Każdy dzień mam wygrany...

Rozmowa z Danutą Szaflarską

Znakomita aktorka teatralna i filmowa, która po wojnie dzięki filmowi „Zakazane piosenki” została pierwszą gwiazdą polskiego kina, i która – za rolę w filmie „Pora umierać” – została nagrodzona Złotymi Lwami Gdańskimi i Orłem 2008, debiutowała w 1939 roku na scenie teatru na Pohulance w Wilnie, gdzie przebywała w latach 1939-1941.

Na początku chciałbym zapytać o Pani imię, imię w Polsce dość rzadkie i, o ile wiem, rodowód ma litewski. Skąd u Pani to imię?

Kiedy się urodziłam, znana była książka „Krzyżacy” Sienkiewicza i modne były imiona Danusia i Zbyszko. Wtedy było dużo Danuś. Ksiądz nie chciał mnie ochrzcić, powiedział, że to jest pogańskie imię. Były kłopoty, ale w końcu jestem tą Danutą. To zresztą moje ulubione imię. Mam paszport, pasport i pasas, gdzie nazywam się Danuta Šafliarskaite. Mam ten dowód z Wilna.

Zanim zaczniemy mówić o Wilnie, chciałbym cofnąć się o kilka lat, do czasu Pani studiów w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej w Warszawie.

Szkoła teatralna przed wojną była na tyłach Teatru Narodowego, przy Trębackiej 10. Na czwartym piętrze – szkoła aktorska i reżyserska, na drugim – baletu. Nie ma już tej kamienicy, została zburzona. Z Teatru Narodowego braliśmy kostiumy, tam też odbywały się nasze końcowe, dyplomowe egzaminy. Byliśmy, rzec można, przy Teatrze.

Jaki był stosunek rodziny, a także kolegów i koleżanek do Pani decyzji zostania aktorką?

Moja matka bardzo się cieszyła, także mój brat, a ojciec już nie żył. Poza tym to nikogo nie powinno było obchodzić. Aktorką zostałam przypadkiem, przedtem studiowałam co innego, w Krakowie. Ale ponieważ miałam kontakty z teatrem amatorskim, występowałam na scenie w okresie gimnazjum, koledzy namówili, żebym zdawała do szkoły teatralnej. Przed wojną była jedna jedyna szkoła teatralna, w Warszawie. Zupełnie inaczej niż dzisiaj, kiedy w każdym prawie mieście studiuje się aktorstwo.

Zrobiliśmy dyplom w 1939 roku. Pięć osób. Zdało na studia dwadzieścia pięć, dwudziesta szósta doszła, a skończyło pięć. Tak ogromny był przesiew. Jurek Duszyński, Hanka Bielicka, Irena Brzezińska i ja mieliśmy mnóstwo propozycji z różnych miast, ale postanowiliśmy we czwórkę jechać do Wilna, które było bardzo teatralnym miastem, jak Lwów zresztą. Podpisaliśmy umowę, że od 1 września 1939 roku pracujemy w Wilnie. Data pamiętna.

Dlaczego Wilno nazywano miastem teatralnym? Przecież te lepsze czasy, kiedy tu występował Juliusz Osterwa z „Redutą”, już wówczas minęły.

To było miasto bardzo żywe. A Melpomena ściągała na salę tłumy. Myśmy zawsze mieli zapewnioną publiczność, publiczność niezwykle serdeczną. Kiedy przyjechałam do Wilna, gościnnie tu występował Junosza Stępowski. Przez to miasto przeszła Eichlerówna, w ogóle wielu aktorów. Dlatego że tam była możliwość wygrania się, częściej aniżeli w Warszawie odbywały się premiery. Osobiście w ciągu dwóch lat miałam takowych dziewiętnaście. Więc to była taka nauka rzemiosła, wprawienie się; dla mnie bardzo istotny okres pod względem zawodowym.

Gdzie Pani zamieszkała po przyjeździe do Wilna?

Jak przyjechałam, zamieszkałam w hotelu „George”. A potem po prostu wynajmowało się pokoje.

Od razu po przyjeździe przystąpili Państwo do pracy, do przygotowania pierwszego spektaklu. Był sierpień 1939 roku i w atmosferze widocznie już panował jakiś niepokój?

Nie jechaliśmy grupą, tylko pojedynczo. Ja jechałam z Nowego Sącza, Hania jechała z Łomży, Jurek z Warszawy, z różnych stron. W tym okresie obowiązywała już mobilizacja, były zaciemnione miasta, przepełnione pociągi. Mój bagaż zresztą nie dotarł. To już był stan wojenny. Tak że przyjechałam do ciemnego Wilna, bez świateł. Po raz pierwszy zabłysły one dopiero jak weszli bolszewicy, 17 września.

Stało się to trzy dni po Pani pierwszej wileńskiej premierze?

Tak. Ale myśmy spektakl grali cały czas. Dokończyliśmy go. Byliśmy wychowani w naszej szkole tak, że cokolwiek by się działo, jesteśmy zobowiązani kreować role do końca. Ludzie uciekali z widowni, było tylko słychać, jak wstają z foteli. Zostały trzy osoby. Ale myśmy spektakl skończyli. Słysząc kanonadę dział, strzelaninę.

Jak się zmieniło życie i działalność teatralna po wejściu bolszewików?

Teatr, rzecz jasna, pracę przerwał. Potem padały jakieś nieoficjalne propozycje, żeby stworzyć polski teatr objazdowy po Związku Radzieckim. Jeden z panów reżyserów chodził, namawiał, nikt się na to nie zgodził. Zajechały bolszewickie wozy ciężarowe, zabierano kostiumy, reflektory, cały sprzęt teatralny. Myśmy z tym walczyli. Nakładaliśmy te kostiumy sobie pod płaszcze, wynosiliśmy. Techniczny upijał ruskich, dawał im jakieś upominki. W ten sposób część rzeczy się ocaliło. Potem pojechali – i czort s nimi.

Ale za pierwszym przyjściem bolszewików Państwo mieli jeszcze ten Teatr na Pohulance. Kiedy powstało zagrożenie, że ten gmach zostanie odebrany?

Myśmy tam grali jeszcze całą jesień, zimę i na wiosnę. Litwini domagali się gmachu i w końcu nas po prostu wyrzucili na ulicę. Nie było tak, że za zgodą. Stosunki były nieprzyjemne. Na wiosnę znaleźliśmy się bez pracy. Byliśmy przyjezdni, nie mieliśmy tam rodzin, domu, więc nam było bardzo ciężko. Wynajęty został budynek nad Wilią, gdzie robiliśmy próby sztuk. Pamiętam, przygotowywaliśmy wtedy sztukę Zapolskiej „Pani Maliczewska” i coś tam jeszcze.

Szukano pomieszczenia teatralnego. Znaleziono na Końskiej straszliwy taki teatrzyk, gdzie były ławy na widowni, maleńka scena, ciekło, woda w garderobach, okropne warunki. Tam graliśmy jakiś czas. Potem zostało przerobione na teatr kino „Helios” na Wileńskiej. Tam przeprowadziliśmy się i do wejścia Niemców graliśmy.

Zanim pozbawiono Państwa Teatru na Pohulance, Pani dużo tam zdążyła zagrać, nieprawdaż? Tam też pojawili się i brali udział w spektaklach aktorzy, uchodźcy z centralnej Polski?

Dzięki tym uchodźcom teatr bardzo zyskał. Bo to byli: Kurnakowicz, Ciecierski, Perzanowska i jej mąż Chmielewski, świetny aktor. To była Hanka Ordonówna, która zagrała w dwóch sztukach, a poza tym miała u nas koncerty. Tak że był to teatr na wysokim poziomie. Graliśmy przez cały czas światowy repertuar, sztuki amerykańskie, angielskie, francuskie, węgierskie. Bardzo krótko się grało. Premiery następowały mniej więcej co dwa, trzy tygodnie. Mnożyły się ponadto polskie sztuki. W 1939 roku, na Boże Narodzenie, graliśmy „Pastorałkę” Schillera. Po wojnie w Polsce – proszę sobie wyobrazić – „Pastorałkę” wolno było zagrać dopiero w 1956 roku, jak nastał Gomułka.

Jakie wileńskie przedstawienia i jakie swoje role w nich Pani szczególnie zapamiętała?

Z takich ważnych ról grałam Panią Maliczewską, grałam Hesję w „Moralności pani Dulskiej”, grałam w sztuce „Gera burtininke”, czyli „Dobra wróżka” Molnara, miałam tam świetną rolę. Grałam we francuskiej sztuce „Ładna historia”. Trudno wymieniać, bo to było dziewiętnaście ról. Bardzo się dużo na nich nauczyłam, jako że mieliśmy świetnych reżyserów. Poza tym występowałam bok o bok z Kurnakowiczem, z wielkimi aktorami. A w „Pani Maliczewskiej” grałam z najlepszym Daumem, czyli Chmielewskim, który kreował tę rolę w Teatrze Ateneum.

A reżyserowali głównie Leopold Kielanowski i Stanisława Perzanowska?

Tak, dyrektor Kielanowski i Perzanowska. To była świetna szkoła. Ja korzystałam z niej – już później, po wojnie – na przykład, kiedy grałam dziewczynki. Bo Hesia w „Dulskiej” ma, nie wiem, dwanaście, trzynaście lat, i Perzanowska mnie nauczyła – to są sprawy aktorskie – że jeżeli dorosła kobieta gra dziecko, to nie wolno udawać dziewczynki, tylko trzeba grać bardzo serio, grać dorosłą. Ja w Hesi grałam starą Dulską, a wyglądałam jak dziewczynka, co było potwornie śmieszne i prawdziwe.

Po wojnie, kiedy wcieliłam się w czternastoletnią dziewczynkę, a miałam lat trzydzieści, to recenzent teatralny przyszedł za kulisy, pogłaskał mnie po głowie i powiedział: „Jak ci się, dziecko, podoba w teatrze?”. Na to ja powiedziałam: „Bardzo, proszę pana!”. To był Julian Kydryński, krytyk teatralny. Korzystałam więc potem z wileńskiej szkoły reżyserii. Kiedy byłam bezradna z kiepskim reżyserem, tamte nauki mi pomagały.

Czy istniała wówczas krytyka teatralna, czy pojawiały się recenzje?

Oczywiście, każdej sztuce towarzyszyły recenzje. Wychodziła gazeta polska. To było zabawne, no bo, wie Pan, najpierw weszli bolszewicy, potem – Litwini, ciągle się coś zmieniało, ruble, lity – coś strasznego! Jak wyglądała sprawa kultury za bolszewików, kto był zwierzchnikiem? NKWD. Był tam dział kultury. Przyszli do teatru, zrobili nam zdjęcia, en face, z jednego boku, z drugiego boku, odciski palców. Taki wysoki, przystojny bardzo oficer miał długie przemówienie. Ja się potem pytałam, dlaczego oni tyle mówią o chrześcijanach, kiedy są niewierzący? A on mi wyjaśnia: „Kriestjanie – to chłopi, a nie chrześcijanie”. O chłopach mówił!.. Ale, jak widać, pozwalał na granie repertuaru, o którym mówiłam.

Chyba jeszcze nie wiedzieli, jak się zachować z tymi Polakami.

NKWD chyba wiedziało. Przecież były aresztowania. Nawet do domu, gdzie wynajmowałam pokój, przyszli w nocy, była rewizja. Zabierali białogwardzistów, to znaczy tych, którzy po I wojnie światowej uciekli z Rosji. I to były pierwsze wywózki. Potem potworne wywózki nastąpiły 14 i 15 czerwca 1941 roku. Była sobota i niedziela, ja to dobrze pamiętam, byłam w Nowej Wilejce. Wywieźli wówczas tysiące ludzi.

Dworzec był otoczony przez żołnierzy, którzy nikogo nie wpuszczali. Prości tacy byli, z karabinami. A ponieważ niosłam paczkę dla kogoś, musiałam odszukać tę osobę. Podeszłam więc do jednego, wybrałam sobie takiego brzydkiego i mówię: „Ty krasiwy taki, znajesz, ja siestra”. Ja nie znałam ruskiego, tylko mówię, że mam sachar, że muszę tam zanieść i że on taki śliczny. No, to on mnie przepuszcza. Potem drugiemu mówię, że śliczny. Tymi komplementami doszłam do pociągów i potem przełaziłam pod wagonami, ponieważ wszystkie tory w Wilejce były zajęte, na każdym stał pociąg towarowy. Strasznie dużo pociągów. Wagony były przepełnione, miały takie okienka, te okienka były zabite, tak że widać było tylko oczy i można było tylko wysunąć palce. Pytałam więc o ludzi, których szukałam, i znalazłam. Podszedł, zobaczyłam oczy, że jest. Teraz jak przekazać tę paczkę? Chodziła taka kobieta z litewskiego Czerwonego Krzyża. To ona paczkę przyjęła i dostarczyła. Mnie nic nie zrobili. Byłam tam w niedzielę, 15 czerwca. Pamiętam, powiedziałam: „Nic się nie martwcie. Wy sobie jedziecie tam, na wschód, a tutaj za tydzień będą Niemcy bombardowali”.

I dokładnie, proszę Pana, za tydzień, w niedzielę, Niemcy bombardowali Wilno. To można było przewidzieć. Bolszewicy natomiast byli zaskoczeni i nie mieli czym uciekać, bo wszystkie pociągi poszły na wschód. Mnożyły się dramaty, ponieważ oni byli z rodzinami. Kiedy ruscy uciekali, rodziny z dziećmi, Litwini otwierali do nich ogień. Był taki ciężarowy wóz, który wiózł ruskie dzieci, i na Antokolu został przez Litwinów ostrzelany.

To się działo przed wejściem Niemców?

Tak. Niemcy weszli we wtorek.

W Teatrze na Pohulance partnerowała Pani między innymi Hance Ordonównie. Była ona wówczas wielką gwiazdą. Czyż nie tak?

To był cudowny, wspaniały człowiek. O wielkiej dobroci. Grałam z nią, byłyśmy w jednej garderobie. Przyjaźniłyśmy się zresztą. W tym czasie do Wilna przywędrowała moja matka. Jak się wojna zaczęła, wyruszyła z Nowego Sącza, bo ja nie wzięłam ze sobą dowodu osobistego. Wędrowała w czasie działań wojennych, raz furą, raz pieszo, różnymi sposobami. A był akurat straszny okres głodu. My, którzyśmy przyjechali, nie mieli domów, nie mieli nic. Pieniędzy nie było, nic nie było do jedzenia. Troszkę dostarczano nam do teatru: to kartofli, to jakiejś kapusty, to kawałek chleba.

Mówię o tym, bo raz przyszła pokojówka od Hanki Ordonówny z babką, taką lukrowaną białą, i mówi: „Pani hrabina przysyła to, bo dowiedziała się, że pani matka przyszła do pani”. Wtedy, kiedy chleba nie było!.. Zresztą, wiemy o jej dalszych dziejach, kiedy ona tymi dziećmi się opiekowała, wykazując wielkie serce. A poza tym prywatnie była normalną koleżanką, wspaniałą, bezpośrednią, choć przecież wielką gwiazdą! Poza tym była żoną Tyszkiewicza. I ona cały czas, biedna, go poszukiwała. Ale przecież wiadomo było, że ktokolwiek został aresztowany przez NKWD, nieizwiestno kogda wierniotsa domoj. To tak, jakby zginął, nikt się nie mógł dowiedzieć, gdzie jest, czy żyje, czy nie żyje. Ona się z nim spotkała dopiero w armii Andersa.

Wielkim wydarzeniem dla Wilna stał się recital Hanki Ordonówny. Była Pani na widowni czy za kulisami?

To było niezwykłe. Znajdowałam się na widowni. Dzisiaj nie ma takiego rodzaju występów. Wówczas każda piosenka była poniekąd odrębnym spektaklem, miała swój kostium, swój taniec, ruch, ponieważ ona też była tancerką. Pamiętam, jak wstrząsająco śpiewała „Mein Idische Marne”. Na końcu była pieśń o polskich lotnikach. Zapadł mi w pamięć jej czarny kostium i rozkrzyżowane ręce. Kiedy kurtyna opadła, nastała cisza. Ludzie byli tak wstrząśnięci, że dopiero po pewnym czasie gruchnęła wielka owacja.

Pamiętam kostiumy do dziś dnia, pamiętam melodie, piosenki. Niektóre były komponowane przez jej męża, Tyszkiewicza. Jeżeli to po tylu latach zostało w pamięci – ja ją widzę, w jej kostiumach i jak ona to robi – to musiało być niezwykłe. Drugi raz w swoim życiu tak zostałam wstrząśnięta, kiedy oglądałam w paryskiej „Olimpii” Edith Piaf.

Czy poza życiem teatralnym istniało jakieś życie towarzyskie? Byli Państwo młodzi, chciało się chyba czasem urwać się z teatru, jakoś tak spędzić czas, żeby zapomnieć o wszelkich problemach?

Proszę Pana, kiedy dowiedziałam się, że zginął mój brat, który miał dwadzieścia lat i był w kawalerii, piłam codziennie przez pół roku. Matka mówiła o moim bracie, ja wiedziałam, że on zginął i chciałam zapomnieć o tym, co się stało. Dopiero później, jak matka wyjechała, na wiosnę, przestałam pić. Do kieliszka zaglądałam, ale nauczyłam się tak pić, że nie byłam nigdy pijana. Często odwiedzałam przeróżne lokale.

Pamiętam taką historię. Z dwoma znajomymi siedzieliśmy przy stoliku. Podszedł oficer radziecki poprosić mnie do tańca. Odmówiłam, odszedł. Myśmy nie tańczyli, myśmy siedzieli, rozmawiali. On znowu przychodzi. Odmówiłam. Po pewnym czasie podszedł po raz kolejny i mówi, że muszę z nim zatańczyć, bo jak nie, to... Wtedy wstałam, wzięłam do ręki krzesło z zamiarem, żeby go tym krzesłem uderzyć. Podskoczyli kelnerzy, odsunęli mnie prędko do drzwi i nakazali, żebym uciekła, bo on mnie zastrzeli.

W jakich lokalach najczęściej Pani przebywała?

Byliśmy nawet w Trokach u Karaimów. Całym towarzystwem: i teatralnym, i różnym. Obracałam się w bardzo ciekawych kręgach: studenci, ludzie interesujący pod względem intelektualnym, aczkolwiek też pijący.

Jeśli Pani pozwoli, przytoczę fragment książki Aleksandra Malczewskiego „Na przekór nocy”. W tym fragmencie autor opisuje konkretny dzień, 28 października 1939 roku, kiedy do Wilna uroczyście wmaszerowała armia litewska. Oto ten fragment: „Wchodzę do kawiarni Sztralla przy ulicy Mickiewicza i od razu jestem... w Warszawie. Wszystkie stoliki zajęte – literaci, dziennikarze, malarze i cała masa ludzi, których dotąd znałem „z widzenia”, a którzy w tej sytuacji witają mnie jak kogoś bliskiego, powracającego z innego świata. (...) Stanisława Perzanowska i Zygmunt Chmielewski dają mi jakieś znaki, Danka Szaflarska coś pokrzykuje, otwiera ramiona Ziemowit Karpiński. Rozglądam się – jest Jan Kurnakowicz, jest Hanka Bielicka, Jurek Duszyński, Janusz Dziewoński, malarze – Karol Kryński, Natan Korzeń, literaci – Zdzisław Broncel, Antoni Olcha, Ryszard Kiersnowski, dziennikarze – Mieczysław Krzepkowski, Henryk Liński, Ignacy Klibański. Niemal przy każdym stoliku słyszę te same udręczone pytania: Co dalej? Co robić? Zostać? Wyjechać? Dokąd?”. Czy pamięta Pani ten moment? Co Pani wówczas pokrzykiwała w Sztrallu na Mickiewicza?

Nie, nie pamiętam, co wykrzykiwałam, ale moment – tak. A jeśli chodzi o Broncla, to właśnie jemu dostarczałam wtedy paczkę w Nowej Wilejce. On ze swoją narzeczoną został wtedy wywieziony... Ale wracając do Sztralla: był Sztrall Czerwony przy Mickiewicza, Zielony też, a Biały był gdzieś dalej i tam nawet Minkiewicz otworzył później kabaret literacki. Zresztą, wtedy poznałam taką dziewczynkę, Hankę Skarżankę, ona z Wilna była. Myśmy bardzo dużo ludzi z Wilna znali, dlatego że oni się interesowali aktorami, zapraszali.

Opowiem taką śmieszną historię. Przed wojną strasznie lubiłam cukierki krówki, kupowałam je, a na nich widniał napis „Kirkiłło-Stacewicz, Sołtaniszki”. Ja mówię: „Boże, jakie to śmieszne: Kirkiłło-Stacewicz, Sołtaniszki, Wilno. Strasznie bym chciała poznać pana Kirkiłłę!”. I, proszę Pana, jak myśmy tak popijali w różnych towarzystwach i byliśmy zapraszani do domów prywatnych, raz jeden gdzieś tak w nocy pytam się: „Gdzie ja jestem?”. „A u Kirkiłły-Stacewicza na Sołtaniszkach” – słyszę. Ja mówię: „Boże, moje marzenie się spełniło, bo tak chciałam pana poznać!”. I dostałam wtedy całe pudło krówek.

Proszę opowiedzieć o swojej edukacji lingwistycznej. Trzeba było porozumieć się najpierw z Rosjanami, którzy weszli do Wilna 17 września, a potem z Litwinami. Jak Pani dawała sobie radę?

Proszę Pana, z Rosjanami nie musiałam się porozumiewać, nikt się z nimi nie porozumiewał, bo niby po co. To było wojsko, które nie miało prawa ani wchodzić do polskich domów, ani kontaktować się z nami. Oni po prostu się bali. Mieli taki widocznie rozkaz. Był to więc odrębny świat.

Natomiast jeśli chodzi o Litwinów, to się zaprzyjaźniłam z aktorką litewską, która później grała na Pohulance, z Ksaną Dauguvietyte-Sniukštiene. Mieszkaliśmy w tym samym domu. To była przeurocza pani, bardzo dobra aktorka. Raz byłam chora, było zimno, u mnie w pokoju nie palono, wtedy ona mnie zabrała do swojego mieszkania, żebym miała ciepło. Leżałam więc u niej, doznając opieki. Kiedy opuszczałam Wilno, dostałam od Ksany prezent, taki kilim litewski i jeszcze materiał na suknię do ślubu, bo wracałam do Warszawy z narzeczonym. Mam jej zdjęcie. Jej ojciec, Dauguvietis, był reżyserem. A Ksana była wspaniałym człowiekiem.

Musieliśmy chodzić w listopadzie i 1 maja od rana na te pochody. Było strasznie zimno, i myśmy – teatr litewski i aktorzy Polacy – wspólnie wódkę pili. Więc nasze stosunki z teatrem, z aktorami układały się poprawnie. Szaulisi byli natomiast wstrętni. Pamiętam, że w lokalu podskoczył do mnie taki Litwin i mówi tak: „Polski nigdy nie było, nie ma i nie będzie!”. Nie wiedział, jak na mnie się zemścić. Jak Niemcy weszli, dowiedziałam się, że Litwini robili do nich donosy na Polaków.

Oglądała Pani jakieś spektakle teatru litewskiego, który wówczas zaczął działać na Pohulance?

Tak. Przede wszystkim operę. To była „Carmen”. Spektakl dramatyczny – raz tylko, bo ja nic nie rozumiałam. Nie uczyłam się litewskiego, pamiętam tylko: „ponas”, „lietuviškai kalba”, nazwy sklepów „Maistas”, „Pieno centras”, jeszcze pamiętam: „mokykla”, „aš nesuprantu”, „prašau dar vieno šnapso”, „rukyti draudžiama”. Wódka się nazywała „Degtine skaidriuoji”. No, i pamiętam nieprzyzwoitą piosenkę: „Panele, kur važiuoji? Berneli, i Šiaulius. Panele, kiek kainuoji? Berneli, tris litus”.

Co się grało w zaimprowizowanym teatrzyku przy ulicy Końskiej?

Repertuar tworzyło z musu kilka sztuk radzieckich. Występowałam w „Dalekiej drodze” bardzo znanego dramaturga rosyjskiego, ale zapomniałam, jak się zwał. To była komedia. Grałam w sztuce „Taip buvo”, czyli „Tak było”, traktującej o pogromach żydowskich, rolę takiego chłopca żydowskiego, gazeciarza Apkę. Raz po spektaklu przyszedł chłopak z widowni i mówi: „Ale fajny byłeś!”. Ja mówię: „Nie jestem chłopak”. „Jak to nie?”. Ja mówię: „Jestem dziewczyna, kobieta”. „Eee, co ty opowiadasz!”. Zdjęłam perukę. Jego rozczarowanie było wyraźne, myślał bowiem, że kumpla spotkał! Ponadto na Końskiej kreowałam Maliczewską, różne inne role. I zawsze była publiczność.

Tytuły tych spektakli w wersji litewskiej pamięta Pani zapewne dlatego, że tak były ogłaszane?

Tak, i po polsku, i po litewsku. Na przykład „Świętoszek” był „Tartiufasem”, a „Dobra wróżka” – „Gera burtininke”.

A co się grało w przerobionym na teatr kinie „Helios”?

Tam na otwarcie wystawiono radziecką sztukę „Sława”. Co to było, nie wiem, taka typowa radziecka propaganda. A poza tym grało się normalnie.

Publiczność się zmieniała. Czy wraz z nią też reakcja widowni na przedstawienia?

W ciągu dwóch lat nie za bardzo. Dominowała młodzież. Ale chodzili też ludzie dorośli, starsi. Polacy, Żydzi. Wilno w ogóle było mieszaniną. Mieszkało tu, na przykład, dużo Białorusinów, Karaimów. Ci ostatni u nas w teatrze bufet prowadzili. I wszyscy żyli zgodnie. Dopiero później się zaczęło...

Pamięta Pani własne pożegnanie z Wilnem?

Tak. Przede wszystkim żegnałam się z Żydami. Ze wszystkimi, w tym też – z manicurzystką, która w teatrze robiła nam manicure i pedicure. Zostałam nawet zaproszona na Paschę do jej domu, gdzie zastałam tłum uchodźców żydowskich. Świeciła się menora. Byłam jedyną gojką. Oni mnie szalenie lubili. 22 czerwca nagle dowiedziałam się – to było w 1941 roku – że nie ma tej manicurzystki. Poszła nad Wilię i skoczywszy w jej nurty, odebrała sobie życie, utopiła się... Był jeszcze Hejfez, byli Prużanowie. Prowadzili taki wielki sklep przy ulicy Mickiewicza, gdzie były perfumy, torebki, wszystko. Dostałam skądś pieniądze, 115 litów. Raz w życiu targnęłam się na tak okazałe zakupy kosmetyczne i inne. Idę do kasy, a na rachunku stoi 15 litów. Ja mówię: „Jak to?”. Oni na to: „Proszę pani, to zamiast kwiatów”. Nie do pomyślenia: 100 litów rabatu!

Byłam u nich też potem, jak już mieli gwiazdę. Pamiętam, że papierosy dostarczałam. Po wojnie zresztą myśmy się spotkali w Łodzi. Wyciągnęła ich z getta i ocaliła mleczarka ze wsi, która im dowoziła mleko. Proszę sobie wyobrazić, jacy to byli ludzie, ci Żydzi i ci Polacy, ci chłopi ze wsi. On półtora roku siedział w lesie, w wykopanej jamie. Ona była blondynka, niebieskooka. Jeszcze wzięli ze sobą dwie dziewczynki sieroty. Paśli krowy, byli żywieni i mieszkali na wsi do końca wojny. W ten sposób ci Żydzi ocaleli.

Historii takich jest wiele. Zresztą, proszę Pana, i wśród Niemców, i wśród Ruskich, wśród innych. Osobiście z łapanki niemieckiej w Krakowie zostałam ocalona przez niemieckich żandarmów. Pędzili mnie, wbiegłam do takiej sieni, gdzie było ich pomieszczenie, otoczył mnie tłum żandarmów. Ja mówię: „Nie mam żadnych dokumentów. Mam małe dziecko. Jestem z Warszawy”. A to było po Powstaniu Warszawskim i Warszawa – to była śmierć. Mówię: „Niemcy mnie zabiją”.

Ci żandarmi zgłupieli, poprowadzili mnie do takiego wyższej szarży, który stał z taką pałą. Ja doń też mówię, że nie mam żadnych dokumentów, jestem z Warszawy, mam małe dziecko i Niemcy mnie zabiją. On tak patrzy na mnie i mówi: „Uczekaj”. Chwila ciszy i znowu: „Uczekaj!”. Zaprowadzono mnie na Planty i byłam wolna. Więc proszę sobie wyobrazić! Tak samo, jak kiedy wyszłam z Wilna, szłam trzydzieści kilometrów pieszo z moim narzeczonym i zatrzymywałam niemieckie wozy. Stanęły trzy takie ogromne samochody Kruppa. I ci Niemcy nas przewozili i żywili.

W jakim kierunku Pani zmierzała?

Do Warszawy. Był 1941 rok.

A jak się okazała Pani w Krakowie?

Po powstaniu w 1944 roku jedni trafili do obozu, a ja, ponieważ miałam małe dziecko, uszłam tego losu; wywieźli mnie gdzieś do Bochni. Takimi strasznymi wagonami.

Czy przed powstaniem występowała Pani w Warszawie jako aktorka?

Jako aktorka nie występowałam. Byłam w Teatrze Frontowym Armii Krajowej. To była działalność BIP-u, czyli Biura Informacji i Propagandy. Przygotowywaliśmy repertuar. Były trzy spektakle. Oglądało je nasze naczalstwo – nie wiem kto, bo się nie znało ani nazwisk, ani rang. Sam Czesław Miłosz był na jednym z przedstawień, bo później, po wojnie, pisał o tym teatrze recenzje. W lipcu 1944 roku, przed powstaniem, pamiętam, wysłano nas do partyzantki, tylko że wtedy była pacyfikacja, prowadzona przez gestapo. Akurat jak myśmy dojechali do Lubartowa, punkt był spalony, tak że do partyzantki już nie dostaliśmy się.

W czasie powstania spektakli się nie grało, ale grane były koncerty. Ponieważ nie byłam aktorką estradową, nie brałam w nich udziału, tylko dostawałam rozkazy: moim zadaniem było biegać i zawiadamiać kogo trzeba, gdzie i kiedy będzie koncert. Więc byłam pewnego rodzaju łączniczką. Cały czas biegałam i to było jednak dużym szczęściem – biegać w czasie powstania, być na zewnątrz, a nie po piwnicach. Jak się miało jakiś rozkaz, człowiek musiał ten rozkaz wykonać, nie zważając na niebezpieczeństwo, i jakoś mniej się bał. Ja nie wiem, ale to inne uczucie, jak się działa.

Nie wracała Pani już nigdy do Wilna?

Nie, nie byłam nigdy więcej w Wilnie. Ale mam sentyment do niego ogromny. Będąc tam chodziłam na nabożeństwa do Matki Boskiej Ostrobramskiej. Zresztą, opuszczając to miasto, kupiłam fotografię, gdzie Ostrobramska była bez tej osłony, sam tak piękny czysty portret. Ja z nią wędrowałam wszędzie, z tą Matką Boską, która mi ocaliła życie podczas powstania. Bo przez to, że się odwróciłam po plecak, w którym było jej zdjęcie, ocalałam ja i moja rodzina. Bo się nie skierowałam w lewo, tylko w prawo. W tym momencie od wybuchu zginęło osiem osób, przede mną leżały.

Od pierwszego powojennego polskiego filmu, „Zakazane piosenki”, zaczęła się Pani kariera filmowa.

Tak, to był pierwszy film po wojnie i mój debiut. Przed wojną, kiedy byłam w szkole teatralnej, chcieli mnie zatrudnić, ale nie było wolno. Studenci mieli zakaz występowania oraz zarabiania. Obowiązywała bardzo ostra dyscyplina. Byliśmy tak wychowani. Myślę, że to było dobre. Bo teraz jest tak, że student jest w szkole i gdzieś występuje, w głowie mu się nieraz przewraca, szkoły nie kończy. To nie ma sensu.

W filmach często wracała Pani do tematyki litewskiej. Przypomnijmy chociażby „Dolinę Issy” Tadeusza Konwickiego.

Konwicki myślał, że ja, będąc dwa lata w Wilnie, potrafię mówić z tym akcentem, ale nic z tego. Choć kiedy przywędrowałam do Warszawy z Wilna, wszyscy mówili: „Jak ty zaciągasz po wileńsku!”. Ale to potem zniknęło, a udawać nie umiałam. W tym filmie dobrze Dziewoński naśladował. Bo inny jest akcent lwowski, a inny wileński.

Otrzymała Pani nagrodę główną za najlepszą rolę kobiecą na festiwalu filmowym w Gdyni. Po filmie „Pora umierać” niewątpliwie pojawiły się też nowe propozycje, zarówno teatralne, jak też filmowe. W czym Pani teraz gra i do czego się przygotowuje?

Proszę Pana, jestem w trzech teatrach: we Współczesnym, w Rozmaitościach u Grzegorza Jarzyny, a głównie gram w Teatrze Narodowym, w dwóch sztukach. Jeśli chodzi o filmy, oczywiście, jak Pan powiedział, posypały się propozycje. Skwitowałam je dosadnym: „Cóż to, macie mało starych bab, że do mnie się zwracacie?”. Konkurencji brak, mam takie powodzenie, bo mało tak wiekowych aktorek. Liczę przecież 93 lata.

Muszę powiedzieć, że wielkie szczęście mnie spotkało, gdyż poznałam Dorotę Kędzierzawską. Jest to wybitnie utalentowana reżyser. Ten film, „Pora umierać”, to trzeci film, który z nią robiłam. Aczkolwiek ostatnia praca była najciekawsza, gdyż to ona napisała dla mnie scenariusz i tę rolę. To zdarzyło się po raz pierwszy i ostatni w życiu, że ktoś napisał dla mnie rolę. Sprawiło mi dużo przyjemności, że z tego powodu jakoś ludzie o mnie przypomnieli.

Mam nagrody, wojażuję po świecie: Los Angeles, San Francisco, Toronto. Ale jeździmy również do Żyrardowa, do różnych miejsc. Z tym że jak jadę tam, gdzie nigdy przedtem nie byłam, bardzo się cieszę. Tak jakoś mam szczęście, prawdopodobnie od Boga dane, że w tym wieku moja głowa jeszcze pracuje, zachowuję dobrą pamięć i się ruszam. Ile to potrwa, nie wiem. Uważam, że każdy dzień mam wygrany. Nie myślę o tym, ale jestem przygotowana w każdej chwili do odejścia. Do lepszego świata.

Chciałbym zadać dość banalne pytanie: czy istnieje recepta na zachowanie młodości?

Myślę, że należy cieszyć się życiem, interesować się wszystkim dookoła. A poza tym, wie Pan, miałam wspaniałe dzieciństwo. Urodziłam się w górach, chowałam się na wsi do dziesiątego roku życia. To była wtedy, w 1915 roku, taka dzika wieś na granicy ze Słowacją. Dzieciństwo upłynęło więc w takiej dzikiej wsi. Właśnie to jakieś niezapomniane dzieciństwo noszę w sobie. I to jest moja młodość. Moim zdaniem, każdy człowiek zachowuje dzieciństwo w sobie do końca życia. Ale chodzi o to, by nie tracił radości z tego, że żyje i że tyle ciekawych rzeczy dookoła się dzieje.

Rozmawiał Tadeusz Tomaszewski

Warszawa, kwiecień 2008

Wstecz