Jego Wysokość SŁOWO

Fajna babka i superlaska

Tę pogawędkę o języku polskim zaczniemy od powieści rosyjskich pisarzy Ilfa i Pietrowa. „Dwanaście krzeseł”, a dokładniej – od słownictwa jednej z jej bohaterek – Eluni Ludojadki. I tu od razu mam kłopot z tą Ludojadką. Chodzi o to, że o ludziach, zjadających swoich bliźnich, mówimy: ludożercy. Ludojadem nazywamy raczej zwierzęta – tygrysy, rekiny żarłacze – polujące na ludzi. Od razu muszę się jednak zastrzec, że przydomek pięknej Eluni nie ma nic wspólnego ani z tygrysami, ani z rekinami żarłaczami. Chodzi o co innego.

Oddajmy jednak głos autorom. Niestety, nie mam polskiego przekładu (napisana w roku 1928 powieść ta przetłumaczona została na język polski już w roku 1931) i nigdy tych „Krzeseł” w polskiej wersji nie czytałam, choć dawno o tym marzę, by się przekonać, jak tłumacz poradził sobie językowo, bowiem utwór składa się niemal z samych zwrotów idiomatycznych, a więc nieprzetłumaczalnych na inny język. Zostaje mi tylko podać w streszczeniu kilka fragmentów rozdziału „Elunia Ludojadka” .

Słownik Wiliama Szekspira, według obliczeń badaczy, składa się z dwunastu tysięcy słów. Słownik Murzyna plemienia ludożerców „Mumbo-Jumbo” składa się z trzystu słów.

Eluni Szczukinej w zupełności wystarczało trzydziestu.

Wyrazem najważniejszym w jej słowniku był okrzyk „cho-cho!”. Był uniwersalny. Zależnie od okoliczności wyrażał ironię, zdziwienie, zachwyt, nienawiść, radość, pogardę, zaspokojenie. Każdy mężczyzna, bez względu na wiek, był chłopysiem, poza tym był też, zresztą jak i każda kobieta, Ulą. (Ula – końcówka spieszczonych imion: Miszula, Zinula).

Było też oho!, koszmar, (wyrażenie najwyższego zachwytu), a nawet całe zdanie: Proszę mnie nie uczyć.

Ci, którzy czytali tę powieść, albo też oglądali film o dwunastu krzesłach z rzekomymi brylantami, których Ostap Bender na próżno szukał, a znalazł je czytelnik i widz (w postaci błyskotliwego dowcipu powieści i całej plejady wspaniałych aktorów, grających w tym filmie), pamiętają, że wielki kombinator dokonał z Elunią transakcji polegającej na wymianie krzesła na ukradzione u obfitokształtnej madam Gricacujewej pozłacane siteczko, przez które w najlepszych domach Filadelfii pije się herbatę.

Ale co ma piernik do wiatraka, spytacie. A ma, ma. Po pierwsze, powiedzenie to nie jest zbyt wyraziste, bo wiatrak miele niezbędną dla piernika zboże na mąkę, więc jednak coś tam ma. A po drugie, czyż nie wydaje nam się ta rosyjska Elunia lat dwudziestych ubiegłego wieku jakaś bardzo znajoma? Czy my się też nie ograniczamy czasem do – no, może nieco więcej niż trzydzieści – wyrazów?

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy pisałam „Przecinki”, czyli pogawędki na tematy językowe, przeznaczone dla młodzieży szkolnej, niejednokrotnie przypominałam moim młodym czytelnikom, że bogactwo synonimiczne języka polskiego jest wprost nieprzebrane i oprócz wytartych, postrzępionych, niemal dziurawych od częstego używania określeń fajny i ładny są również: piękny, uroczy, miły, śliczny, cudny, cudowny, niebrzydki, estetyczny, malowniczy, efektowny, zdolny, błyskotliwy, niezawodny, atrakcyjny, urodziwy, dorodny, nadobny, niczegowaty, wspaniały, czarowny, czarujący, wdzięczny, zachwycający, urzekający, wykwintny, ponętny, powabny, pociągający, zajmujący, wytworny, wyszukany, elegancki, szykowny i wiele, wiele innych określeń, po które zależnie od opisu zdarzenia, sytuacji, osoby lub przedmiotu warto sięgnąć, nie zubożając języka jedynie do ładnego i fajnego.

I tu kilka słów o wyrazach fajny, fajnie, których, przyznam, nie darzę szczególną sympatią. Owszem, dobre, powiedziałabym, poręczne są w rozmowie kolegów, natomiast jako wyrazy potoczne, kolokwialne, rażą na łamach gazetowych, co się jednak nie tak rzadko na naszym wileńskim gruncie medialnym zdarza. Zdarza się zresztą wiele innych rzeczy. Na przykład podpis pod zdjęciem: Wczorajszy koncert był obciachem.

Kto wie jednak, czy nie przyjdzie nam zatęsknić za starymi, do niemożliwości wyeksploatowanymi słówkami fajny i fajnie? Bo to, co zamiast nich dziś mamy, wcale nie jest lepsze. Mamy: spoko, cool (czyt. kul), masakra, super, ekstra, mega. Na razie panoszące się niepodzielnie w Polsce, ale tak jest, że taka czy inna moda językowa – zresztą jak każda inna moda – zawsze przychodzi również do nas.

Zwłaszcza każdego roku po lecie, kiedy to znaczna część młodzieży spędza wakacje w Polsce, czy to u krewnych, czy też na wszelkiego rodzaju obozach. Przychodzą jesienią do szkoły lepiej mówiący po polsku, przez pewien czas dobrze sobie radzą ze spółgłoskami średniojęzykowymi, nie zmiękczają dźwięku l (to znaczy mówią las, a nie z wileńska lias). Tylko się cieszyć.

Jest też jednak druga strona medalu. Przywożą i starają się naśladować język młodzieżowy rodem z Polski. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie te totalne, odlotowe i odjazdowe supery, coole, maksy, spoki, megi i inne masakryczne masakry, które w połączeniu z naszymi wileńskimi szwabrami, sztukaturkami, chalawszczykami, chałujami, bałtunami, tupiznami, strachaludami, bałdziankami, triepłami, kierepłami dają naprawdę wybuchową mieszankę.

Powyższe przykłady – a większość znam również z autopsji – zaczerpnęłam z pracy „Słownictwo socjolektu młodzieży polskiego pochodzenia w Wilnie”. Autorem jest wykładowca Katedry Filologii Polskiej Uniwersytetu Wileńskiego Mirosław Dawlewicz, któremu tą drogą jeszcze raz dziękuję za miły i jakże wartościowy dla mnie prezent w postaci tej książki.

Próbuję sobie wyobrazić, jakby wyglądał taki polsko-litewsko-rosyjsko-angielski slang wileński. Może tak będzie za lat kilka opowiadać współczesna Elunia Ludojadka innej Ludojadce o wczorajszej udanej „imprezce”? Żadnego z tych wyrazów nie wymyśliłam. Te „wileńskie” wzięłam ze wspomnianej wyżej książki Mirosława Dawlewicza, analizującej socjodialekt młodych wilnian polskiego pochodzenia.

I tu mała dygresja. Zawsze uważałam i nadal uważam, że określenie „polskie pochodzenie” nie powinno się odnosić do nas, Polaków, obywateli litewskich, bo nie jest ono równoznaczne z narodowością polską. Przypuszczam, że większość z nas nie czuje się Litwinami polskiego pochodzenia, a Polakami, którzy z racji mieszkania na Litwie (podkreślmy – od wieków) są jej lojalnymi obywatelami i niewątpliwie ją kochają. Może jednak niektórzy z tych, bez żenady co drugi wyraz polski zastępujący rosyjskim, są już rzeczywiście tylko „polskiego pochodzenia”?

Posłuchajmy jednak wyimaginowanej, acz wielce prawdopodobnej relacji współczesnej Eluni:

Wczoraj była super odlotowa masakryczna bałdzianka. Przyszedł taki jeden chalawszczyk, szustry megaprydurek, drugi był taki superodjazdowy, choć totalne triepło, i dwie kierepłowate abiezjany. Prykolna szewielura jednej wyglądała coolowo, masakrycznie, a druga, ta kierepłowata, była jak totalny strachalud i nie umiała łapać kajfu. Mówię tobie, masakra!

Mam nadzieję, że Czytelnicy potrafią to sobie przetłumaczyć na polski.

Wróćmy jednak do przywołanych wyżej coolów (czyli kulów), spoków i masakr. Powołam się tu na najwyższy autorytet językowy, jakim jest w moim przekonaniu profesor Jan Miodek.

„W jednym z numerów „Gazety Telewizyjnej” – dodatku „Gazety Wyborczej” – przeczytałem: Być niedojrzałym, swobodnie latającym sobie po świecie chłopcem jest na pewno fajnie i cool – przez rok, 10, 20 lat”. (...)

Kiedy miałem 20-30 lat, a były to początki mojej działalności zawodowej popularyzatora wiedzy o języku, na prawie każdym spotkaniu z młodzieżą szkolną zwracałem jej uwagę na psychiczną potrzebę używania określenia fajny, fajnie w nieoficjalnych sytuacjach komunikacyjnych i zarazem na rażącą ich niestosowność w tekstach oficjalnych – w czasie lekcji, w pracy pisemnej, w czasie egzaminu, w wywiadzie radiowym i telewizyjnym. Cytowałem kandydatkę na studia polonistyczne, która w czasie egzaminu wstępnego o jednym z utworów Cypriana Kamila Norwida powiedziała, że „poeta osiągnął w nim fajny nastrój” (...)

Ale fajna babka! – to typowa wypowiedź moich rówieśników i ludzi starszych ode mnie na widok ładnej dziewczyny, kobiety. Dzisiaj laska jest super, ekstra, mega i cool. (...)

A swoją drogą ciekawą ewolucję znaczeniowo-stylistyczną przebył w polszczyźnie angielski przymiotnik cool. Dosłownie znaczy on tyle, co „chłodny, zimny, opanowany, spokojny” (...). U nas od etymologicznego chłodu doszliśmy, używając formy cool do parafrazy znaczeniowej „coś bardzo miłego, wspaniałego, udanego”, a ktoś, kto jest cool, jest „wyjątkowo miły, sympatyczny, ładny, atrakcyjny, wspaniały” – pisze profesor Miodek we wspomnianym już poradniku „Słowo jest w człowieku”.

Cool to jednak kaszka z mlekiem w porównaniu z masakrą oraz potworkowatym jej krewniakiem – przymiotnikiem masakryczny. Dosłownie przed kilku dniami wynotowałam wypowiedź jednej ze znanych postaci polskiej estrady Patrycji M.: „Na scenie czuję się masakrycznie i jestem kobietą z jajami”. W tłumaczeniu na normalny język to by mniej więcej znaczyło: „Na scenie czuję się wspaniale i jestem przebojową, spełnioną kobietą”.

Tak często w dzisiejszej polszczyźnie słyszymy wyrazy: masakra, masakryczny, masakrycznie i to nie tylko w wypowiedziach młodych użytkowników języka, że wypada poświęcić im kilka chwil. Zajrzyjmy najpierw do Słownika wyrazów obcych: masakra (fr. massacre) – zabijanie, mordowanie, zwłaszcza masowe, w okrutny sposób. Podobnie określa znaczenie tego wyrazu Słownik języka polskiego. Pochodnych od masakry przymiotnika i przysłówka słowniki nie rejestrują.

Znów poprosimy o głos profesora Jana Miodka, który porusza w poradniku językowym „Słowo jest w człowieku” „niedobrą, budzącą niepokój modę” na używanie agresywnych, epatowanych krwią, bólem, rozpaczą wyrazów, zwłaszcza w sprawozdaniach sportowych (faulowany zawodnik to zawodnik demolowany, nad którym obrońca pastwi się, katuje go, a jego drużyna jest rozstrzelana).

„Jednym zaś z najbardziej ulubionych słów młodego pokolenia – jakże to znamienne – stała się masakra. „To będzie absolutna masakra” – tak się na przykład zapowiada w jednym z młodzieżowych czasopism muzycznych atrakcyjny koncert. A w miejscach publicznych dobiegają do moich uszu konstrukcje: dziś była w pracy niezła masakra, ćwiczenia poranne to była masakra, ale nam zrobił masakrę na kolokwium.

Od masakry młodzi Polacy urobili przymiotnik masakryczny, który – choć prowokujący brzmieniowo do skojarzeń z postacią makabryczny – absolutnie nie jest z nią tożsamy, ba – jest nośnikiem maksymalnie pozytywnych treści: film masakrycznie wspaniały, masakrycznie dobry kawałek, impreza była masakryczna (albo rozwaliła mnie, czyli „rozłożyła na łopatki”), była masakrycznie cool.

Jak pisze Bartek Chaciński w swym Wypasionym słowniku najmłodszej polszczyzny (Kraków 2003), w internetowym blogu znaleźć można i takie przykłady, jak: mam masakrycznie trudne zadanie z matmy, mam masakrycznie wielką fazę po dragu zwanym miłość albo masakrycznie zakupowo zaszalałam.

Tyle profesor Miodek i Bartek Chaciński o masakrze. A ja kończę ten odcinek sprostowaniem i przeprosinami Czytelników, zwłaszcza kibiców sportowych.

Otóż w poprzednim odcinku popełniłam klasyczne przejęzyczenie. Pisząc o tym, że moja półroczna wnusia podczas meczu Hiszpania – Niemcy „ubrała się” na czerwono, co miało symbolizować sympatię do drużyny hiszpańskiej, tak się skoncentrowałam na tym, czy lepiej określić to czerwone ubranko jako bluzeczka, czy jako kaftanik, że automatycznie napisałam „mistrzostwa świata” zamiast „mistrzostwa Europy”, choć doskonale wiedziałam, o co chodzi, bo oglądałam wszystkie mecze. No cóż, to jeszcze raz dowodzi, że ludźmi jednak rządzi prywata. Własna wnuczka, zwłaszcza półroczna, jest bezkonkurencyjna. Nawet jej kaftanik.

Łucja Brzozowska

Wstecz