Podglądy

Pampersy pełne antypolskich animozji

Romualdas Lankauskas wielkim pisarzem jest. Niestety, wielkość nie zawsze chodzi tymi samymi drogami co poczytność i uznanie. Więc co tu kryć, pisarz Lankauskas czuje się niczym wzgardzony wieszcz – niedoceniony i wyalienowany. Nie dziw, że swoją frustrację zawarł w następujących gorzkich refleksjach: (...) nikt go nie słucha, gdyż ma zbyt cienki portfel (wielcy o sobie zawsze tak: w trzeciej osobie). Nikt mu nie płaci za twórczość. Faktycznie jest człowiekiem zepchniętym na margines. Ot, stojący w szczerym polu dziwak, który czasem wykrzyczy coś w tej beznadziei, ale nikt tego krzyku nie słyszy*.

Smutne to, nie? Szczęście w nieszczęściu, że nasz inżynier dusz w tej beznadziei nie traci jednak nadziei. Skazany na nie kończącą się izolację a przecież wie, iż prawdziwy diament nie zginie nawet w potoku rozwydrzonego łajdactwa i chamstwa*. Liczy, że potomni go jednak kiedyś docenią. Cóż, i obrazy Čiurlionisa dopiero po upływie stu lat trafiły do paryskich galerii* – pociesza się ze wszech miar słusznie.

Na szczęście, ten Čiurlionis współczesnej litewskiej literatury jest też wielkim patriotą. I to dzięki przeżytej na tle patriotycznym ciężkiej traumie został już za życia nie tylko usłyszany, ale też wielokrotnie zacytowany w gazecie... no i co, że coraz częściej sięgającej bruku.

Nad przeżytą przez pisarza traumą troskliwie pochylił się Lietuvos rytas, a ściślej dodatek do LrSostine. Niejaki Arunas Dumalakas, autor błyskotliwej publikacji pt. W Wilnie rozbrzmiewa polski hymn, nie tylko opisał bolesne zderzenie wrażliwego literata z polską flagą i Mazurkiem Dąbrowskiego, ale też nie poskąpił czytelnikom mądrych spostrzeżeń – własnych i Lankauskasa. Mało tego, obaj panowie przeprowadzili dochodzenie, z którego wynika co następuje: primo – prawdziwi litewscy patrioci czuliby się w Wilnie bardziej komfortowo, gdyby polskie placówki dyplomatyczne ze stolicy przeniosły się... ot, chociażby do Mickun; secundo – typowe dla takich placówek symbole narodowe, szczególnie flagi, na Litwie wypada wstydliwie ukrywać; tertio – w naszym kraju należy ustawowo zabronić wykonywania przynajmniej pierwszej zwrotki polskiego hymnu narodowego, bo jest wredna i prowokacyjna.

Ale po kolei. Najpierw o dramatycznej przygodzie pisarza, który zwykł był to tu, to tam szukać nie tyle natchnienia, co kryjówki przed otaczającą go odrażającą rzeczywistością*. Tego dnia szukał jej w wileńskim skwerku K. Sirvydasa. I może by nawet znalazł, gdyby nie, jak opowiada, mieszczący się w pobliżu i powiewający biało-czerwoną flagą polski konsulat (Lr i jego bohater uparcie trwają wyłącznie przy konsulacie, chociaż w tym miejscu mieści się też ambasada RP i Instytut Polski). A więc polska flaga bezwstydnie łopocąca w centrum wileńskiej Starówki! Pisarza-patriotę uraził już sam ten fakt. A tu jeszcze napatoczyła się grupka polskich turystów, która na widok flagi przystanęła i w porywie przesadnego patriotyzmu zaintonowała polski hymn. No, takiej bezczelności to już Lankauskas nie zdzierżył. Wykrzyczał, co o tym sądzi, a gazeta ten krzyk usłyszała i doniosła do uszu swoich czytelników.

A wszystkiemu winna ta ostentacja? Co za chamstwo umieszczać flagę narodową przed frontem ambasady, w dodatku na wysokim maszcie, skoro wewnątrz gmachu jest przestronny dziedziniec. Czyż polscy dyplomaci nie wiedzą, że w Wilnie do dobrego tonu należy „taką rzecz” zamaskować? Jak nie ukryć za murem, to przynajmniej umieścić za drzewem... a najlepiej pod drzewem. I przysypać piachem!

No bo... na wileńskiej Starówce jest mnóstwo placówek dyplomatycznych innych państw. Czy w ogóle zauważamy wywieszone przez nie flagi? One nie rzucają się w oczy – pouczył Lankauskas polskich arogantów. A jako przykład zalecanej skromności wymienił pobliską ambasadę francuską: Flaga tego państwa mieści się za płotem, zza gałęzi drzew trudno ją nawet zauważyć.

Jakkolwiek by patrzeć, ci Francuzi – autorzy zasad savoir-vivre – umieją się zachować! Zresztą, i my – Litwini – w dyplomatycznej ogładzie wyprzedzamy Polaków o lata świetlne. „Trójkolor” przy litewskiej ambasadzie w Warszawie powiewa znacznie skromniej, zaledwie nad balkonem budynku – chwali się dziennikarz Dumalakas.

Z powyższego wypada wnioskować, że dla obu panów przykrość stanowi już sam fakt, iż w Wilnie tu i ówdzie łopoczą jakieś obce flagi. My tam do takich nie przywykłszy! Niech żyje ciemnogród i zapyziałość! Obce ambasady za płoty i to jak najwyższe! A flagi za drzewa lub do suteren, by nie drażniły skamieniałych w jaskiniowym patriotyzmie obywateli. Któż bowiem jest w stanie przewidzieć, który czyich barw nie lubi? A za wykonywanie w Wilnie polskiego hymnu – natychmiastowa deportacja z kraju. Bez prawa powrotu.

Bo z tym śpiewaniem to już prawdziwa plaga. Otóż zaalarmowany przez patriotę-pisarza patriota-dziennikarz przeprowadził dochodzenie i na podstawie zeznań świadków ustalił, że hymn ten w pobliżu pałacu Paców (nowa siedziba polskich placówek dyplomatycznych) rozlega się coraz częściej. Co polska wycieczka zabrnie w te okolice, to gruchnie: Jeszcze Polska... A w tym gruchnięciu kryje się podstęp. Przejaw polskiego rewizjonizmu i nacjonalizmu. Zapowiedź odebrania Litwie Wilna. Szczególnie głośno Polacy śpiewają pierwszą zwrotkę swojego hymnu, która brzmi: Jeszcze Polska nie zginęła,/ Kiedy my żyjemy,/ Co nam obca przemoc wzięła,/ Szablą odbierzemy – skarży się dziennikarz.

To ostrzeżenie! – sugeruje czytelnikom żurnalista. W jego ciasnym wystraszonym rozumku nie mieści się widocznie, że rzadko który obywatel, niezależnie od narodowości, jest w stanie bezbłędnie zaintonować więcej niż jedną-dwie zwrotki swojego hymnu. Pierwszą śpiewa więc najgłośniej i najśmielej, bo tylko ją dobrze zna. Reszta stopniowo przechodzi w mruczando. Założę się, że i pan Lankauskas do spółki z Dumalakasem, choć to megapatrioci, drugiej zwrotce Tautiškos giesmes Kudirki raczej nie sprostają.

A więc jeżeli nasilające się śpiewanie Mazurka Dąbrowskiego w pobliżu pałacu Paców rzeczywiście ma miejsce (choć w to nie wierzę), nie trzeba się go bać, doszukiwać w nim nadeptywania Litwinom na odciski (Lr) i groźnych podtekstów. Turysta bowiem (też niezależnie od narodowości) – to taki gatunek homo sapiens, który jak tylko opuści granice swojego kraju, zaczyna być zeń niezmiernie dumny. I kocha go jakoś ogniściej.

Sama, gdy podróżując po świecie widzę łopocący na jakimś balkonie rodzimy „trójkolor”, też mam ochotę zanucić: Lietuva, Tevyne musu... Ostatnio taka chęć naszła mnie w polskim Puńsku. Na widok tamtejszego urzędu gminy. Choć to bowiem żadna placówka dyplomatyczna, na budynku urzędu (obok polskiej i unijnej) dumnie powiewa trójbarwna litewska flaga narodowa. Aż dziw, że dotąd żaden miejscowy polski megapatriota nie dostał na ten widok nerwicy żołądka i nie wezwał Rzeczpy czy Wyborczej, by tę bezczelność opisała. I zgromiła.

Ale tolerancję puńszczan (nielitewskiego pochodzenia) można zrozumieć. Im turyści z Litwy nie rozdeptują miasta, a nam – hordy najeźdźców z Polski – jak najbardziej. Przy tym śpiewanie hymnu to tylko dziecięce igraszki. Oto Dumalakas skarży się, że szalejący po Giedyminowym grodzie nielegalni przewodnicy polskich wycieczek łżą polskim turystom aż ziemia jęczy. Byle tylko oczernić Litwinów, przedstawić ich jako zbrodniarzy. Onegdaj podsłuchane bezczelne wymysły takiego przewodnika wstrząsnęły wilnianinem Antanasem Ruzgysem. Przewodnik miał twierdzić, że w czasie II wojny światowej Litwini wymordowali tysiące wileńskich Polaków. Ot, kłamliwa szuja! Ale, ale...

Obawiam się, że mogło tu dojść do pewnego nieporozumienia. Gdy się podsłuchuje, zawsze coś można pomylić, przekręcić lub uronić. Domyślam się, że przewodnik opowiadał o oddziale krwawych... krasnali. Tych, które w czasie II wojny światowej mordowały w podwileńskich Ponarach, miejscu masowych egzekucji. Zamordowano tam ponad 100 tysięcy osób, głównie Żydów (około 70 tysięcy) i Polaków (około 20 tysięcy). Skazywali hitlerowcy, wykonawcami egzekucji były właśnie okrutne krasnale ze specjalnego oddziału egzekucyjnego Ypatingas burys. W ciągu trzech lat ponarskich egzekucji oddział ten z 50 krasnali rozrósł się do kilkuset. Rekrutowali się przeważnie spośród członków paramilitarnej organizacji Lietuvos Šauliu Sajunga (Związek Strzelców Litewskich). W 1995 r., podczas wizyty w Izraelu, prezydent Algirdas Brazauskas (choć sam chłop wielki jak dąb) czemuś przeprosił za udział krasnali w eksterminacji Żydów. Polaków nie przeprosił.

Można oczywiście przewodnikom zabronić opowiadania o tym, co w czasie II wojny światowej miało miejsce w Ponarach. Albo też zobowiązać do opowiadania polskim wycieczkom wyłącznie wersji o krasnalach. Nie wiem tylko, jak postąpić z wycieczkami żydowskimi. Żydzi z żelazną konsekwencją trzymają się takich faktów historycznych. Poza tym, gdyby nawet na Litwie wprowadzić ustawowy zakaz opowiadania o Ponarach, kto wie, co oni tam plotą po hebrajsku lub w jidysz. Podsłuchuj, patrioto, nie podsłuchuj i tak ni w ząb nic nie zrozumiesz.

Zresztą, Żydzi niech sobie opowiadają co chcą. Oni dlaczegoś tak megapatriotów nie irytują jak Polacy, nawet gdy domagają się zwrotu połowy Wilna. Może dlatego, że rzadko nawiedzają nasze okolice. Młodzi się Litwą nie interesują, starzy, zwłaszcza litwacy, boją się towarzyszącego rozdrapywaniu ran bólu. Ci wszak niebawem się wykruszą i będzie po kłopocie.

Polacy – to inna bajka. Pcha ich na Litwę ogromny sentyment do wspólnej historii obojga narodów, z której są dumni (poza tym mają do nas blisko). Więc nie dziwota, że w wiosenno-letnie weekendy Vilnius przekształca się w Wilno, jak się niedawno skarżył dziennik Vilniaus diena. W celu zbadania, czegoż to te hordy lenkasów u nas szukają, Vilniaus diena wcieliła nawet do jednej z grup swoją wtyczkę, a raczej wtyka. W obawie przed dekonspiracją wtyk – dziennikarz Gintautas Diegutis – dołączył do wycieczki jeszcze w Polsce. Następnie ofiarnie towarzyszył Polakom podczas ich trzydniowego pobytu na Litwie. Nie ukrywa, że ich uważnie obserwował. Szukał haków. Ale się chyba rozczarował.

Okazało się bowiem, że polscy turyści, w odróżnieniu od zachodnich, są generalnie dość nudni. Nie rzucają telewizorami z okien hoteli i nie obsikują zabytkowych budynków litewskiej stolicy, jak to czynią przybysze z innych krajów. Poza tym nie upijają się w drzazgi i czarnoziem jak Anglicy, nie wypinają publicznie gołych tyłków jak ukilceni Szkoci, nie są hałaśliwi jak natankowani litewskim piwem Szwedzi czy Finowie, nie wyrywają też namolnie litewskich panienek jak napaleni Włosi.

Diegutis nawet na zbrodniczym śpiewaniu polskiego hymnu swojej grupy nie przyłapał. Połajał ich ino trochę za to, że wszędzie usiłują porozumieć się po polsku (chociaż przyznał, że skutecznie), ponabijał się, że w każdym zwiedzanym kościele najpierw rzucają się na kolana i dopiero po krótkiej modlitwie słuchają opowieści przewodniczki. Zauważył, że dają się naciągnąć na datki żebrzącym po polsku romskim dzieciom. Stwierdził, że chętniej niż serwowanych im przez przewodniczkę lekcji patriotyzmu słuchają historycznych anegdot (a kto nie, zwłaszcza trzeciego dnia wycieczki?). Aha, jeszcze ujawnił, że wywożą z Litwy po parę flaszek wódki, piwa, trochę chleba, sera i czekoladek, napędzając tym litewski przemysł alkoholowy i spożywczy. Miał być intrygujący reportaż o armii polskich turystów, która w każdy weekend okupuje litewską stolicę, a wyszły nudne flaki z olejem.

Jakież to wszystko prowincjonalne i żenujące. Szczególnie w wykonaniu mediów, które bądź co bądź kształtują opinię publiczną. Najpierw budują z p...dołów sensacje, lansują oszołomów, podsycają w nich nacjonalistyczne fobie, straszą Polakami trzeźwo myślących obywateli, a potem lamentują, że Litwa ciągle jest młodszym bratem Polski, a nie jej strategicznym partnerem. A przecież dla nas partnerstwo z Polską jest konieczne, żeby zapewnić sobie poparcie w realizacji polityki zagranicznej i zapewnienia bezpieczeństwa (Vilniaus diena).

Cóż, jeśli chcemy być dla Polski partnerem, wyrośnijmy wreszcie z pampersów pełnych antypolskich animozji. I jeszcze jedno, nie da się otworzyć na Zachód jakoś przeskakując Polskę i Polaków. My zresztą i nie usiłujemy. Kręcimy się tylko w kółko, następując nawzajem na pięty, szturchając się i rozdając kuksańce (...). Za to i nie zbliżamy się do żadnej Europy…* Czyjeż to złote słowa? Ano, Romualdasa Lankauskasa (ostrzegałam, że to wieszcz). Co prawda, wypowiedź dotyczy braku tłumaczeń jego książek i ich promocji na Zachodzie, ale jakże pasuje do oceny postaw, które lansują tacy jak on.

Lucyna Dowdo

*Cytaty pochodzą z wywiadu udzielonego przez pisarza kwartalnikowi Žemaičiu žeme

Wstecz