Na biograficzno-geograficznym szlaku Józefa Mackiewicza

Czarny Bór na skrzyżowaniu ludzkich losów

(Ciąg dalszy. Początek w nr 4, 6-7 br.)

Tegoż to wieczoru wszedł na dziedziniec mojej posiadłości Wincenty Woronko, sołtys, i powiada:

– Panu iść na pięć dni szosa lidzka ze śniegu czyścić.

– Dlaczego mnie?

– A to komuż! – rzucił ze złością. – Naszej gromadzie koleja wypadła w gminie. I wszystkim iść trzeba. Bez różnicy.

Samogonem z ust na mrozie niosło od Woronki na dobre pięć metrów. Pojono go od rana do rana, bo od niego zależało i wyznaczenie na roboty, i na roboty do Niemiec i furmanki do obozów pomocniczych na front, i dziesiątki innych plag, od których każdy absolutnie chciał się wykręcić. Sołtys pił, ale nie mógł sprostać interwencjom, boby musiał chyba zwolnić wszystkich, ukryć wszystkich, nie zapisać ani jednej kury we wsi i samemu dostać kulę w łeb. Zachrypł więc tylko i schamiał jeszcze bardziej, ani ze swej woli, ani winy. Powiedział i trzasnął furtką.

– Panie Woronko!

– Dać mnie święty pokój! – machnął ręką odchodząc.

(Józef Mackiewicz „Spotkania”)

Zimą też było tam pięknie – wspomina córka Mackiewicza, Halina – w dzień jeździło się na nartach, wieczory były dłuższe, można więc było dłużej z ojcem poobcować; przeważnie w soboty i niedziele, bo wtedy właśnie przyjeżdżała z Wilna do Czarnego Boru. No a latem chodziło się na grzyby, jagody, grywało w krokieta.

W niedzielę Barbara Toporska szła na nabożeństwo do kaplicy urszulanek. Józef Mackiewicz nie chodził, acz był człowiekiem religijnym. Małe osiedle, wszyscy się tu znali, wścibskie miejscowe baby, złośliwe języki. Często nawet zza płotu podglądały, co na dziedzińcu domu Mackiewicza się dzieje; Halina starała się więc unikać tego otoczenia. O wiele lepiej się czuła, gdy z matką wyjeżdżała na wakacje do podwileńskiej Puszkarni u Romanowiczów. Tam kilka lat mieli letnisko – u Ireny Romanowicz, Rosjanki. (Jej pierwszym mężem był Andrejew).

„Tutejsi” i – sytuacje ekstremalne: wojna, okupacja sowiecka, niemiecka… Wszystko to Józef Mackiewicz opisał w swoich utworach.

Adwokat Sopoćko

Barbara Toporska na nabożeństwa uczęszczała, ale kontaktu z siostrami urszulankami raczej nie miała. Józef Mackiewicz – też nie. No a z księdzem Sopoćką? Nigdzie o tym nie wspomniał, nie napisał. Natomiast opisał spotkanie z innym Sopoćką, wileńskim adwokatem – w kontekście dramatycznych wypadków, jakie rozegrały się w Wilnie w czasie niemieckiej okupacji. Tego Sopoćkę Mackiewicz znał dobrze, ona – Halina – znała jego córkę Tulę…

Znany jest fakt rozstrzelania w Wilnie na przełomie lat 43-44 dziesięciu „najwybitniejszych Polaków”, jak to stało w oficjalnym komunikacie Gestapo. Nie będę więc sprawdzał dokładnych dat, ani pełnej listy nazwisk, z których nie wszystkie pamiętam. Chciałbym dorzucić tylko garść wspomnień osobistych o wypadkach, które powinny posiadać szczegółową monografię. Nie pamiętam nawet nazwiska tego fatalnego agenta litewskiej sekcji Gestapo, który został zastrzelony gdzieś w okolicach, zdaje się, między św. Jakubem i Mostem Zielonym, a który stał się pretekstem do straszliwego odwetu. Nazwisko to było wówczas głośne. [Marijonas Padaba – uw. A. A. B.]. Ponieważ był Litwinem, więc w nastroju pasji politycznych, porachunków, terroru, gwałtu i rozpasanej nienawiści, rozpętał namiętną dyskusję, w której niektórzy twierdzili, że odpowiedzialność za mord dziesięciu spada wyłącznie na Niemców, a inni, że dokonany został za poduszczeniem „Litwinów”.

Oczywiście ta druga wersja nie miała żadnego uzasadnienia, prócz litewskiej narodowości agenta. „Litwini” jako tacy nie ponosili zań większej odpowiedzialności, niż „Polacy” na przykład za rzekomą agentkę Gestapo Wyleżyńską, też zresztą zastrzeloną na ulicy. Poza wszystkim jednak przeczył temu fakt, że na pierwszym miejscu owych dziesięciu rozstrzelanych w odwet widniało nazwisko Mieczysława Engla. Mieczysław Engel należał do rzędu tych bezkompromisowych Polaków i najszczerszej wody patriotów, którzy cieszyli się jednocześnie szacunkiem wszystkich narodowości Wilna. Litwini odnosili się doń przyjaźnie. Powiadano, iż dlatego, że bronił w okresie wojewodowania Bociańskiego oskarżonych przed sądem Litwinów, ale w rzeczywistości tylko on i adwokat Sopoćko odpowiadali zawiłym litewskim przepisom, które dawały prawo na występowanie w sądach i takie też prawo przyznano im z miejsca po wkroczeniu Litwinów jeszcze w roku 1939.

* * *

Zaraz po zabójstwie agenta, szef Gestapo (nie pamiętam tego nazwiska) wściekł się. Tytułem represji kazał aresztować w nocy owych „dziesięciu najwybitniejszych” i natychmiast, ale to natychmiast, rozstrzelać na podwórzu Łukiszek, nie wywożąc ich nawet na Ponary, które były normalnym miejscem kaźni. Z piekielnego pośpiechu wynika pewna charakterystyka ilustracji: Fama głosiła, że pospieszył w ten sposób, aby mu wyższe władze nie przeszkodziły w wykonaniu wyroku. Zdaje się, że tak było w istocie. A zatem szef Gestapo posiadał tak dalece nieograniczoną władzę, ażeby bez konsultacji jakiejkolwiek, miejscowej czy centralnej, pozwolić sobie na czyn podobnie krwawej rozprawy, nie tak jednak wielką, by się nie obawiał, że decyzja jego może być zakwestionowana. Zwłaszcza osoba prof. Pelczara nasuwać mu mogła pewne obawy pod tym względem. Prof. Pelczar był sławą naukową na miarę europejską. Studiował w Wiedniu i w Berlinie, miał tam dużo znajomych i przyjaciół. Niemcy, po wkroczeniu w r. 1941, okazali mu dużo respektu. Chcieli z nim nawet rozmawiać, co oczywiście, w tych warunkach, w jakich obracała się polityka niemiecka, nie miało żadnego sensu.

Córka mec. Engla pracowała w tym czasie jako maszynistka w „Gebietskommissariat Wilna-Stadt”. Pobiegła też natychmiast do komisarza Hingsta. Drogą przerozmaitych protekcji zaalarmowano władze wyższe w Kownie i sprawę udało się przeforsować do Berlina, gdy już… dawno było za późno. Sprzątnięto trupy, koniec.

Jednocześnie Gestapo zarządziło aresztowanie trzystu Polaków w mieście, których wsadzono i – wywieziono. Dokąd?

Opowiadał mi później, aresztowany między innymi, wspomniany wyżej adwokat Sopoćko. Droga szła przez ulicę Legionową na… Ponary. Sopoćko opowiadał mi to przy kieliszku wódki, swoim zwyczajem zwężając usta, gdy chciał powiedzieć jakiś dowcip: – Sam rozumiesz… No cóż. W aucie wstał ksiądz, gdyśmy jechali serpentyną w górę i błogosławił wszystkich na śmierć. Sam rozumiesz.

Ale szosa na Ponary prowadzi też do Koszedar, a do Prowieniszek jechało się przez Koszedary. Wszystkich trzystu zawieziono do Prowieniszek. Jednakże wspomniane interwencje i ponoć niezadowolenie władz wyższych z rozstrzelania Pelczara itd. wpłynęły na cofnięcie zarządzenia Gestapo. Zdaje się, że już po miesiącu wszystkich zwolniono i wrócili do Wilna.

– Bardzo tam było strasznie? – pytałem Sopoćkę.

– Nieee. Za łapówki można było jeszcze wytrzymać. Nieprzyjemnie tylko. Ciągniesz na przykład jakieś kłody po pas w torfianej łące, a tu na ciebie jakiś cham wrzeszczy. Można było wytrzymać, tylko że w każdej chwili, za najmniejsze coś – nie – tak, mogli zastrzelić. Nieprzyjemnie. Sam rozumiesz.

(Józef Mackiewicz „Prowieniszki”)

„Opatrzność” pod okiem Opatrzności

Czyżby tego domu, acz i usytuowanego na ustroniu, okolonego lasem, nigdy nie odwiedził sołtys Woronko? Teoretycznie – musiał tu kiedyś zajrzeć. Czy „tego krewniaka” właścicielki domu, „Wacława Rodziewicza” uznał był „za starego” na ciężkie – społem – roboty? Chyba tak właśnie było, skoro nawet Niemcy machnęli na „Rodziewicza” ręką. Zawędrowali tu kiedyś, przeszukując okoliczne lasy. Chcieli „Rodziewicza” zabrać do robót na lotnisko w wileńskim Porubanku, ale uratował go jego siwy zarost, „za stary” – stwierdzili.

Z tymi „drugimi” Niemcami nie było żartów. Za tamtych, w 1-ej światowej było inaczej, jakoś tam można było z nimi się dogadać. Właśnie wtedy ks. Michał Sopoćko rozpoczął duszpasterstwo w Taboryszkach. Został mianowany wikariuszem tamtejszej parafii. Przyjechał tam w pierwszych dniach września 1914, tuż po wybuchu wojny. Taboryszki… Najgorsze to tam były układy z księdzem proboszczem…

Autor „przewrotu” w parafii

„Oto przypominam, jakem po raz pierwszy przyjechał do Taboryszek. Nie chciało mi się wierzyć, że tutaj zostanę; przyzwyczaiłem się był w seminarium do pracy czynnej, a tu nie ma co robić” – pisał w „Dzienniku”. Nieco później w tymże „Dzienniku” napisze: „We wrześniu przybyłem do Taboryszek jako wikariusz, gdzie przebyłem cztery lata wojny. Na razie czułem się b. źle: brak było pracy, gdyż ks. Proboszcz na każde poczynanie patrzał z uprzedzeniem”.

Proboszczem parafii był ks. Andrzej Lacki, człowiek w starszym już wieku, zapiekły tradycjonalista. Duszpasterstwo sprowadzał głównie do sprawowania Mszy świętych, posługi sakramentalnej oraz głoszenia niedzielnych i świątecznych kazań. Zakres obowiązków wyznaczył ks. Sopoćce taki, jaki miał być w jego – proboszcza – zrozumieniu: sprawowanie nabożeństw oraz głoszenie kazań w niedziele i święta, natomiast w dnie powszednie wyjazdy z posługą sakramentalną do chorych, o ile będą tego rodzaju wezwania. Tymczasem młody, pałający gorliwością apostolską neoprezbiter pojmował je całkiem inaczej.

Parafia liczyła ponad 6 tysięcy wiernych. Sopoćko skupił uwagę przede wszystkim na młodzieży. Zajął się jej katechizacją. Nie w smak to było proboszczowi, ale w końcu zgodził się na nauczanie młodzieży katechizmu w niedziele przed główną Mszą świętą. Na wynik nie trzeba było długo czekać. Kazania katechizmowe młodego kapłana cieszyły się dużą frekwencją. Niedługo ks. Sopoćko założył bibliotekę parafialną. Skwapliwie gromadził, powiększał księgozbiór (najprawdopodobniej kosztem własnych środków), aż z biegiem czasu urósł on do 300 pozycji. Zaczął uczyć młodzież śpiewu na nabożeństwach; do młodych dołączyli starsi. I tym razem znów ku niezadowoleniu proboszcza („nauka śpiewu do wikariusza nie należy”). Po dłuższych oporach proboszcz zgodził się jednak na osobne próby śpiewu w domu kościelnym. Śpiew na nabożeństwach w kościele znacznie się poprawił. Z tej śpiewającej gromady zrodził się chór parafialny – tym razem ku zadowoleniu ks. proboszcza.

Mało widać Sopoćce tego jeszcze było, bo podjął się także „korekty” spraw sakramentu pokuty. Przekonał się, że wierni nieprawidłowo się spowiadali; poprowadził więc katechezę przygotowującą do tej praktyki. Przysporzył tym sobie więcej pracy, bowiem od tej pory liczba spowiadających się rosła niczym grzyby po deszczu. Poza katechizacją Sopoćko prowadził okresowe, zazwyczaj w maju-czerwcu, przygotowanie dzieci do spowiedzi i Pierwszej Komunii Świętej. W pierwszym roku pracy zgromadził około kilkuset dzieci w wieku 7-16 lat. Nauka trwała przez parę tygodni po kilka godzin dziennie.

Coroczne kolędowanie, odwiedziny wiernych w domach przynosiły mu więcej zmartwień aniżeli radości, co odnotuje w „Dzienniku”: „W czasie kolędy ileż się przeżyło wrażeń rozmaitych, ileż się widziało łez i nędzy nie tylko materialnej, ale głównie moralnej […] Robiłem co mogłem, ale nie tyle, ile by się należało”.

Robił właściwie nawet ponad swe możliwości, bo kosztem nadwątlonego zdrowia, permanentnego zmęczenia.

W lecie 1915 przez Taboryszki przeszedł front niemiecko-rosyjski. Rabunki, pożary stały się niejako „normalką”. Kto tylko mógł uciekał „gdzie oczy poniosą”. Uciekł i ksiądz proboszcz Lacki. Wyjechał z Taboryszek, schronił się przed frontem. Prawda, nie zrobił tego po kryjomu, o swej decyzji uprzedził wikariusza, zachęcał go do ucieczki. Sopoćko pozostał na miejscu. Odprawiał nawet nabożeństwa, ale dla kogo? „Wierni, czy to z powodu opuszczenia miejscowości, czy to ze strachu przed ostrzeliwaniem, w nich nie uczestniczyli” – odnotuje w „Dzienniku”. Był też przygotowany do niesienia ewentualnej ostatniej posługi. Obchodził Taboryszki, wyszukiwał rannych bądź zabitych. Ofiar wśród cywilnej ludności z terenu parafii nie było.

Po powrocie ks. proboszcza Lackiego, Sopoćko niezmordowanie objeżdżał całą parafię, poszukując i pocieszając skrzywdzonych i poszkodowanych.

W tym samym czasie, w lipcu 1915, w momencie odwrotu wojsk rosyjskich, Sopoćkę odwiedził w Taboryszkach jego ojciec. Samotny, znękany wojną, nie miał pracy… Chciał go Sopoćko zatrzymać przy sobie, ale ksiądz proboszcz mu na to nie zezwolił. Sopoćko miał nadzieję na wynajęcie ojcu mieszkania we wsi, niestety, nikt z parafian na to się nie zgodził. Musiał więc z wielkim bólem pożegnać się z ojcem. Było to ich ostatnie spotkanie. Wincenty Sopoćko po kilku latach zmarł w biedzie i opuszczeniu.

Martwił Sopoćkę ponadto los siostry, Zofii Grzybowskiej. Jej mąż chorował, gospodarstwo dotknął pożar. Troska o męża i małe dzieci spadła na jej barki. Sopoćko nie mógł do niej dojechać z powodu odległości, a przede wszystkim ze względu na strefę przyfrontową. Zofia zdobywała się na kilkudziesięciokilometrowe piesze wędrówki do Taboryszek, do brata. Dzielił się z nią żywnością i pieniędzmi.

Po Rosjanach przyszli Niemcy. Wprowadzili swoje porządki. Dokonali nowego podziału terenu. Obszar parafii taboryskiej znalazł się w granicach trzech odrębnych jednostek administracyjnych: powiatu wileńskiego, komendantury w Miednikach i komendantury w Bołtupiu. Aby poruszać się między nimi, należało mieć specjalną przepustkę. Nie był to nakaz „na wiatr”. W niedziele i święta przed kościołem czuwały patrole żandarmów, wierni spoza Taboryszek winni byli okazać przepustki. Tych, którzy przepustek nie mieli, żandarmi nie tylko nie wpuszczali do kościoła, ale też bili. W obronie parafian stanął nie ksiądz proboszcz, ale młody wikariusz Sopoćko. Interweniował u komendantów poszczególnych okręgów, a gdy nie znalazł tam zrozumienia, zwrócił się do władz wyższych. Odniosło to pewien skutek, ale nie na długo.

W 1917 roku stosunki z władzami znacznie się pogorszyły. Działania żandarmów stawały się coraz drastyczniejsze. Sopoćko ponownie wystąpił do władz w obronie prześladowanych parafian, wnosząc kolejną skargę na żandarmów. Tym razem w Taboryszkach wszczęto śledztwo. Pod pretekstem rzekomej epidemii, Taboryszki odizolowano od reszty parafii, wydając zakaz wjazdu i wyjazdu. Uniemożliwiło to księżom sprawowanie posługi duszpasterskiej poza Taboryszkami. Sopoćko ostro przeciwstawił się takiej decyzji władz i wniósł skargę aż do samego dowódcy frontu. Groziło to aresztowaniem, ale skończyło się tym, że ks. Michał Sopoćko dostał zezwolenie na opuszczenie Taboryszek. Zamieszkał o parę kilometrów od wsi, w domku zbiegłego do Rosji diakona. Mszę świętą i nabożeństwa sprawował w kaplicy cmentarnej. Objeżdżał też parafię z duszpasterską posługą.

W międzyczasie odbył się sąd polowy nad żandarmami. W przededniu posiedzenia sądu Sopoćko miał „gości”. To byli oskarżani żandarmi. Upraszali go, by się nad nimi ulitował. Na sądzie, występując w charakterze świadka, ks. Michał Sopoćko nie cofnął swoich zeznań odnośnie brutalnego zachowania się żandarmów, ale niedwuznacznie wyraził zdziwienie, że sądzeni są jedynie żołnierze, którzy byli tylko wykonawcami rozkazów, narzędziem w rękach tych, którzy takowe rozkazy wydali. Poprosił też sędziów o możliwie łagodny wyrok. W wyniku oskarżeni otrzymali tylko po 10 dni aresztu. Niejednokrotnie okazywali później ks. Sopoćce wyrazy wdzięczności. Od tej pory zaszła takoż radykalna zmiana w ich zachowaniu się wobec parafian.

„Miednickim targiem”

Nie zawsze i nie wszyscy tamci „pierwsi” Niemcy zachowywali się niewłaściwie. Zdarzało się, że od czasu do czasu przysyłali paczki żywnościowe. W ich rozdzielaniu brał udział ks. Sopoćko. Starał się też prowadzić akcje charytatywne. Organizował wśród parafian zbiórki płodów rolnych dla Seminarium Duchownego w Wilnie. Udzielał takoż czynnej pomocy księdzu Lubiańcowi, prowadzącemu ochronkę dla dzieci w Wilnie.

Z tamtymi „pierwszymi” Niemcami potrafił także dojść do porozumienia w sprawie budowania kaplic. Parafia w Taboryszkach była bardzo rozległa.

Wiele wchodzących w jej skład miejscowości było odległych od kościoła o paręnaście kilometrów. Miedniki Królewskie, odległe o 15 km od Taboryszek znalazły się, wraz z okolicznymi wsiami, w innym okręgu administracyjnym niż Taboryszki. Oznaczało to zupełne wyłączenie tej części parafii spod opieki duszpasterskiej, powstał zatem problem z uczęszczaniem do kościoła parafialnego. W tej sytuacji Sopoćko postanowił zbudować w Miednikach kaplicę. Intensywnie szukał okazji, sposobów na przekonanie do tej sprawy władzy, przełamanie jej oporów. Problem rozwiązał się sam przez się, bo oto spadł mu jak z nieba Niemiec, poszukujący u Sopoćki pomocy. W Miednikach skoszarowane były oddziały wojsk niemieckich. Opiekę duszpasterską nad nimi zaczął sprawować kapelan wojskowy, dojeżdżający z Wilna. On to zwrócił się do księdza Michała z prośbą o pomoc w przygotowaniu miejsca i odpowiednich paramentów liturgicznych do odprawiania Mszy świętej. Sopoćko się zgodził, ale pod warunkiem: w uczestnictwo w nabożeństwach dla żołnierzy niemieckich zostaną włączeni także miejscowi wierni. Takim to „miednickim targiem” jakoś się ze sobą dogadali. Pozostało tylko zorganizować kaplicę i rozpocząć w niej regularne nabożeństwa.

W Miednikach Sopoćko dostrzegał możliwość ewentualnego usamodzielnienia się w przyszłości nowej placówki parafialnej. Tą sugestią podzielił się z dziekanem, księdzem Szepeckim, proboszczem z Turgiel. Powiadomił o tym kurię wileńską i – naturalnie – swego bezpośredniego przełożonego księdza proboszcza taboryskiej parafii, Lackiego. Lacki, jak zwykle, nie zaaprobował tego rodzaju posunięć, zgodził się jednak, aby przystosowano jedną z miednickich stodół do odprawiania w niej Mszy świętej.

27 lutego 1916 poświęcono prowizoryczną kaplicę w Miednikach. Poświęcenia dokonał kapelan wojsk niemieckich, on też odprawił pierwszą Mszę świętą. Tuż po nim ks. Sopoćko celebrował Mszę świętą czytaną, po której zwrócił się do wiernych z prośbą o modlitwę, by w przyszłości stanął w tym miejscu kościół.

Kapelan niemiecki wyraził życzenie, aby sprawowanie Mszy świętych przekazane zostało ks. Michałowi Sopoćce.

Od tej pory jeszcze większy ogrom pracy spadł na młodego, wątłego zdrowia kapłana. Obrazowo opisuje to jego biograf ks. Henryk Ciereszko: „Zaczął więc systematycznie raz w tygodniu przyjeżdżać do Miednik z duszpasterską posługą. Przybywał tu już w sobotę, ażeby spowiadać wiernych. Był to akurat czas Wielkiego Postu, więc wielu parafian z Miednik i okolicznych miejscowości, także z sąsiednich parafii, przystępowało do spowiedzi. Spowiedź przeciągała się niejednokrotnie do późna w nocy. W niedzielę rano ks. Michał ponownie zasiadał w konfesjonale, a o godzinie ósmej sprawował Mszę świętą. Śpieszył po niej do Taboryszek, aby tam na sumie wygłosić kazanie, a nieraz i celebrować Mszę, gdyż ksiądz proboszcz często niedomagał. I choć czerpał ze swej posługi w Miednikach wiele satysfakcji, kosztowało go ono dużo wysiłku i zdrowia. Cotygodniowy daleki wyjazd, długie spowiedzi, brak odpowiedniego miejsca na wypoczynek – dopiero po kilku miesiącach urządzono mu na stałe u jednego z gospodarzy pokoik do zatrzymywania się – a nadto okazywane każdorazowo, gdy wracał z Miednik, niezadowolenie proboszcza, przynosiły razem duże utrudzenie”.

Proboszcz ksiądz Lacki zażądał od ks. Sopoćki, aby ten zrezygnował z wyjazdu do Miednik. Sopoćko, w duchu posłuszeństwa, został zmuszony do podporządkowania się decyzji swego przełożonego. Ogłosił w Miednikach zawieszenie nabożeństw – ku niezadowoleniu (czego się należało spodziewać) wiernych. Nie podał powodów, nie chcąc zadrażniać i tak już napiętych stosunków z proboszczem. Nie uzyskawszy od niego żadnych wyjaśnień, delegacja wiernych z Miednik wyruszyła do Wilna, do administracji diecezji, ks. Michalkiewicza. Z Wilna „sprawa” powędrowała do księdza dziekana w Turgielach. Administrator apostolski ks. Michalkiewicz sugerował mu, aby ten zarządził dojeżdżanie do Miednik w następujący sposób: albo ks. dziekan wyśle tam swego, turgielskiego wikariusza, albo wikariusza z Taboryszek – czyli ks. Sopoćkę. Pod naciskiem dziekana ks. proboszcz Lacki wyraził ostatecznie zgodę, aby do Miednik wyjeżdżał ks. Sopoćko. Ten nie zasypiał gruszek w popiele, z mety zajął się sprawą zbudowania w Miednikach kaplicy. Po uzyskaniu zezwolenia od niemieckich władz wojskowych rozpoczęto przebudowę tymczasowej kaplicy. Powstał komitet budowy dla zbierania składek. Sopoćko osobiście nadzorował prace. Zamożniejsi mieszkańcy ofiarowali część sprzętów liturgicznych, pozostałe kupiono ze składek. Ksiądz dziekan Szepecki przekazał dzwon. Administrator apostolski, ks. Michalkiewicz ofiarował obraz św. Kazimierza Królewicza i zezwolił na poświęcenie kaplicy, nadając jej tytuł tegoż świętego.

Uroczyste poświęcenie kaplicy odbyło się 27 sierpnia 1916 r. Był to już grunt dla tworzenia nowej parafii.

Z pomocą wiernym Onżadowa

Sopoćko w każdą niedzielę dojeżdżał do Miednik, ale miał już na oku Onżadowo, gdzie takoż nie było kaplicy. Zanim zabrać się do jej zbudowania, należało w jakiś dyplomatyczny sposób uwolnić się od Miednik. Sopoćko wpadł na pomysł zaproszenia do Miednik ks. Jana Siemaszkiewicza, proboszcza z Żodziszek. Kościół w Żodziszkach z powodu działań wojennych uległ poważnemu zniszczeniu i ks. Siemaszkiewicz był zmuszony opuścić parafię. Obecnie tymczasowo przebywał w Wilnie. Sopoćko udał się do Wilna i zaprosił ks. Siemaszkiewicza do posług w Miednikach na okres Świąt Bożego Narodzenia. Za wiedzą kurii i po uzyskaniu zgody od władz niemieckich ks. Siemaszkiewicz pojechał do Miednik, gdzie został przychylnie przyjęty przez tamtejszych wiernych. Wkrótce osiadł tu na stałe i zajął się organizowaniem parafii – ku niezadowoleniu ks. proboszcza Lackiego.

Teraz Sopoćko z niewygasającą energią zabrał się do Onżadowa.

Onżadowo leżało na przeciwległym krańcu parafii, odległym od Taboryszek o około 17 km. Mieszkańcy tej miejscowości oraz pobliskich okolic już wcześniej zabiegali u władz o budowę tu kościoła, ale przeszkodził temu wybuch wojny. Podobną próbę podjęli jeszcze raz – w 1916 roku, ale tym razem budowie przybytku Bożego sprzeciwił się ks. proboszcz Lacki. Wobec tego udali się do Wilna, do administratora apostolskiego ks. Michalkiewicza, ale i u niego nie znaleźli zrozumienia. Ks. Sopoćko duszą i sercem był po stronie mieszkańców Onżadowa, ale na razie nie chciał się wtrącać, by nie zaszkodzić sprawie budowy kaplicy w Miednikach. Doczekał początku roku 1917 i osobiście złożył podanie na ręce ks. Michalkiewicza. Odnotuje to w swoim „Dzienniku”: „Dopiero w r. 1917 na Trzy Króle złożyłem podanie, na które po 3 miesiącach nadeszła odpowiedź przychylna i 3 maja rozpocząłem dojeżdżać [do Onżadowa]”.

Do celów kultu przeznaczono z początku nieużyteczny spichrz gminny. Nie nadawał się on naturalnie do stałego używania go jako kaplicy. Należało go gruntownie przebudować. Prace trwały do jesieni. 28 października 1917 ks. Sopoćko dokonał poświęcenia kaplicy. Rozpoczęto starania o utworzenie odrębnej parafii, co też w niedługim czasie zostało zrealizowane.

Dziesiątki szkół polskich zorganizowanych własnym kosztem

Ciągły głód pracy, czynu pchnął Sopoćkę na jeszcze inny odcinek działań. W międzyczasie zajął się oświatą. Pisze o tym jego biograf ks. dr Henryk Ciereszko: „Na terenie rozległej i liczącej 6 tysięcy wiernych parafii taboryskiej pod koniec panowania władzy carskiej znajdowały się tylko dwie szkoły. Po wejściu Niemców zaistniały warunki do utworzenia polskich szkół. Ks. Sopoćko dostrzegał wielką potrzebę zaniedbywanego od lat nauczania, zwłaszcza języka polskiego, w czym utwierdzały go osobiste doświadczenia z lat młodzieńczych. Podjął się więc zorganizowania szkół na terenie swej parafii. Przedsięwzięcie to nie było łatwe. Trzeba było bowiem zatroszczyć się i o pomieszczenia do nauki, i o kadrę nauczycielską. Po odejściu Rosjan w 1915 roku, do dyspozycji pozostały jedynie dwa budynki szkolne: w Gierdziejewcach po szkole ludowej i w Dajnówce po szkole cerkiewnej. Nauczycieli natomiast w ogóle nie było”.

Na początek Sopoćko postanowił zorganizować szkołę w samych Taboryszkach oraz znaleźć nauczycieli do szkół w Gierdziejewcach i Dajnówce. W Taboryszkach za zebrane składki wynajął lokal w prywatnym mieszkaniu i sam zajął się nauczaniem. Do Gierdziejewic i Dajnówki udało mu się ściągnąć dwie nauczycielki z Wilna. W Taboryszkach zebrało się około 100 uczniów. Nie sposób było ich pomieścić w jednej klasie, przeto Sopoćko zorganizował drugi lokal w sąsiedniej wsi, dzieląc uczniów na dwie grupy. Niedługo się przekonał, że jego misja nauczycielska zaczyna poważnie kolidować z duszpasterstwem. Po porozumieniu się z ks. proboszczem, Sopoćko zaprosił do Taboryszek przebywającego w Turgielach alumna seminarium duchownego, któremu powierzył czasowe nauczanie w szkole.

Liczba chętnych do nauki stale się powiększała. Należało więc organizować nowe szkoły w innych miejscowościach. Sprawa lokali nie stanowiła większego problemu. Gorzej było z kadrą nauczycielską. Sopoćko w tym celu udał się do Wilna. Liczył przede wszystkim na pomoc nowo tam powstałego Towarzystwa Katolickiego Polskiej Szkoły Ludowej, które przygotowywało kadry nauczycielskie oraz podręczniki do nauczania. Nawiązał również kontakt z Towarzystwem Szkoły Ludowej. W obu placówkach uzyskał obietnice pomocy. Pod koniec 1915 roku Sopoćko zorganizował 10 szkół, zaś w początkach 1916 – drugie tyle. Łącznie uczyło się w nich około 800 dzieci. W roku szkolnym 1916-1917 zorganizował dodatkowo jeszcze 16 szkół. Według jego „Dziennika”, szkoły te znajdowały się w następujących miejscowościach: Taboryszki, Gierdziejewce, Dajnówka, Ilino, Duksy, Kurmielany, Żołtuny, Marcinowo, Mikuliszki, Muszyny, Sajluki, Strzały, Małyniszki, Grabowo, Kiwańce, Kurhany, Haniewo, Gawerbudziszki, Skorowidziszki, Miedniki, Gierwiszki, Dzidrowszczyzna.

Według dokumentu Zarządu Wileńskiego Polskiej Macierzy Szkolnej, wystawionego w Wilnie dnia 22 grudnia 1933 przez sekretarza Uniwersytetu Stefana Batorego, ks. Michał Sopoćko w czasie okupacji niemieckiej pracował w szkolnictwie w powiecie wileńskim jako organizator polskich szkół powszechnych, wykładowca metodyki na kursach nauczycielskich oraz nauczyciel religii. W roku szkolnym 1915/16 zorganizował 10 szkół powszechnych, utrzymując je własnym kosztem i ucząc w nich religii, zaś w roku szkolnym 1916/17 zorganizował jeszcze 11 szkół, które również sam utrzymywał i uczył w nich religii. Ponadto był współorganizatorem Seminarium Nauczycielskiego w lecie 1916 roku w Białym Dworze, w którym wykładał metodykę nauczania. Gdy natomiast w roku szkolnym 1917/18 niemieckie władze okupacyjne wprowadziły do szkół język białoruski, ks. Sopoćko niektóre szkoły zamknął, a w innych miejscowościach założył 10 nowych szkół polskich, które utrzymywał i nauczał w nich religii.

W każdej z takich szkół pracował jeden nauczyciel bądź nauczycielka. Wszyscy oni mieli jedynie ukończonych kilka klas gimnazjum. Zgadzali się na skromne warunki zamieszkania i utrzymania, ale brak ich fachowego przygotowania był ewidentny. Byli to młodzi ludzie, w przeważającej części gimnazjaliści, mający tymczasową przerwę w nauce, bowiem szkoły średnie naonczas nie funkcjonowały. Sopoćko, z pomocą niemieckiego inspektora do spraw nauczania, zorganizował w Białym Dworze kurs metodyczny dla nauczycieli. Zgromadziło się na nim 45 nauczycieli z powiatu wileńskiego. Zajęcia prowadził sam Sopoćko oraz dwaj żołnierze pochodzący ze Śląska, mający przygotowanie pedagogiczne. Sopoćko nauczał religii oraz metodyki tego przedmiotu.

…I w tym właśnie punkcie władze niemieckie, na zasadzie „coś za coś”, wysunęły swoje postulaty. Owszem, zgodziły się na zorganizowanie i trwanie kursu, ale po jego zakończeniu zażądały jednakże od nauczycieli całkowitego podporządkowania się ich zarządzeniom. Większość nauczycieli nie wyraziła na to zgody, przeto nie uzyskali oni zatrudnienia w powiecie wileńskim. Ci natomiast, którzy się zgodzili i dostali posady, zostali zmuszeni do nauczania w językach białoruskim i litewskim (których oczywiście nie znali). W tej sytuacji Sopoćko zrobił zręczny unik. Korzystając z tego, że część parafii taboryskiej znajdowała się poza obrębem powiatu wileńskiego, gdzie władze nie ingerowały w sprawy szkolnictwa, zorganizował tam nowe polskie szkoły, w których zatrudnił pozbawionych stanowisk nauczycieli.

„Dobrzy” Niemcy i „sprawa polska” postawiona na ostrzu noża

Niemieckie władze okupacyjne początkowo tolerowały zakładanie szkół polskich przez księdza Sopoćkę, a nawet sprzyjały tej akcji, przydzielając np. drzewo na opał czy udzielając opieki sanitarnej. Jednakże po paru latach, a zwłaszcza od końca 1917 roku, w związku z gwałtownie następującymi zmianami geopolitycznymi (rewolucja w Rosji, dążenie Polski do odzyskania niepodległości), Niemcy kardynalnie zmienili swe stanowisko. Zaczęli wyraźnie popierać ruchy nacjonalistyczne Białorusinów i Litwinów. Przed Sopoćką władze zaczęły stosować akcje zaczepne, prowadzące już do otwartego konfliktu. Przypomniano mu jego sprzeciw „w sprawie żandarmów” pod taboryskim kościołem (który wszak był wypadł na jego korzyść), natomiast obecnie – postawiono zarzut w związku z jego uchyleniem się od nauczania języków białoruskiego i litewskiego w szkołach polskich (które sam Sopoćko założył). „Czynniki białoruskie i litewskie, chcąc pozbyć się niewygodnej im postaci, zaczęły oskarżać ks. Sopoćkę o polonizację miejscowej ludności. Gdy ten przedłożył kontrargumenty, wykazujące, iż sama ludność chce nauczania po polsku, a ponadto brakuje innych podręczników, zwłaszcza katechizmu, niż w języku polskim, zażądano rozliczeń z funduszy szkolnych, sugerując rzekome nadużycia finansowe. Cała ta akcja, wymierzona przeciwko osobie ks. Sopoćki, zrodziła w nim coraz poważniejsze zamiary opuszczenia Taboryszek, tym bardziej, że zaczął być śledzony przez żandarmów, co więcej – powstało zagrożenie internowania go. I faktycznie było to bardzo realne, gdyż Niemcy wywieźli w tym czasie z Wilna samego administratora apostolskiego, ks. K. Michalkiewicza oraz kilku innych księży”. (ks. Henryk Ciereszko)

Niechęć wśród ludzi

Wydaje się, iż nie tylko fakt zagrożenia z zewnątrz przyśpieszył decyzję ks. Sopoćki o wyjeździe z Taboryszek, ale też – co musiało go dotknąć szczególnie boleśnie – niechęć wśród ludzi. Czego świadectwem są jego wspomnienia z tamtych lat, w szczególności z okresu zakładania szkół: „Ile poniosłem trudów, przykrości, kosztu, prześladowań – Bogu tylko niech będzie wiadome. Nie śmiem się do św. Pawła przyrównywać, ale i przeciwko mnie również zdaje się wszystko się sprzysięgło, by sprawie zbożnej przeszkadzać. Niechęć wśród ludzi, niedobór sił nauczycielskich, trudność z przejazdem, brak koni, przeszkody ze strony władz niemieckich, wreszcie ustawiczne niepogody, bezdroża, złożyły się na wieniec cierniowy, który wciąż ranił mi serce.. Ale Bogu dzięki zwyciężyłem to wszystko […]”.

Nie miał żalu do otoczenia, jedynie do siebie – że nie potrafi sprostać zadaniu, że za słaby jest, bezwolny. Wstrząsająca jest treść jego tekstu w „Dzienniku” z dnia 10 czerwca 1915. Młody kapłan odwołuje się do Boga Ojca i Jezusa Chrystusa, szuka w Nich siły. Chwilami się wydaje, że ma Sopoćko ponowne widzenie Jezusa – jak i wtedy, jak wcześniej – w kowieńskiej katedrze: „O Boże mój, jakże ciężko! Ani uczyć się, ani myśleć nie mogę. Plany moje rozbijają się o słabą wolę, brak wytrwałości. Tyle zamiarów, tyle myśli i porywów dobrych ginie wobec słabości charakteru. Wprawdzie czuję słabość i kłucie we wszystkich członkach; czuję, że ciało mdłe, ale i duch nie mocny. „Domine, ad adivandum me festina”. Czuję żal do swoich przełożonych, że mię tu trzymają, a czyż mógłbym gdzie indziej być lepszym. Fiat voluntas Tua. Jakże się wstydzić trzeba tych myśli. Dzięki Ci, Panie, za światło. „Nie jest uczeń nad mistrza”. „Synu, spójrz na mnie klęczącego w Ogrójcu, to, co teraz cierpisz, ja stokroć więcej przecierpiałem. Choroby się nie obawiaj, gdyż nie samym chlebem żyje człowiek. Wymagam zupełnej ofiary, byś nic sobie nie zostawił, nawet wyrzekaj się woli swojej, nie szczędź siebie w niczym, oddaj się Mnie całkowicie”. O Panie, czuję jeszcze, że mnie nie opuściłeś, dzięki Ci za to. Zdaje mi się nic już sobie nie zostawiłem. „A twoje Ja?! Skąd pochodzą smutki, skąd to przygnębienie i niesmak. Toć to żałujesz, że nie jesteś wymarzonym w dzieciństwie lalką-kapłanem. Toć to się niepokoisz najmniejszym niepowodzeniem w świecie, toć to myślisz nieraz jakie wrażenie sprawisz swym wystąpieniem, co o tobie mówią, co myślą; mieszasz pszenicę z kąkolem i narzekasz na gorzkość chleba. Nieraz nawet siebie we Mnie szukasz”. – Intende, Christi, in adiutorium meum”.

Tak pisał (rozmawiał z Bogiem Ojcem i Jego Synem oraz z samym sobą) w roku 1915.

Niespodzianka zgotowana przez gderliwego proboszcza

Od tamtego czasu upłynie trochę lat (a przecież w jego przypadku wiele…), jak dotrą do niego wieści, iż w Warszawie tworzy się Uniwersytet, wraz z Wydziałem Teologicznym. Ta wiadomość wznieciła w nim iskrę nadziei. Nocą z 29 na 30 września 1918 po kryjomu opuścił Taboryszki, aby ujść śledzącym go w ciągu dnia patrolom niemieckim. Przed wyjazdem pożegnał się jedynie z ks. proboszczem parafii taboryskiej Andrzejem Lackim.

…Było to pożegnanie szczególne. Ksiądz Lacki podarował mu „na tę drogę” swoje jedyne futro.

Ksiądz Andrzej Lacki – tradycjonalista, stary i gderliwy, ciągle niezadowolony z działań i „rewolucyjnych” akcji podejmowanych przez swego wikariusza – był (jak się okaże później) szczerze do niego przywiązany. Ks. dr Henryk Ciereszko, autor książki pt. „Życie i działalność księdza Michała Sopoćki (1888-1975)” – przedstawia w tym temacie interesujący dokument. Jest to opis duchowej postawy ks. Michała Sopoćki sporządzony własnoręcznie przez ks. proboszcza Andrzeja Lackiego. W jakim celu i dla kogo ks. Lacki to pisał – trudno dzisiaj ustalić. Dokument ten spisany w Taboryszkach, opatrzony datą 19 września 1914 r. i potwierdzony podpisem ks. Andrzeja Lackiego, zatytułowany został: „Cechy charakterystyczno-mistyczne posiadający wielebny Ks. Michał Sopoćko”.

Komentarz ks. dr. Henryka Ciereszki:

„Ksiądz proboszcz bardzo pozytywnie wyrażał się o swym wikariuszu. Z jego relacji można wnioskować, iż ks. Sopoćko był osobą posiadającą pozytywne cechy charakteru. Rozważnie pracował nad kształtowaniem niższych uczuć, związanych z właściwym sobie temperamentem. Był raczej żywego usposobienia, ale kontrolował swe popędy. Nie poddawał się zapamiętaniu w gniewie wobec osób mu nieprzychylnych, lecz odnosił się do nich z cierpliwością i rozwagą. Brak w nim było zuchwałości i pretensjonalności, spotykanych często u młodych ludzi. Odznaczał się pilnością i czuwał nad wypełnieniem swych obowiązków. Posiadał aspiracje do pogłębiania wiedzy naukowej, stosownej do zajmowanego stanowiska. Wobec innych kierował się współczuciem, a obca mu była obojętność. Gdy zaś idzie o sferę duchową, zauważało się u niego zamiłowanie do samotności, którą wyraźnie przedkładał nad zgiełk światowego życia. Od strony religijno-moralnej nie można było mu przypisać żadnego zarzutu. Ksiądz proboszcz [Andrzej Lacki] dostrzegał bowiem szczególne wyczulenie swego wikariusza pod tym względem.

W przekonaniu ks. Lackiego zalety charakteru i ducha oraz postawa moralna ks. Sopoćki, rokowały mu – jak się wyraził – „pocieszającą przyszłość”.

W AD 2009 parafia taboryska będzie obchodziła swój wielki jubileusz 200-lecia. Żywić należy nadzieję, że sługa Boży, ks. Michał Sopoćko (którego proces beatyfikacyjny dobiega już końca) zostanie z tej okazji wyjątkowo godnie w Taboryszkach uczczony.

* * *

…A w Czarnym Borze? Kto wie, kto wiedzieć może, gdzie stał domek „Opatrzność”, w którym mieszkał „drwal”, „stolarz”, „stary Wacław Rodziewicz”?

Wiedzieć mogły siostry urszulanki ze Zgromadzenia SJK, które w latach 1942-1944 dokończyły tu żywota. Te m. in., które żyły najdłużej: Klara – Emilia Łukasiewicz (zmarła w wieku 72 lat), Hieronima – Stefania Jusis (zm. w wieku 50 lat), Cecylia – Barbara Smolarek (zm. w wieku 44 lat). Niestety tajemnicę tę zaniosły z sobą do grobu. Chyba że… któraś z nich mogła prowadzić dzienniczek, spisywać wspomnienia… Ale czy miały na to czas? Ich życie skutecznie skracała ciężka tu praca, nadwątlone zdrowie.

Z inskrypcji na nagrobku sióstr urszulanek SJK pochowanych na miejscowym cmentarzyku: Józefa Ludewicz żyła 25 lat. Bronisława Adamuk żyła 30 lat. Salomea Alkśnin żyła 30 lat. Małgorzata Skibniewska żyła 32 lata…

(Cdn.)

Alwida A. Bajor

Wstecz