Ktokolwiek będziesz w bujwidzkiej stronie

„Kiedy przejechali strumień, pełen wijących się jak piskorze wodorostów, droga znowu wspięła się na piaszczysty pagór, las rozstąpił się ukazując tuż przed sobą zaczajone miasteczko Bujwidze. Zobaczyli kościół śród drzew na wzgórzu okolony murkiem z kamieni polnych, pochyły plac przed kościołem, na którym stały bryczki, powoziki i zwykłe chłopskie wozy, parę kramów z obwarzankami i piernikami, a to wszystko otoczone kilkoma domami, co stanowiło sedno tego zagubionego w borach miasteczka”. Tak to na stronach powieści „Bohiń” ukazał położone nieco „na odludziu” Bujwidze nasz krajan a znakomity prozaik Tadeusz Konwicki. Zresztą, w powieści tej Bujwidze pojawiają się naprawdę często-gęsto, gdyż akcja jej toczy się w tutejszych okolicach, gdzie swe wody od wieków dostojnie toczy „Wilija, naszych strumieni rodzica”.

Od Bujwida czy od „bój widzę”?

Ona też zapewne w niemałym stopniu zadecydowała o lokalizacji Bujwidz, gdyż ludzie, jak świat światem, chętnie „zapuszczali korzenie” właśnie tam, gdzie w zasięgu ręki była życiodajna woda. A dookolne cmentarne kurhany niezbicie dowodzą, że strony te zostały przez homo sapiens zasiedlone hen w zamierzchłej przeszłości, która obecnie w mrokach niepamięci ginie. Grzebiąc tam bezpowrotnie również ciekawie brzmiącą nazewniczą etymologię. Wiążącą się najpewniej z kimś o nazwisku Bujwid albo mu podobnym. Choć miejscowa wieść gminna pieczołowicie chowa piękną legendę: rzekomo to ciągnący tędy ze swymi wojskami sam Napoleon, stojąc na jednym ze wzgórz miał stwierdzić, że „bój widzi” z Rosjanami, przez co „ochrzcił” poniekąd miejscowość.

Legendę tę uwiarygodniają po części tu i tam miejsca spoczynku żołnierzy francuskich z ich dziarskiego marszu na Moskwę w roku 1812 i sromotnego powrotu stamtąd po klęsce pod Borodino. Zresztą, ziemia bujwidzka jest usiana zarówno grobami tych, kto był najeźdźcami tak też jej obrońcami. Niechlubną listę tych pierwszych wypada uzupełnić o Rosjan, którzy w połowie XVII wieku dotkliwie splądrowali i puścili z dymem miejscowe dworki, folwarki, świątynie, oraz o zaborczych Niemców z okresu I i II wojen światowych. Najświeższym przykładem tych ostatnich są natomiast żołnierze Armii Krajowej, której zaczątki datują się majem 1942 roku, kiedy to grupa miejscowych Polaków uroczyście złożyła przysięgę, zapewniając o swej gotowości obrony Ojczyzny-Wileńszczyzny. I tej przysięgi jakże wiernie dochowali, walcząc później w szeregach I Wileńskiej Brygady Czesława Grombczewskiego „Juranda”.

Augustianie, Radziszewscy, „generalski” kołchoz…

Spacerując pobieżnie po historii Bujwidz, nie sposób nie wspomnieć, że począwszy od roku 1673 przez lat ponad sto znajdowały się one w pieczy rezydujących w Michaliszkach mnichów augustianów, dzięki którym w końcu XVII wieku wybudowano tu mały filialny kościółek. Po tym, gdy po długim procesowaniu się Bujwidze od braci duchownych przejęły osoby świeckie, nastała tu „era” Radziszewskich.

We wdzięcznej pamięci potomnych szczególnie osiadł senior Michał, fundując sobie okazały „dwupiętrowy z cegły murowany pałac”, a na potrzeby wspólne – kościół, którego konsekracja miała miejsce 17 lipca 1796 roku. Fundator szerokim gestem miał brzękać sakiewką na utrzymanie proboszcza oraz przyjął obowiązek założenia przy kościele szpitala. Schedę po ojcu przejął syn Stanisław – uczestnik kampanii napoleońskiej oraz Powstania Listopadowego, za co Moskale po jego klęsce konfiskowali majątek, który odtąd przechodząc z rąk do rąk coraz bardziej popadał w ruinę, aż prawdopodobnie w II połowie XIX wieku pałac został całkowicie rozebrany.

Gdy Wileńszczyzna ponownie znalazła się pod rządami wolnej już II Rzeczpospolitej, Bujwidze przeżywają wyraźny rozkwit. W roku 1930 liczyły one prawie 300 mieszkańców, działały tu różne urzędy i instytucje: remiza strażacka, posterunek policji, urząd pocztowy, 5-oddziałowa publiczna szkoła powszechna, gdzie w ławkach zasiadało ponad 80 uczniów. Wśród mieszkańców zdecydowanie dominowali Polacy, aczkolwiek w samych Bujwidzach ich pewny odsetek stanowili Żydzi, mający w swej gestii karczmę oraz handel sklepowy.

Po II wojnie światowej w Bujwidzach i okolicach bezceremonialnie zagościła nowa sowiecka rzeczywistość. Zostały one przetrzebione przez tzw. repatriację miejscowych Polaków do Macierzy i masowe wywózki w ramach tzw. rozkułaczania co majętniejszych gospodarzy w bydlęcych wagonach na zsyłkę, jak Sojuz długi i szeroki, a w ich miejsce tłumnie ciągnęli mieszkańcy zza białoruskiej „miedzy”. By podejmować się pracy w kołchozie, który nazwano imieniem Iwana Czerniachowskiego – tego, pod czyją wodzą Wilno zostało wyzwolone z rąk niemieckich oprawców, choć z ziemią bujwidzką tyle mającego wspólnego, co przysłowiowy piernik z wiatrakiem. I ten sowiecki generał zdał się jednak na nic, by po wybiciu się Litwy na niepodległość w roku 1990 ocalić wcale zresztą nieźle prosperujące gospodarstwo zespołowe od rozpadu, co zrodziło problem dotąd nieznany – masowe bezrobocie. Jego skutki po dzień dzisiejszy strząsają sen z powiek piastującemu od lat ośmiu tekę starosty gminy bujwidzkiej Marianowi Naruńcowi, który notabene wcześniej był ostatnim przewodniczącym „generalskiego” kołchozu.

Sam Konarzewski tu spoczął

Wertując opasłą księgę dziejów jak bardziej dawnych tak też nowszych tego zakątka Wileńszczyzny, wypada stwierdzić, że prócz Bujwidz chlubną przeszłość mają też wtopione najczęściej w przepastne bory-lasy dookolne miejscowości: Balingródek, Pryciuny, Majkuny, Punżany, Świątniki, Pilwiszki, Żwiniany i krocie pomniejszych, tak tu „modnych” chutorów tudzież zaścianków. Gdzie od dziada pradziada bok o bok mieszkali chłopi i drobna szlachta, zraszając potem ziemię-żywicielkę jak też mimo zaboru Moskali i późniejszej totalnej sowietyzacji mężnie warując przy wierze, mowie, tradycji i pamięci historycznej o swych przodkach. W czym mają służyć poniekąd dobrym przykładem rodakom z gdzie indziej, czego jakże dobitnie dowodzi chociażby polszczyzna, znacznie tu poprawniejsza, z mniejszą liczbą rosyjsko-litewskich naleciałości. Która zresztą za sprawą stąd rodem Barbary Dwilewicz doczekała się w roku 1997 książkowego ujęcia w postaci wnikliwej rozprawy naukowej pt. „Język mieszkańców wsi Bujwidze na Wileńszczyźnie”.

Jeśli, że powtórzę za Jerzym Waldorffem, Ojczyzna – to ziemia i groby, kilka pokoleń mieszkańców ziemi bujwidzkiej w pierwszą kolej nisko chyli czoła przed generałem dywizji Wojska Polskiego II Rzeczpospolitej Danielem Konarzewskim, który tu właśnie znalazł wieczny spoczynek, pobudowawszy jeszcze za życia rodową kaplicę w Punżankach pw. św. św. Kazimierza i Wincentego. Choć mocno nadwerężona przez czas stoi ona do dziś. Podobnie jak dwór, gdzie mieszkał, nim 3 kwietnia 1935 roku odszedł na niebiańską wartę. Dwór ten był też świadkiem rodzinnej tragedii, gdyż córka generała Maria zapałała wielką miłością do duszpasterzującego w Balingródku księdza Józefa Króla, a że temu sutanna nie pozwalała odwzajemnić uczuć, z pistoletu ojca odebrała sobie życie.

Kaplica omodlona przez zakonnice

O niebo lepiej od kaplicy Konarzewskiego prezentuje się natomiast zbudowana w roku 1837, a potem kilkakrotnie odnawiana (po raz ostatni w roku 1990) kaplica pw. św. Ignacego Loyoli w Pryciunach. Pierwotnie pomyślana na miejsce wiecznego spoczynku rodziny Łazarewiczów, z czasem zmieniła swe przeznaczenie, służąc przez długie lata wiernym za dom Boży.

Kaplica ta została ponadto gorliwie omodlona przez zakotwiczone w Pryciunach zakonnice ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, którym przewodziła naznaczona stygmatami Wanda Boniszewska, a które w międzywojennym dwudziestoleciu poza misją stricte religijną rozwinęły szeroko zakrojoną działalność społeczną wśród miejscowej ludności, służąc przykładem rzetelnej pracy i godziwego życia. Wszystkie one, szczęśliwie przetrwawszy pożogę II wojny światowej, doczekały się jakże okrutnego wyroku Sowietów: w roku 1950 za ukrywanie poszukiwanego księdza Antoniego Ząbka zostały aresztowane przez NKWD i wywiezione do obozów pracy.

Stoicka nić wspomnień

Jak już nadmieniłem, podobny los spotkał niejedną miejscową rodzinę. Te sądne dni przewijają się też we wspomnieniach Ireny Bokiej – mieszkanki Pryciun:

– Przyszli w nocy, otoczyli dom, kazali w mig się zbierać. Zabrano nas praktycznie jak staliśmy. Wsadzono do bydlęcych wagonów i przez dni 16 wieziono, wieziono, wieziono… W „karmioszce” dostawaliśmy tyle, bylebyśmy tylko z głodu nie pomarli. Gdy dotarliśmy do celu, czekała nas katorżnicza praca. Przy niej poznałam miłość swego życia – akowca Mieczysława Bokieja, który po 5-letniej odsiadce w więzieniu został zesłany. Zdecydowaliśmy się pobrać, by raźniej los dzielić.

– Kiedy Stalin umarł, męża oswobodzili, a mnie – nie – snuje dalej wspomnieniowe wątki pani Irena. – Doradzano mu, by się ze mną rozwiódł i wracał. Za nic nie przystał na to. Również dlatego, że byłam w ciąży z córeczką. Zaczęliśmy starania o moje oswobodzenie, śląc jedną po drugiej prośby do władz. Te poskutkowały dopiero po roku. Tak to wróciliśmy do rodzinnych stron, gdzie przez pół wieku zgodnie pożyliśmy, nim niedawno owdowiałam i teraz sama tu mieszkam.

Łagierną golgotę, jako więzień polityczny, ma też za sobą Irena Kardis ze Żwinian. Początkowo została zesłana do Kazachstanu, a następnie trafiła na Syberię, gdzie Sowieci deportowali jej rodziców. „Jak mnie wywozili w roku 1951, w powietrzu dostojnie wirowały płatki śniegu. One też towarzyszyły mojemu utęsknionemu powrotowi po 5 latach do stron rodzinnych” – wspomina pani Irena.

I pani Bokiej, i pani Kardis mówią o swym pobycie na nieludzkiej ziemi bez cienia emocji. Jak to zwykli czynić ludzie, którzy potrafili wielkodusznie przebaczać sprawcom doznanych krzywd. A na domiar coraz bardziej przygniatane brzemieniem lat kobiety bynajmniej nie mają cierpiętniczych wyrazów twarzy i zgorzkniałego usposobienia. Podobnie jak Maria i Halina Kardis oraz Józefa Sinkiewicz, które na wieść, że „dziennikarze przyjadą”, ochoczo stawiły się przed kaplicę w Pryciunach, by usiadłszy na jej stopniach zanurzyć się we wspomnienia z czasów własnej młodości, czyli sprzed II wojny światowej, kiedy tu Polska była.

A w owych czasach okoliczne wsie i zaścianki wręcz tętniły życiem. Bo młodzieży chętnej pracy, tańca i różańca naprawdę tu nie brakowało. Wesoło więc było, oj, jak wesoło! Same Majkuny 26 zagród naonczas liczyły, a w każdej – panny do wzięcia i kawalerowie. Teraz cztery domy tam zostały. Dwa świecą pustką, a w dwóch pozostałych – po inwalidzie mieszka – zestawia jakże niewesoło brzmiące fakty Józefa Sinkiewicz. Aczkolwiek znów bez rozdzierania szat, biorąc życie takim, jakie ono jest. Jak przystoi stoikom, którzy nawet śpiewając „Upływa szybko życie” zachowują spokój i pogodę ducha. Wsparte na trwałym fundamencie Wiary, gdzie między doczesnością a wiecznością jakże płynna granica.

Ku chwale Chrystusa Pana

Tę spójnię z Bogiem na ziemi bujwidzkiej obok kaplicy w Pryciunach wytrwale formowały kościoły w Bujwidzach i Balingródku. Pierwszy, o czym już nadmieniłem, w roku 1796 szerokim gestem ufundował Michał Radziszewski, a budulcem posłużyło przednie sosnowe drzewo gładko pod hebel wyrobione, a po czym ułożone na kształt rotundy, co jest pewnym ewenementem tego typu budowli na Wileńszczyźnie. Trzeba przyznać, że mająca za patrona św. Jerzego zabytkowa świątynia dzięki kosmetycznym remontom dość skutecznie stawiała opór czasowi. Aż 29 maja 1982 roku ku rozpaczy parafian w niewyjaśnionych okolicznościach nagle prawie doszczętnie spłonęła, dając zapewne powód ówczesnym ateistycznym władzom do zacierania z zadowolenia rąk.

Nie na długo. Już po kilku dniach bowiem Radio „Wolna Europa” roztrąbiło wszem i wobec, że puszczenie z dymem domu Bożego – to perfidna robota komunistów. Tak podana informacja okazała się nad wyraz skuteczna: kiedy parafianie na poczekaniu opowiedzieli się za odbudową kościoła i stosowna prośba powędrowała aż do Moskwy, postanowiono uczynić jej zadość. W ten to sposób pod nadzorem ówczesnego proboszcza Martynasa Stonisa miejscowy kościół dźwignął się niczym feniks z popiołów. Będąc kopią poprzednika, aczkolwiek gorzkie doświadczenie kazało drewno zmienić na odporną ogniowi cegłę. On to właśnie po dzień dzisiejszy wiernym służy, a modlitwom od ponad trzech lat przewodzi niezwykle energiczny i zaradny ksiądz proboszcz Ryszard Pieciun.

Na szczęście, w roku 1982 z dymem nie uszła sąsiadująca ze świątynią, a jej rówieśna rodowa kaplica dziedziców Bujwidz Radziszewskich. Nietypowa w wyglądzie, gdyż na kształt czworogrannej piramidy wzniesiona, w której wnętrzu w ustawionej na ołtarzu trumience spoczywają relikwie św. Floriana Męczennika, wyjednane u papieża Piusa VI przez żonę Radziszewskiego Ludwikę, a sprowadzone do Bujwidz w roku 1794.

Natomiast świątynia w Balingródku, przedzielonym od Bujwidz rzeką Wilią, datuje się rokiem 1825, a zaistniała z fundacji Ignacego Balińskiego. Od jego nazwiska wiedzie zresztą nazwę sama osada, dotąd Bugieliszkami zwana. W późniejszych latach kościół ten przeżywał wzloty i upadki (zamknięty po Powstaniu Styczniowym i uroczyście konsekrowany po gruntownym remoncie w roku 1928 przez arcybiskupa Romualda Jałbrzykowskiego pod wezwaniem Opatrzności Bożej i Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej).

Obecnie w świątyni od wiosny trwają intensywne prace renowacyjne, nad których przebiegiem czuwa ksiądz Ryszard Pieciun. Jak twierdzi, spadł mu kamień z serca, kiedy udało się wymienić nośne belki stropowe i przechylony sufit. Potem zabrano się do malowania wnętrza, odnowy obrazów. Ksiądz Pieciun jest dobrej myśli, że do końca sierpnia br. świątynia jakże korzystnie odmieni od środka swój wygląd.

Łódką… przed ołtarz

Temu wszystkiemu na pewno gorąco przyklaskuje z Nieba zmarły w roku 2003 w wieku 90 lat, a spoczywający na przykościelnym cmentarzu ksiądz Martynas Stonis – postać dla krzewienia Wiary jak dla Bujwidz tak dla Balingródka wielce zasłużona, gdyż przez lat 35 sprawująca w obu świątyniach naraz posługę kapłańską. W czasach, kiedy ateizm przypominał rozdrażnionego lwa i kiedy trza było mocno uważać, by sprzed ołtarza nie powiedzieć za wiele, po kryjomu udzielać ślubów, chrztu albo dzieci do Pierwszej Komunii Świętej szykować.

Dla Stonisa kłopotliwość posługi w dwóch parafiach potęgowała… rzeka Wilia, której brzegów w okolicach nie łączył wtedy żaden most. A choć z Bujwidz do Balingródka ledwie kilka kilometrów, okrężny objazd powodował, że w jedną stronę droga wydłużała się do kilometrów 60-kilku. By na czasie i na kosztach zaoszczędzić, pływał kapłan w tę i z powrotem łódką; kiedy taflę rzeki lód skuwał, po nim się przedostawał, by celebrować Msze św., udzielić ślubu, nieboszczyka w ostatnią drogę wyprawić.

Nie doczekał się matuzalowy duszpasterz czasów, kiedy w roku 2005 spełniło się chowane od długich lat marzenie okolicznych mieszkańców o moście, który poniekąd nową erę komunikacyjną otworzył, łącząc przedzielone „strumieni rodzicą” rejony wileński i święciański. Nie dziwota więc, że ten most o długości 137 metrów na miarę XXI wieku jest niekwestionowaną dumą starosty gminy bujwidzkiej Mariana Naruńca, obijającego cierpliwie progi wielu urzędów, nim swego dopiął. Teraz wystarczy kilku minut jazdy samochodem, by z Bujwidz w Balingródku się znaleźć.

Turystę wypatrując

Lada miesiąc spełni się ponadto drugi gorący zamysł starosty Naruńca, też od Annasza do Kajfasza wychodzony, a dotyczący pokrycia w całości asfaltem żwirówki na odcinku Niemenczyn – Bujwidze, łączącej ośrodek gminny z Wilnem. Do pełnego szczęścia pozostało ułożenie już tylko niespełna 4 kilometrów wstęgi asfaltowej, przy czym zresztą prace nad wyraz intensywnie trwają. Gdy dobiegną końca, odległa o ponad 40 kilometrów stolica stanie się jakby cokolwiek bliżej. Pan Marian żywi nadzieję, że dojazd „jak po stole” spowoduje gospodarcze ożywienie gminy, borykającej się z dotkliwym bezrobociem po tym, gdy „generalski” kołchoz diabli wzięli.

Nie liczy wprawdzie, by niczym za skinięciem różdżki czarodziejskiej w okolicach Bujwidz zadomowiły się przedsiębiorstwa przemysłowe. Bardziej skłonny jest wypatrzyć perspektywę dla turystyki bądź agroturystyki, zważywszy urokliwość tutejszych sielskich-anielskich pejzaży, gdzie w lesie i nad wodą można zażyć błogiego spokoju, wyhamować zawrotne tempo wielkomiejskiego życia. Tym bardziej, że prawie do każdego bardziej atrakcyjnego zakątka można dotrzeć wcale nie na jęczących na dołach-jamach resorach, tylko żwirówkami, których z inicjatywy starosty za lat 8 bycia u steru gminy pociągnięto nie bagatela – 40 kilometrów, a które teraz są jego oczkiem w głowie, jeśli idzie o należyte utrzymanie.

Każdą turystyczną inicjatywę gospodarz gminy bujwidzkiej gotów jest powitać naprawdę otwartymi ramiony. Tylko że te póki co opornie torują drogę poprzez mentalność mieszkańców, nawykłych bardziej do uprawy roli lub chowu bydła niż do podejmowania we własnym obejściu turystów. Z tym większą radością przyjął starosta Naruniec wiadomość, iż Zenobia i Antoni Mikielewiczowie wielce poważnie przymierzają się do otwarcia tuż nad brzegiem Wilii pola namiotowego. Cóż, wypada życzyć, by ta pierwsza jaskółka przysłowiu na przekór uczyniła w gminie turystyczną wiosnę.

Wspólnota jak serc bicie

W tym też kierunku zdąża po części działalność wspólnoty bujwidzkiej z Danutą Korkus na czele. Powstałej we wrześniu ubiegłego roku ze spontanicznej oddolnej inicjatywy samych mieszkańców. Tych szczególnie nieobojętnych, gotowych pomnażać wysiłek dla wspólnego dobra. Żeby ducha wspólnoty spotęgować, zorganizowali cieszącą się nie lada frekwencją autokarową wycieczkę na Górę Krzyży. Wiosną tego roku natomiast własnymi siłami zainicjowali obchody Konstytucji 3 Maja, powodując szczere wzruszenie starszych wiekiem mieszkańców, pamiętających tego typu uroczystości „jeszcze za Polski”.

Najnowsza inicjatywa wspólnoty – to rozpisanie konkursu na najporządniejszą zagrodę gminy, mającego zdopingować każdego do zakrzątnięcia się w obejściu własnym bądź instytucji, gdzie pracuje, by kwiatki zasadzić, płot naprawić lub w jakiś inny sposób spowodować, by dookoła piękniej było, co ucieszy oko jak samemu gospodarzowi tak też ewentualnemu gościowi. Podsumowanie konkursu przewidziano w dniu odpustu Matki Boskiej Szkaplerznej, a nagrodami dla najlepszych będą kupony na zakup roślin dekoracyjnych.

Nie szczędzi też wysiłku wspólnota bujwidzka w promowaniu tego pięknego zakątka Wileńszczyzny. Mając w zamyśle opracowanie w przyszłości szlaków dla chętnych wędrówki w te strony, by zapoznać się jak z ich dziejami tak też niepowtarzalnymi walorami przyrodniczymi z majestatyczną Wilią w tle. A przy okazji poznać bogactwo największe – naszych rodaków, którzy w ponad 80 procentach ogółu ludności zamieszkują te strony. A wśród nich chociażby Medarda Czepułkowskiego, Grzegorza, Aleksandrę i Waleriana Butkiewiczów z Bujwidz czy też Józefa i Teresę Wąsowiczów z Balinpola.

Prawdy czynami okraszane

Będący od lat 16 na zasłużonym odpoczynku pan Medard ma na pedagogicznym „liczniku” aż 39 lat pracy, z czego lat 37 przepracował w szkole bujwidzkiej, która notabene w roku ubiegłym obchodziła swe stulecie. Zapuścił tu swe korzenie na dobre, gdyż jeszcze w roku 1964 pobudował pierwszy w Bujwidzach murowany dom mieszkalny. A że drzemie w nim wielki szacunek dla spuścizny przodków, wzniósł na dziedzińcu mini-muzeum, gdzie gromadzi różne po nich pamiątki, a przede wszystkim – przedmioty użytku codziennego. O każdym z nich ma wiedzę niespożytą, stąd czuje się tu niczym rasowy kustosz, któremu opowieści zda się w nieskończoność płyną, a chętnym gotów jest nawet zademonstrować praktycznie, jak takie toto było wykorzystywane.

Bracia Grzegorz i Walerian Butkiewiczowie oraz małżonka tego ostatniego – Aleksandra – to ci, kto przejąwszy schedę po ojcach i dziadach-pradziadach ma ponieść sztafetę pokoleniową w przyszłość. Pomni jakby tego obowiązku Aleksandra i Walerian od miesiąca dzielą radość rodzicielską za sprawą najmłodszego obywatela Bujwidz – małego Jasia. Właśnie po staropolsku brzmiącego Jasia, a nie tak dziś modnych imion zagranicznych, nierzadko żywcem z seriali meksykańskich wyjętych. Dla Aleksandry, która wyrosła na wileńskim bruku i maturę zdobyła w „syrokomlówce”, wiejskie zamążpójście – to poniekąd powrót do źródeł, gdyż właśnie stąd wywodzą się jej przodkowie.

Póki co kawalerskiego stanu Grzegorz, pracując wraz z bratem na co dzień w lesie i łapiąc się za bary z wiekowymi drzewami stron ojczystych, widzi jakże dalej niż lecące spod siekiery drzazgi. Jemu, chodzącemu po ostępach pod Drużylami, wpadł w oko zapadły w ziemię omszały słup. Gdy go oczyścił, aż oczy ze zdumienia przetarł: toż to słup graniczny państwa polskiego, oznakowany orzełkiem i rokiem 1928! Wykopał go więc, a przyniósłszy i gruntownie odnowiwszy na dziedzińcu wkopał. Tak, żeby miejsce obok na kolejne zostało, bo ma już co najmniej dwa takie upatrzone. Tam, gdzie kiedyś Rzeczpospolita swą rubież znaczyła.

W stwierdzeniu, że Józef Wąsowicz chce powodować, by ziemia bujwidzka zaczęła miodem płynąć, nie ma ani krzty przesady. Jego pasją obok pracy w szkole jest bowiem pszczelarstwo. Jakże dalej posunięte niż to amatorskie. Bo podbudowane głęboką wiedzą i nawykami praktycznymi zdobytymi na stażu w Polsce. Dziś pasieka liczy uli ponad 20, a on myślami jest już przy takiej, gdzie ma brzęczeć ponad 100 rojów pszczelich, znosić z pobliskich pól ugorem stojących, łąk i lasów nektary tam ukryte i na miód przerabiać, przynosząc dla ich właścicieli zyski, pozwalające w miarę godziwie żyć i mieć satysfakcję z dzielenia się z bliźnimi słodyczą. Której niebiańskie smaki w połączeniu z białym serem własnej produkcji do dzisiaj łechcą mi podniebienie, a ucztę dla ciała uzupełniły występem na flecie i skrzypcach Justynka i Danka – nastoletnie córki Teresy i Józefa, uczennice szkoły muzycznej w Niemenczynie. To spotkanie w jakże gościnnych progach państwa Wąsowiczów wieńczyło niezwykle treściwy dzień pobytu w gminie bujwidzkiej.

Kiedy zasiadałem do pisania relacji o nim, wiedziałem już, że tę opatrzę tytułem „Ktokolwiek będziesz w bujwidzkiej stronie…”, współbrzmiącym po części z mickiewiczowską „Świtezią”. Na zachętę do odwiedzenia tych stron i do zatrzymania się. By nasycić oczy pięknem dziewiczej przyrody, a serca i umysły – jak historycznymi tak też nam współczesnymi prawdami. Z ludźmi w rolach głównych, którzy z dnia na dzień te prawdy czynami okraszają.

Henryk Mażul

Wstecz