna małżeństwo Hryniewskich. Helena Hryniewska, dawna przyjaciółka jego matki, po bliższym rozeznaniu się w sytuacji Michała, zaproponowała mu, by wraz z nią i jej mężem pojechał do Kowna albo do Wilna celem kontynuowania nauki. O wikt i opierunek nie powinien się martwić – zapewniała Michała. Tam, na Litwie niewątpliwie znajdą się dobrzy ludzie, którzy mu pomogą. Propozycja była kusząca; razem z Hryniewskimi Michał wyjechał do Kowna, mając przy sobie zaledwie 20 „sieriebrianikow”.

W Kownie spotkał go zawód. W swym „Dzienniku” zapisze: „W Kownie nie otrzymałem żadnej pomocy oprócz kilkunastu listów polecających do rozmaitych osób rzekomo wpływowych w Wilnie”. Wyruszył więc do Wilna.

W Wilnie chodził z listami polecającymi od domu do domu, docierając do osób, wskazanych przez Hryniewską, ale wszędzie opędzano się od niego jak od natrętnej muchy.

Coraz częściej skierowywał swe kroki ku Ostrej Bramie, upraszając Pannę Miłosierną o pomoc. W swoich „Wspomnieniach” napisze o tym tak: „Gdy z 20 rs [rubli srebrnych – uw. A. A. B.] zostało mi tylko 5 rs, za które mogłem wrócić do domu, postanowiłem Wilno opuścić. Złamany udałem się jeszcze raz do kaplicy M. B. Ostrobramskiej, gdzie w czasie modlitwy poczułem napływającą energię i wstąpiła we mnie jasność. Wróciłem do miasta i udałem się na Basztę do p. Zmitrowicza, który się zajmował wychowaniem młodzieży. Tu spotkałem p. Jadwigę Waltz, która – widząc moje zakłopotanie – zaproponowała mi utrzymanie i naukę łaciny za kilka godzin lekcji rosyjskiego dla jej uczniów”.

W internacie przy ul. Bakszta prowadzonym przez Jadwigę Waltz Michał Sopoćko miał nie tylko utrzymanie, ale także możliwość uczenia się języka łacińskiego i niemieckiego. Internat ten miał jeszcze dwie filie na Antokolu i przy ul. Witebskiej (tam, gdzie mieszkał Józef Mackiewicz). Wychowawcami w tych placówkach byli znakomici pedagodzy: Józef Zmitrowicz, Władysław Janowicz i Stanisław Moksiewicz.

Po pewnym czasie Sopoćko pojechał do Petersburga, aby złożyć tam brakujące egzaminy. Zdał je pomyślnie.

Z egzaminem wstępnym do Seminarium Duchownego w Wilnie poszło mu gładko, ale się okazało, że wymagana jest jeszcze znajomość litewskiego. Nie znał tego języka. Za protekcją swego wychowawcy, Józefa Zmitrowicza, Sopoćko pojechał na Żmudź, do Płungian, majątku księżnej Ogińskiej, by tam w praktyce poznać litewski. Nic z tej nauki nie wyszło, bowiem we dworze prowadzono konwersację wyłącznie po polsku, zaś ludność okoliczna rozmawiała po żmudzku.

Do Płungian Sopoćko jeszcze powróci, będzie tam w roku następnym spędzał wakacje. Mile widać był tam widziany i odpowiednio ceniony, skoro księżna Ogińska zaproponowała mu studia zagraniczne na jej koszt, ale pod warunkiem: po ich ukończeniu Sopoćko będzie pracował na Litwie Kowieńskiej. Podziękował, ale propozycji nie przyjął.

Po powrocie z Płungian na jego drodze do rozpoczęcia studiów w seminarium spiętrzyło się mnóstwo różnego rodzaju trudności, na domiar Sopoćko podupadł na zdrowiu.

Studia w Seminarium Duchownym w Wilnie rozpoczął w dniu 16 sierpnia 1910 roku. I tym razem znowu zaistniał problem środków materialnych. I znowu, jak wcześniej, przyszli mu z pomocą Jadwiga Waltz i Józef Zmitrowicz. Jadwiga Waltz ofiarowała mu pieniądze, za które sprawił sobie sutannę i nabył inne potrzebne rzeczy. Dzięki Zmitrowiczowi, jego wstawiennictwu u rektora, Sopoćko został zwolniony z obowiązującej opłaty alumnów, a nawet zaczął otrzymywać zapomogę.

29 września 1910 odbył się obrzęd obłóczyn; był to dzień, w którym Sopoćko włożył suknię duchowną.

W seminarium miał życzliwych, przyjaznych mu kolegów. Często „łatali dziury” w jego budżecie. Starszy diakon K. Czybiras ofiarował mu swoją pelerynę, w której Sopoćko chadzał przez parę lat. A znów inny pożyczył mu buty, w których Michał przystąpił do święceń diakonatu. Któryś z nich kupił mu brewiarz…

Przez cały czas nauki w seminarium stan zdrowia Michała Sopoćki ulegał coraz gwałtowniejszemu pogorszeniu. Cierpiał na bóle głowy, na szum w uszach, nękały go częste zamroczenia. Boleśnie przeżył w tym czasie śmierć ukochanej matki. W dniu jej zgonu (26 października 1911), zanim nadeszły wieści o jej krytycznym stanie, doznał wielkiego wewnętrznego wstrząsu. Gdy modlił się w Ostrej Bramie, miał atak – „odczułem konanie mamy” – napisze w swych „Wspomnieniach”.

Mimo złego stanu zdrowia, uczył się wytrwale, zdobywał wiedzę. Najwięcej jednak uwagi i czasu poświęcał na formację duchową. „Najciekawsze były konferencje Ojca Duchownego o życiu wewnętrznym oraz rozmowy z kierownikiem sumienia, którego każdy alumn mógł sobie wybierać spośród profesorów i przychodzących z miasta kapłanów” – odnotuje w „Dzienniczku”.

 Głos Wewnętrzny: „Nie idź!” Głos Chrystusa: „Pójdź za Mną!”

Nauka w seminarium wileńskim trwała cztery lata. Pod koniec III roku studiów udzielano seminarzystom święceń subdiakonatu i diakonatu. W przypadku Michała Sopoćki jednakże było inaczej. Otrzymał on oba święcenia już pod koniec II roku studiów. O motywach, które skłoniły przełożonych do wcześniejszego udzielenia Michałowi Sopoćce święceń pisze jego biograf ks. Henryk Ciereszko:

„To było z obawy przed ewentualnym wcieleniem Michała do carskiego wojska. Władze wojskowe odmówiły mu bowiem przedłużenia odroczenia służby wojskowej. Od służby zwalniani natomiast byli duchowni. Udzielenie święceń wyższych automatycznie chroniło przed tą służbą. Inną racją była chęć polepszenia sytuacji materialnej Michała. Jako diakon mógłby on bowiem otrzymywać, zwłaszcza w czasie wakacyjnych wyjazdów do parafii, pewne wynagrodzenie od proboszczów za pomoc w duszpasterskich posługach. Motywom tym musiało niewątpliwie towarzyszyć wewnętrzne przekonanie przełożonych co do postawy duchowej Michała, predysponującej go do wcześniejszego przystąpienia do święceń, oraz duże zaufanie, że nagłe i jakby na wyrost wyróżnienie nie osłabi jego mobilizacji w pracy duchowej. Michał był tą decyzją wyraźnie zaskoczony i w jego odczuciu jeszcze nieprzygotowany do przyjęcia święceń. […] Przedstawił swe obawy rektorowi, ten zaś dla uspokojenia go pokrótce go przeegzaminował, stwierdzając, że może przystępować do święceń. Nie przekonało to jednak Michała i nadal nurtowały go wątpliwości. Posłuszny jednak rektorowi, dołączył do odprawiających rekolekcje. Podczas ich trwania udał się jeszcze ze swymi wątpliwościami do swego spowiednika, ks. Michniewicza, a ten nie tylko zezwolił mu na przyjęcie święceń, ale nawet poniekąd nakazał”.

I właśnie w tym czasie nastąpił wstrząsający moment. W chwili, gdy Sopoćko modlił się przed Najświętszym Sakramentem, nagle usłyszał wewnętrzny głos, nakazujący mu, aby nie przystępował do święceń. O tym niezwykle dramatycznym dla niego momencie Sopoćko napisze w swoim „Dzienniku”:

„Spowiednik mi zezwolił przyjąć święcenia, ale potem w kościele usłyszałem głos: „Jeszcze teraz nie idź!”. Długo się wahałem”. W innym miejscu napisze: „Byłem zdecydowany do święceń nie przystępować. Ale spowiednik (ks. Michniewicz) nie tylko mi pozwolił, ale poniekąd nakazał. Po spowiedzi ukląkłem przed Sanctissimum i jak gdybym usłyszał głos wewnętrzny: „Nie idź”. Odtąd walczyłem ze sobą”.

Jako że stolica biskupia w Wilnie naonczas już od kilku lat nie była obsadzona (władze carskie w 1907 r. nakazały bp. E. Roppowi opuścić Wilno), święcenia miały być udzielone w Kownie przez tamtejszego biskupa. Michał Sopoćko, wciąż targany wewnętrznymi sprzecznościami, udał się jednak, wraz z innymi kandydatami, do święceń do Kowna. Było to w czasie uroczystości Zielonych Świąt. Tam, nazajutrz, w dniu 14 maja 1912, bp Kasper Felicjan Cyrtowt wyświęcił go na subdiakona. Przed samymi święceniami, już w Katedrze, Sopoćko doznał przeżycia, które zdefiniuje później jako widzenie Zbawiciela. Opisze je w „Formacji kapłańskiej”:

Było to na uroczystość Zielonych Świąt. Po obiedzie wybraliśmy się do Kowna, bo w Wilnie nie było biskupa. Nocowaliśmy w hotelu. Rano ks. Lubianiec odprawił nam rozmyślanie Et tu puer Altissimi. Poszliśmy do Katedry. Przed święceniami ujrzałem Zbawiciela ubiczowanego, który patrzał na mnie i powiedział: „Kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, weźmie krzyż swój i idzie za Mną”. To mi wlało trochę otuchy i ze drżeniem stanąłem w szeregu przystępujących do święceń, których udzielił Bp. Cyrtowt”.

Nieco inną wersję tego przeżycia ks. Sopoćko odnotuje w swoim „Dzienniku”:

„Wreszcie udałem się do Kowna (w Wilnie nie było biskupa) i wciąż się wahałem. Przed samymi święceniami ujrzałem w ołtarzu ubiczowanego Chrystusa, który mi rzekł: „Weź krzyż mój i idź za Mną!”. Poszedłem tedy i rzeczywiście wciąż dźwigam krzyż”.

W 22 lata od tamtego zdarzenia ks. Michał Sopoćko spotka w Wilnie s. Faustynę Kowalską. Z początku nie uwierzy o jej widzeniu Chrystusa, jak i w to, że to on ma być jej kierownikiem duchowym… Wolą Siły Wyższej musieli z sobą się spotkać…

…Jest rok 1942. Józef Mackiewicz pisze w Czarnym Borze swą drugą (po „Drodze donikąd”) powieść. Ks. Michał Sopoćko ma tu jedyną do tej pory możliwość, czas na snucie wspomnień.

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Wstecz