Portrety

Jej marzenie – doskonalszy świat

Renata Cytacka:

lat – 33; stan cywilny – mężatka; wykształcenie – uniwersyteckie, wydział administracji publicznej i prawa; zawód – prawnik; zainteresowania – historia, kultura; rysopis…; cechy szczególne… itp.

Są ludzie, z którymi po spotkaniu, obcowaniu czujemy się podniesieni na duchu, potrafimy się unieść ponad małostkowość codzienności i uwierzyć, że doskonalszy świat – to sprawa każdego człowieka. Właśnie do takich należy Renata Cytacka. Jest w tym szczęśliwym wieku, kiedy już się ma pewne doświadczenie – zarówno życiowe jak i zawodowe – a jeszcze się nie zdążyło zniechęcić do walki z wiatrakami…

Jej, tak dziś modna, „mała ojczyzna” – to okolice Ejszyszek, wieś Wilkańce, dom rodzinny na tzw. kolonii. Tak szczęśliwie się złożyło, że dom jej rodziców Genowefy i Józefa oraz dziadków (ze strony ojca) – Józefy i Wacława Mikutajcisów dzieliło zaledwie podwórko. Więc zarówno przekazy o tym, jak tu się ludziom dawniej żyło, jak i „udoskonalane” na poczekaniu bajki, w których wnuczka była np. Czerwonym Kapturkiem, rozwijały wyobraźnię dziecka, ciekawość świata i… pewność siebie, bo się było kochanym. A to kochanie w dzieciństwie jest nam tak bardzo potrzebne, bo rzutuje najczęściej na całe nasze późniejsze życie…

Renata miała je, również ze strony rodziny mamy – z domu Wersockiej, której rodzice – Stanisława i Michał – mieszkali o kilka kilometrów dalej (dziś na terenie Białorusi), ale w tej samej ejszyskiej parafii, w tak romantycznie brzmiącej wsi o nazwie Podzitwa. Właśnie w okolicach tej wsi ze strumyka rodzi się rzeczka Dzitwa. Dziadek – Michał Wersocki – wnuczce, która jeszcze nic o europejskich standardach nie słyszała, tłumaczył, że sowietom koniec musi przyjść, bo budowali swe państwo na bezprawiu. Nie mógł pan Wersocki im zapomnieć, jak jego, choć niezbyt zamożnego, ale solidnego gospodarza początkowo chcieli ,,razkułaczywat’”, a następnie zmusili szykanami i podatkami do oddania swej ziemi i dobytku do ich kołchozu.

Co prawda, dziadek nigdy już na tej uwłaszczonej ziemi nie pracował, nie budował ich kołchozowego raju: był pszczelarzem, garbarzem, ale nie kołchoźnikiem. Ponadto dziadek Michał cudownie grał na skrzypcach. Zresztą, cała rodzina mamy była nadzwyczaj muzykalna, rozśpiewana. Święta spędzane w domu dziadków w Podzitwie zostały w pamięci Renaty żywe do dziś. A najbardziej – to najważniejsze: złote gody dziadków. Właśnie oni byli dla swych dzieci i wnuków wzorem pożycia małżeńskiego, miłości i szacunku do siebie. Niestety, już odeszli, ale pamięć o nich – ludziach prawych i honorowych, Polakach nie wyrzekających się swych korzeni i wiary pomimo tak pogmatwanych drogach historii: okupacjach, zmianach granic, pozostaje w rodzinie.

Renata uważa, że człowiek powinien znać swe korzenie, z nich czerpać siłę ducha, czuć się bezpiecznym, bo jest na swoim i wśród swoich. Tak jak to jest w jej przypadku i za co jest wdzięczna swym rodzicom i dziadkom. W szkole lituanistka mówiła jej, że trudno o drugi taki przypadek, by w jednym nazwisku były aż dwa błędy. Miała na myśli nazwisko Renaty „Mikutajcis”, co w wersji pani miało brzmieć poprawnie po litewsku „Mikutaitis”. Na wszelkie nagabywanie o tym, dziadkowie i ojciec twierdzili: tak brzmiało ono od dziesiątków lat, a w najbliższej okolicy litewskich korzeni ani śladu… Los sprawi, że właśnie prawa do używania swojego nazewnictwa i nazwisk będzie broniła też Renata.

W rodzinie była najmłodszą: dwie starsze siostry Irenę i Lilę dzieliła od niej różnica ponad 10 lat. Kiedy była małym dzieckiem matkowały jej, a kiedy dorastała, one już opuściły dom. Jednak teraz wszystko się ustatkowało, są dla siebie nawzajem najbliższymi ludźmi i ta różnica już nie ma znaczenia.

Jej pierwszą szkołą była malusieńka początkówka w Wilkańcach. Tam pani Maria Wasilewska okoliczne dzieci uczyła. Był jeden komplet: więc wspólnie mieli lekcje pierwszaki, drugoklasiści i klasa trzecia. Był to rok eksperymentu, kiedy szkoła początkowa była trzyletnia. Dziwna to była nauka, ale ciekawa. Patrząc na starszych kolegów, pierwszaki bardzo szybko pragnęli im dorównać.

Lubiła szkołę, naukę. Rodzice zresztą to zamiłowanie umiejętnie podsycali: to z mamą uczyła się czytać (mama ciągle uzupełniała domową bibliotekę i zawsze marzyła, że gdy dzieci urosną, będzie miała dużo, dużo czasu na czytanie książek), a tato uczył ją kaligrafii. Jednak rodzice dużo pracowali: mama była kierowniczką fermy, więc wychodziła, kiedy Renata jeszcze słodko spała, a wracała, gdy już zmachane dziecko szło spać; tato miał odpowiedzialną posadę magazyniera. Więc już jako uczennica klasy czwartej była samodzielna, chociaż do szkoły musiała pójść do Ejszyszek. Te 5 kilometrów, które dzielą jej Wilkańce od miasteczka, niekiedy trzeba było przebyć na piechotę, chociaż najczęściej dzieci były dowożone przez gospodarstwo. Ale nikt nie robił tragedii z powodu tych kilkukilometrowych „spacerów”.

Szkoła w Ejszyszkach została w jej pamięci jako miejsce, gdzie wśród życzliwych ludzi – nauczycieli młodzież mogła zdobywać wiedzę i rozwijać swe zainteresowania, uczyć się być w zespole i kształtować osobowość. Jej klasa na czele ze wspaniałym pedagogiem i matematykiem panią Czesławą Śliżewską szczęśliwie dobrnęła do matury. Prawda, po klasie dziewiątej (odejściu części kolegów do zawodówek) była to jedyna w historii szkoły klasa, gdzie uczyły się same dziewczęta. W liczbie 14 były naprawdę ze sobą zżyte. Ich dorastanie odbywało się w dość trudnym okresie: zmiany ustrojowe, odrodzenie narodowe.

Ejszyszki zawsze wyróżniały się swą manifestowaną polskością. Ejszyszczanie mają trochę odrębne poczucie własnej wartości, w czym, podkreśla Renata, tylko podborzanie im nie ustępują, więc fala odrodzenia była tu bardzo silna. W szkole nie omijano też milczeniem polskich spraw, nauczyciele wraz z uczniami tworzyli koło ZPL (niestety, potem zostało to przez władze uznane za niedozwolone), prezesowane przez polonistkę Różę Juchniewicz – wspaniałą nauczycielkę i patriotkę. To dzięki jej postawie i interpretacjom, tak a nie inaczej odbierali uczniowie zarówno ojczystą literaturę, jak też rzeczywistość.

W przypadku Renaty literatura walczyła o pierwszeństwo z historią. Była „humanistką” z krwi i kości. Chociaż dzięki talentowi pedagogicznemu wychowawczyni z matematyką też nie miała problemu, bo pani Śliżewska nikogo nie pozostawiała obojętnym do swego przedmiotu i nawet największy zakuty łeb z nim się bratał. Ale Renata wiedziała, że to nie jest jej pasja i z utęsknieniem oczekiwała lekcji historii dyrektora Henryka Fedorowicza.

Matura – rok 1993. Ze świadectwem dojrzałości w ręku miała podbijać świat. Pomimo duszy humanisty była realistką, wiedziała, że na prawo, o którym marzyła (bo ten zawód dawał możliwość obrony praw ludzi – tak wówczas uważała), bez zaplecza w postaci prawniczej rodziny dostać się praktycznie nie ma szans. Jednak tak szczęśliwie się dla niej złożyło, że mogła sięgnąć po wymarzone prawo, dzięki działalności w Wilnie Uniwersytetu Polskiego. Pomimo wielkich niedogodności organizacyjnych, dzięki opiece polskich uczelni i profesorów o renomowanych nazwiskach, którzy poświęcali swój drogocenny czas, pracując faktycznie jako lektorzy, studenci UP mieli możność połknąć bakcyla wiedzy, odkrycia dla siebie nowych horyzontów.

Po trzecim roku, nękane obawami i niepewnością, dzięki wspaniałym ludziom z Uniwersytetu Gdańskiego, 16 osób z UP zostało studentami czwartego roku prawa na Uniwersytecie w Gdańsku. W odróżnieniu od poprzednich roczników z Wilna, nie tworzyli oddzielnej grupy, tylko zostali podzieleni i dołączeni do różnych grup. Czwarty rok studiów na prawie jest bodajże najtrudniejszy, więc musieli bardzo mocno przykładać się do nauki. Ale nie zawiedli pokładanych nadziei ludzi, którzy zaufali ich chęci do zdobycia dyplomu prawnika. Praktycznie wszyscy, z wyjątkiem jednej osoby, szczęśliwie zrobili magisterkę. Renata jest szczęśliwa, że podczas studiów miała możność obcowania z profesorami, którzy tworzyli system prawny Polski. M. in. obecny prezydent RP Lech Kaczyński wykładał jej prawo pracy. Klimat uczelni, kadra profesorska, poziom studiów dawał szansę na dalsze kształcenie. Kończąc studia w 1998 roku, postanowiła wraz z mężem Aleksandrem Pawłowskim – kolegą ze studiów (pobrali się na sylwestra 1998 roku) robić doktorat na katedrze prawa europejskiego.

Po powrocie do Wilna mąż otrzymał doskonałą posadę w Departamencie Prawa Unii Europejskiej, Renata była na etapie poszukiwania pracy, wszystko się jawiło w różowych kolorach… I nagle świat się jej zawalił – mąż zginął w wypadku. Zostać wdową mając 23 lata, takiego ciosu od losu się nie spodziewała. Nie widziała sensu istnienia, oddzieliła się od świata… Na szczęście, była rodzina, która się nią zaopiekowała. Ani o studiach, ani o pracy nie chciała nawet słyszeć. Żyła niczym w malignie…

W życiu często jest tak, że nieszczęścia nie chodzą w pojedynkę… W tamtym roku odeszli też dziadkowie, tragicznie zmarł brat mamy, jeszcze kilka bolesnych ciosów doświadczyła bliska rodzina. I wtedy po raz pierwszy przemknęła jej przez głowę myśl, że nie może swego bólu i smutku eksponować jako najboleśniejszego. Postanowiła założyć maskę, która przykrywała wewnętrzny ból, służyła niczym tarcza ochronna dla duszy. Znalazła stopniowo w sobie siły do podźwignięcia się. Koleżanki z Polski ułożyły sobie plan, jak ją ściągnąć na powrót do Trójmiasta: przekazały jej wiadomość, że profesor – pod czyim kierunkiem mieli z mężem robić doktorat, czeka na nią. Wyjechała więc znów do „swego” Gdańska, a raczej do Sopotu, który był jej cichą przystanią. Tam miała jakże troskliwe i delikatne wsparcie od Aleksandry Gacyk i całej jej rodziny (dziś Ola jest konsulem w Brukseli), Ewy Chodkowskiej i wielu, wielu innych życzliwych ludzi. Poznała wielu wspaniałych wilniuków, członków Towarzystwa Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej, z którymi można było porozmawiać o Wilnie, jakiego już nie ma oraz o losach AK, łagrach, przymusowej emigracji, jak rownież opowiedzieć i przybliżyć dla nich teraźniejszość grodu znad Wilii.

Postanowiła, by zagłuszyć wewnętrzny ból, wypełnić cały swój czas działalnością. Była więc nie tylko praca nad doktoratem, ale też przeróżne kursy kształceniowe m. in. podyplomowe studia handlu zagranicznego. Imała się wszystkiego, by tylko nie pozostawało wolnych chwil. Wiele zarówno wiedzy, jak i duchowych przeżyć, odpowiedzi na wewnętrzne rozterki i życiowe pytania w rodzaju: dlaczego akurat nas spotyka to, co wydaje się musiało przecież ominąć, znajdywała podczas obcowania z oo. jezuitami z Gdyni. W ich siedzibie odbywały się bardzo interesujące dyskusje o filozofii życia, poszukiwaniu jego sensu, szukano odpowiedzi na tzw. trudne, a jakże niezbędne dla normalnego funkcjonowania człowieka w społeczeństwie pytania. Starała się też nie opuścić mądrych, głębokich kazań wygłaszanych przez dominikanów w bazylice św. Mikołaja w Gdańsku.

Stopniowo potrafiła się wyciszyć i całkiem inaczej spojrzeć na świat, którego wcale nie musiała być alfą i omegą. Dostrzec innego człowieka, otworzyć się na ludzi i żyć tak, by w twoim codziennym działaniu nie zabrakło niech nawet małych uczynków i myśli służących bliźniemu. Dzięki wspaniałym ludziom – zarówno osobom duchownym, jak i świeckim, których miała możność poznać w Trójmieście, odkryła dla siebie inny wymiar codzienności. Pojęła dobitnie od setek lat przez filozofów głoszoną prawdę, że tylko życie, w którym jest miejsce na pracę dla innych, ma sens.

Wkrótce Renata znalazła wielce pasjonujące zajęcie. Otóż w „jej” Ejszyszkach został otwarty Dom Polski, a jego dyrektorką została jej szkolna koleżanka Grażyna Zaborowska. I już „musiała” tworzyć projekty, by dla swoich ziomków (nigdy nie wyrzekała się „małej ojczyzny”, wiejskiego pochodzenia), ludzi szlachetnych, dużo i jakże ciężko pracujących pokazać odrobinę „wielkiego świata”. Nie zawahała się zaprosić na prowincję uznaną śpiewaczkę operową: wykwintne stroje artystek, szlachetny dźwięk fortepianu (który notabene trzeba było na gwałt wypożyczyć w szkole sztuk pięknych) i mało tutejszym ludziom znana, ale światowej sławy muzyka, tak wyciszyły salę, że obecni na niej nawet oklaskami bali się zakłocić ten nastrój. Potem były inne projekty: zaproszenie renomowanych plastyków na zajęcia z dziećmi, które od obcowania z wielkimi, acz wielce „prostymi” ludźmi wprost na oczach się przeistaczały z zahukanych wiejskich dzieciaków w twórcze jednostki. Dzięki kontaktom z oo. jezuitami udało się jej też zaprosić o. Wojciecha Żmudzińskiego SJ, dyrektora Centrum Kształcenia Liderów i Wychowawców im. Pedro Arrupe do swego rejonu, by wygłosił serię odczytów dla nauczycieli. Projektów i pomysłów było bardzo dużo, a zostały one zrealizowane wówczas w Domu Polskim.

W ferworze działalności była na tyle „bezczelna”, że zgłosiła swoją kandydaturę do Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności na uzyskanie stypendium Line Kirklanda. I je otrzymała! Przez rok forsownie się kształciła w Krajowej Szkole Administracji Publicznej w Warszawie na kierunku: władza rządowa. W tej szkole doskonalą swe kwalifikacje pracownicy administracji rządowej. Jest ona dwuletnia, natomiast dla osób z zagranicy ćwiczenia trwają rok, a przez to są bardzo intensywne. W jej zagranicznej grupie byli słuchacze z Ukrainy, Albanii i ona – z Litwy.

Los chciał, że właśnie po wykorzystaniu stypendium została zaproszona do swoich rodzinnych Ejszyszek, a raczej – do Solecznik, by pełnić obowiązki doradcy mera rejonu solecznickiego Leonarda Talmonta. Pozostawiła więc niedokończony doktorat i przyjęła propozycję pracy „u siebie”. Bardzo chciała zdobyte wykształcenie i wiedzę – nie tylko z zakresu prawa – ale i stosunków międzynarodowych, funkcjonowania mechanizmów Unii Europejskiej, międzyludzkiego obcowania przenieść na rodzimy grunt. Na tym stanowisku przepracowała dwa lata.

Dzięki tej działalności po paru wykreślonych z życiorysu latach odczuła smak życia, a raczej jego przedsmak… Spostrzegała, że ludziom czasami trudno z nią obcować, bo po prostu nie wiedzieli, jak mają się zachować: współczuć, udawać, że niczego nie widzą… Widziała to, odczuwała i starała się nie obarczać zbytnio swoją osobą kolegów. Wtedy poznała przyjemność obcowania internetowego. Były to lata interesujących wydarzeń historycznych, więc tematów do dyskusji nie brakło. Zważywszy, że temat jej pracy doktorskiej brzmiał „Zrównoważony rozwój Republiki Litewskiej”, na tematy „jak jest w Polsce, a jak na Litwie”, chociaż nie tylko na te, chętnie zabierała głos… Właśnie podczas buszowania w internecie poznała Mariusza Cytackiego. Sytuacja była dość zabawna: ona, Polka z Litwy była w Gdańsku, on zaś – obywatel Polski – pracował na Litwie. Wymiana poglądów na swoje kraje, dyskusje ich zbliżyły, ciekawie im było ze sobą. Kiedy przyjechała na Litwę na kolejne wakacje umówili się na spotkanie…

Konfrontacja internetowej znajomości z realnym obcowaniem okazała się wielce sympatyczna. Od czterech lat są ze sobą w więzach małżeńskich. Renata została mamą dwóch uroczych dziewczynek: Kasi i Małgosi, które też będą musiały walczyć o poprawność pisowni nazwiska i imion w języku państwowym (noszą po dwa imiona i nazwisko zapisane zgodnie z pisownią polską). Jej mąż – Mariusz Cezary Cytacki – prowadzi w grodzie Giedymina firmę, mając tutejsze korzenie. Jego babcia pochodzi z Wilna, gdzie na świat przyszła też mama… I musi przyznać, że mąż coraz bardziej wchodzi w krąg problemów społeczności polskiej na Litwie. Ale w rodzinie jest bardzo ważne, że na tym człowieku Renata może polegać, bo wie, że solidny, stanowczy mężczyzna jej nie zawiedzie. Jak każda kobieta ceni ogromnie opiekuńczość i czułość, którą potrafi otoczyć ją i dziewczynki. Czuje się szczęśliwa jako kobieta i matka, może tym bardziej, że tego szczęścia już w życiu się nie spodziewała. Ona wie, jak kruche ono może być, więc ceni je może bardziej niż inni…

Dziś mieszkają z rodziną we własnym domku w… Jaszunach. Kiedy ona pracowała w Solecznikach, a mąż w Wilnie, postanowili „żeby było sprawiedliwie” osiedlić się w miejscowości położonej w połowie drogi ich miejsca pracy. Teraz, kiedy po urlopie macierzyńskim Renata została zaproszona na stanowisko sekretarza Rady rejonu wileńskiego, wraz z mężem pracują w Wilnie, a mieszkają, oczywiście, w Jaszunach.

To osiedle-miasteczko z bogatą historią, mogące poszczycić się dziś pięknie odnowionym kościołem, ambitną Szkołą Średnią im. M. Balińskiego, coraz to umacniającą się wspólnotą lokalną i pięknym położeniem w zakolu Mereczanki, staje się powoli coraz bliższe. Tym łatwiej się oswajają, że leży ono dosłownie na wyciągnięcie ręki od stolicy. Chociaż Renata przyznaje, iż z powodu pracy, która częstokroć za nic nie chce się zmieścić w przepisowych ośmiu godzinach, nie może należycie zająć się otoczeniem ani bardziej aktywnie włączyć się do lokalnego życia. Ale wierzy, że to się z czasem zmieni; ot, chociażby, kiedy dziewczynki urosną. Dziś obie siostrzyczki już są przedszkolakami i codziennie wraz z tatą i mamą pokonują bez problemu kilometry.

Obowiązki sekretarza Rady, które Renata Cytacka pełni od 2006 roku, w dużym skrócie można określić jako przygotowanie „gruntu” do obrad Rady. Bardziej szczegółowo je rozpatrując należy dodać, że jest to ustawowo-prawne sito zgłaszanych spraw i ustaw, które są opiniowane przez prawników, komitety. Renata ma zadbać o to, by obrady Rady przebiegały sprawnie. Poza tym trzyma rękę na pulsie spraw, będących w ten bądź inny sposób w kompetencji Rady.

Niestety, specyfika rejonu wileńskiego jest taka, że wiele z nich dotyczy spraw mniejszości narodowych. Odpowiadając na pytania urzędów, wysyłając listy z odpowiedziami musi przewertować niekiedy po kilkadziesiąt ustaw zarówno litewskich, polskich jak też unijnych, by opierając się na suche paragrafy prawa uargumentować rację postępowania m. in. wspólnot lokalnych. Jako przykład wymienia nazewnictwo ulic, ich pisownię również w języku polskim.

Jest prawnikiem i wie doskonale, że na dzisiejszym etapie ukształtowania władzy w państwie, należy się kierować prawem, a nie emocjami, jakkolwiek oczywiste i krzywdzące byłyby kwestie nieporozumień, choć z racji przynależności do mniejszości narodowej nie zawsze udaje się jej odizolować od emocji. Z drugiej strony, naprawdę trudno mówić spokojnie o tym, że w zjednoczonej Europie mogą komuś przeszkadzać szyldy z nazwami ulic, wykonane w języku większości zamieszkującej daną miejscowość i umiejscowionymi obok (poniżej) nazwami w języku państwowym. Podobnie jak bardzo popularne w naszym kraju jest postępowanie, kiedy to o sprawach zasadniczych dla mniejszości mówi się w komisjach lub na forach bez udziału tychże mniejszości.

By zmienić tę sytuację, zdaniem pani Renaty, potrzeba nam wielu kompetentnych, zaangażowanych ludzi na wszystkich szczeblach władzy, zarówno w samorządach jak też w administracji państwowej, by potrafili językiem prawa i ustaw przekonywać do swoich racji. Wiele spraw przegapiliśmy w początkach budowy państwa właśnie z powodu, że nie mieliśmy odpowiednich specjalistów. Dziś, na szczęście, sytuacja się zmienia. W obronie swoich racji musimy nie bać się stosować w odpowiednim czasie kroków prawnych i stanowczych, czasem może nawet radykalnych środków.

Pani Renata wierzy, że dzięki jedności i ukierunkowanej pracy możemy liczyć na sukces w zjednoczonej Europie. Ale każdy krok wymaga wiele pracy przygotowawczej i późniejszej konsekwentnej realizacji. Właśnie w tym wykazała się Renata Cytacka na swoim stanowisku, chociaż skromnie swoją rolę przemilcza. Wyznaje natomiast, że o ile jej praca pomoże mieszkańcom rejonu w zbudowaniu demokratycznego modelu społeczeństwa, będzie odczuwała ogromne zadowolenie. Jest bowiem przeświadczona, że misją każdego człowieka jest otrzymany w sztafecie pokoleń świat spróbować chociaż odrobinę udoskonalić i trochę lepszy przekazać tym, kto przyjdzie po nas.

Janina Lisiewicz

Wstecz