W 100. rocznicę urodzin Romualda Warakomskiego

Artysta, fałszerz dokumentów, zakonnik, przeor klasztoru

„Legenda wileńska skończona, przyszłości zostawiam ją wskrzesić” – pisał w swym pamiętniku w 1976.

Naonczas nawet w najśmielszych myślach nie mógł się spodziewać, że sam zostanie legendarną postacią wileńskiego polskiego podziemia w czasie II wojny światowej.

Był jednym z ostatnich żołnierzy Armii Krajowej, zasłużonym pracownikiem Komórki Legalizacyjnej Sztabu Okręgu Wileńskiego AK w latach 1939-1947, jej ostatnim szefem. Działał pod pseudonimem „Hilary”.

Rodowity Wilnianin

Urodził się w Wilnie (na przedmieściu Kominy), 1 września 1908 roku na terenie parafii Wszystkich Świętych jako syn Józefa Jana i Marii z Bobszewiczów primo voto Czyżową Warakomskich.*

W latach 1933-1939 studiował malarstwo na Wydziale Sztuk Pięknych USB. Po tragicznym wrześniu, okupacjach niemieckiej i sowieckiej, w grudniu 1939, wraz z bratem Michałem, naonczas takoż studentem Wydziału Sztuk Pięknych USB, wstąpił w szeregi konspiracji Armii Krajowej. Pracował w Komórce Legalizacyjnej Sztabu Okręgu AK, której zadaniem było sporządzanie fałszywych dokumentów celem ratowania przede wszystkim wojskowych, których należało przerzucić za granicę, oraz uchronić przed więzieniem oficerów i podoficerów, mających tworzyć w Wilnie kadry podziemia. W następnej kolejności w zakres pracy wchodziła także ochrona miejscowej ludności polskiej.

Pracowali (jak napisze później) „nieraz z duszą na ramieniu, aby przyjść z pomocą tym, którym ziemia jeszcze bardziej paliła się pod nogami. Niedożywieni, cierpiący na awitaminozę, w pracy w dni i noce, zawszawieni, ale młodzi, więc pogodni, względem siebie koleżeńscy. Stanowiliśmy jedną walczącą rodzinę […]”.

Gwoli ścisłości, Komórka Legalizacyjna Sztabu Okręgu została zorganizowana wcześniej niż sam Sztab, bo już w październiku 1939. Zorganizował ją w Kolegium Jezuitów kleryk, były wojskowy Stanisław Kiałka ps. „Bolesław”. Kiałka skontaktował się z docentem Wydziału Sztuk Pięknych USB Jerzym Hoppenem. Pomoc Hoppena jako artysty grafika wysokiej klasy mogłaby być bardzo wydatna, przynajmniej do czasu, gdy Komórka znalazłaby odpowiednich ludzi. Odpowiednich – to znaczy młodych, nieznanych, szarych, cichych, ale duszą i sercem oddanych sprawie.

Hoppen się zgodził. Zapoznał on Kiałkę z Edwardem Kuczyńskim, również grafikiem, który będzie pracował pod pseudonimem „Kalina”. Hoppen wciągnął do akcji takoż swego studenta, brata Romualda Warakomskiego – Michała, metaloplastyka, polecając mu zorganizowanie warsztatu cynkograficznego. „Rzecz zdawałoby się nierealna – skomentuje to Romuald Warakomski – bo Michał żadnego zgoła pojęcia nie miał o tego rodzaju pracy; jednakże od pierwszych udanych prób od stycznia 1940 r. na Zwierzyńcu przy ul. Starej 20 zaczęło funkcjonować coś, co w pojęciu fachowca miało szansę uzyskać w przyszłości nazwę cynkografii. Niezwłocznie zmieniliśmy technologię pracy, i gdy w grudniu 1939 wszedłem jako grafik na miejsce Hoppena, zadanie miałem łatwiejsze niż on”.

Na wynik pracy nie trzeba było długo czekać. Już tylko za okres od października 1939 do maja 1940 Komórka wydała 3 tysiące fałszywych dokumentów.

Dom przy ul. Starej na Zwierzyńcu

Jako Komórka sztabowa Legalizacja podlegała bezpośrednio szefowi Sztabu Komendy Okręgu. Dzieliła się na dwie podstawowe placówki: techniczną – kryptonim Kuźnia i biurową – kryptonim Gospoda.

W okresie od listopada 1940 do grudnia 1941 w skład Kuźni wchodziły następujące pracownie: graficzna, fotograficzna, cynkografia, warsztat wulkanizacyjny pieczęci i drukarnia.

Lokal Kuźni był w domu przy ul. Starej 20 na Zwierzyńcu. Cóż to był za dom? „Żaden szanujący głowę konspirator nie wybrałby go nawet na mieszkanie dla siebie” – będzie później wspominał Romuald Warakomski. Opisze ten dom dokładnie.

Była to oficyna usytuowana w głębi podwórza składająca się z dwóch pokoi i kuchenki oraz ganeczku wejściowego w środku budynku, do którego przybudowany był mniejszy ganeczek jako wejście do kuchni. Dom miał kształt wydłużonego równoległoboku z przylepionymi od frontu przybudówkami wejściowymi, na którego krańcu pod wysuniętym okapem jednospadowego dachu znajdowały się schody do kiszkowatego mieszkanka na poddaszu. Cały budynek ślepą ścianą przyparty był do sąsiedniej posesji, przez co okna i drzwi wejściowe już od bramy widoczne były jak na dłoni. W żadnym kierunku szansy ucieczki, a wewnątrz domu żadnej skrytki. A do tego śmieszna kubatura: pokój środkowy o wymiarach 5x5 metrów, krańcowy 3x5, kuchenka 2,5x5, sionka główna 2x2, sionka kuchenna 1,5x1,5 m.

Oficynę przed wojną zajmowała matka braci Romualda i Michała Warakomskich z ich przyrodnim, dużo od nich starszym rodzeństwem. W sumie – pięć osób, a więc zagęszczenie duże. Romuald i Michał mieszkali w centrum miasta na kawalerkach, każdy osobno. Po 17 września 1939 podjęli decyzję trudnego wojennego okresu przetrwania razem z resztą rodziny. Przenieśli się na Zwierzyniec na Starą.

Tak tedy siedmiu ludzi tłamsiło się na maciupeńkiej przestrzeni śpiąc w nocy gdzie się dało i jak dało.

W takich to warunkach mieszkaniowych młodzi Warakomscy założyli cynkografię.

„Matka wymodliła nam ocalenie”

Ten zwariowany pomysł pracy konspiracyjnej (w takim domu!) rodzina przyjęła z milczącą aprobatą „jako konieczność chwili”. Nigdy na ten temat nie było żadnych dyskusji, choć zdarzały się od czasu do czasu sytuacje niebezpieczne, i gdyby doszło do wsypy, nikt z rodziny nie mógłby tłumaczyć się, że nic i o niczym nie wiedział.

W swym pamiętniku Romuald Warakomski napisze:

Słowo „Polska” nikt w tym domu na próżno nie wymawiał; to słowo jak Jahwe u Żydów, było zakazane wewnętrznym nakazem sumienia. Zresztą we wszystkich domach podziemia, jakie w ciągu sześciu lat mojej pracy miałem okazję poznać, spotykałem podobną u ludzi mego pokolenia postawę moralną. Patriotyzm w tamtych czasach wyrażał się prosto, w sposobie życia.

Skoro już wspomniałem o mojej rodzinie, nie sposób pominąć matki, której winienem szczególną miłość i pamięć. W jej zaś osobie chcę uczcić wszystkie matki tamtego pokolenia, bo wszystkie zrozumiały całą grozę położenia, w jakim postawiła nas wrześniowa przegrana. Zrozumiały też i zaakceptowały nasz zryw, aby z klęski przejść do zwycięstwa.

Nasi pradziadowie nazywali to Potrzebą; my postawiliśmy w to miejsce równoznaczne pojęcie Sprawy, bo Potrzeba suponuje otwartą z wrogiem walkę, na jaką nie mogliśmy sobie pozwolić, przynajmniej w pierwszych latach wojny. W jednym przecież i w drugim słowie zawarte jest poświęcenie. Nasze matki wiedziały o tym równie dobrze, jak i my, a przeżywały na pewno głębiej. Jednak żadna z nich miłości macierzyńskiej nie postawiła wyżej niż Sprawy i konieczności poświęcenia. Im w dużej mierze zawdzięczaliśmy naszą siłę moralną.

Pamiętam, jak w tamtych dramatycznych latach matka nosiła na piersi, jak szkaplerz zaszyte w woreczku, fotografie „Piotra” [Michała] i moją. Wymodliła nam ocalenie, ale po wojnie już nie mieliśmy się spotkać”.

Międzysąsiedzkie braterstwo konspiracyjne

Brat Michał (ps. „Piotr”) zakres swej wiedzy poszerzał w wileńskim zakładzie cynkograficznym Zaniewskiego. W arkana technologii sporządzania pieczęci kauczukowych wtajemniczył go znajomy Żyd Żabiński, właściciel zakładu pieczątkarskiego przy ul. Wielkiej. Na pomieszczenie pod cynkografię Michał („Piotr”) wybrał mikroskopijną kuchnię, przy tym, jak pisze jego brat Romuald Warakomski, znaczną jej część zajmowała płyta kuchenna i nieodłączne od niej garnki i rondle. Stół kuchenny Michał zarekwirował dla siebie, a cynkografię umieścił w jedynej wolnej przestrzeni pod oknem. W kuchni, gdy dym przypalonego asfaltu [syryjskiego] i kalafonii mieszał się z odorem kwasu azotowego i wonią nafty, a w garnku na płycie bulgotała zupa i dusiło się końskie mięso, naiwnością byłoby spodziewać się, że wszystkich tych zapachów nie zwęszą sąsiedzi.

W głównym bloku posesji mieszkało 10 lokatorów, a wśród nich jedna rodzina staroobrzędowców, na którą o tyle można było liczyć, że matka owej rodziny była Polką. Ponadto, w domu tym stałym gościem był Stanisław Kiałka („Bolesław”), czasem pojawiał się także Aleksander Krzyżanowski („Andrzej”, „Stary”, później „Wilk”), zamieszkały w bliskim sąsiedztwie przy Starej 17.

W tej sytuacji zdecydowali się ostatecznie zaufać sąsiadom. Nie zawiedli się. Po upływie dziesiątków lat Romuald Warakomski napisze: „Na Wileńszczyźnie cztery razy zmieniały się władze okupacyjne, ale w zmieniających się sytuacjach politycznych zawsze czuliśmy za sobą niezmienny mur życzliwego milczenia. Chcę dziś tym ludziom, których nazwisk już nie pamiętam, wyrazić nie tylko mój najgłębszy szacunek, a sądzę, że mam prawo dziękować także w imieniu ludzi wileńskiego podziemia. Że mam prawo w imieniu nas wszystkich złożyć słowa uznania i podziwu za to, że swoją dyskrecją, tak pojmowanym patriotyzmem, bazę Legalizacji pomogli utrzymać do końca”.

W tej konspiracyjnej pracy dużo pomagał Romualdowi i Michałowi ich przyrodni brat Wiktor. W każdej chwili mogli spodziewać się wpadki. NKWD w Wilnie szalało. Marcowe i kwietniowe w 1941 roku aresztowania przyspieszyły decyzję Michała do zwinięcia cynkografii na Starej i przeniesienia jej – z początku do zakładu fotograficznego Siemaszki na Wielkiej, potem do domu Stanisława Turskiego (ps. „Roman”), fotografika i chemika. Turski mieszkał we własnym domu przy ul. Dobrej 4 nieopodal Zakretu.

Kłopoty z japońskimi hieroglifami

W zimie 1940/41 Komórka przystąpiła do produkcji polskich paszportów zagranicznych, które Rosjanie z im tylko wiadomych względów zaczęli nagle honorować. Chodziło o paszporty wystawione przed 1 września 1939. Komórka dysponowała sporym zapasem tych dokumentów zdobytych we wrześniu 1939 w czasie likwidacji urzędu Starostwa Grodzkiego i Poselstwa Polskiego w Kownie. I oto w zimie 1940/41 pojawiła się okazja ich pozbycia się, na domiar z zarobkiem na cele podziemia. Nabywcami byli zamożni Żydzi. Całą tę akcję z ramienia Komendy Okręgu prowadził szef polskiego wywiadu płk Zygmunt Cetnarowski. Żydom chodziło o jeden tylko punkt podróży – Japonię.

„Akcja ta (będzie wspominał Romuald Warakomski), pomijając satysfakcję zrobienia Rosjanom jeszcze jednego figla, stała się przyczyną niemałych dla nas kłopotów. Paszport wypisany w języku francuskim, którego żaden z nas nie znał i zaopatrzony w komplet wiz państw europejskich stosownie do woli klienta i dla zmylenia NKWD, powinien był posiadać docelową wizę japońską. Z językiem francuskim poradziliśmy sobie łatwo, zaopatrując się w kilka schematów na różne kształty twarzy, nosa, barwy oczu, fryzury i wykroje ust. Docelową wizę japońską musieliśmy już przybijać na ślepo nie mając żadnego pojęcia, co znaczą tajemnicze od góry do dołu pisane hieroglify.

Szczęście nam sprzyjało do czasu, zanim pierwsza grupa uchodźców z naszymi paszportami nie znalazła się w Japonii. Wtenczas nastąpiła konsternacja. Okazało się bowiem, że jedna z pieczątek była z podpisem ambasadora japońskiego w Warszawie, a tego pana przed 1939 rokiem zastąpił już kto inny; wiza zaś, która służyła nam za wzór, pochodziła z okresu wcześniejszego. Pamiętam jak dziś tę nieszczęsną pieczątkę: odbity czerwonym tuszem pionowy, wysmukły prostokąt wypełniony hieroglifami. Żydzi z Japonii za pośrednictwem listów podnieśli alarm o sprostowanie błędu, ale w warunkach wojennych i pod obcą administracją nie była to rzecz łatwa.

Japończycy świadomi, że mają do czynienia z fałszywymi wizami uchodźców zaopatrzonych w nasze paszporty, osadzali ich w obozach dla internowanych. Jakie w tych obozach panowały warunki i jakie szanse na przetrwanie do końca wojny mieli nasi semiccy emigranci, tego nie wiem”.

Pierwsze wpadki

Do tej pory, dobrze zakonspirowani, skrzętnie unikali wszelkich związków, spotkań z innymi komórkami podziemia. Współpracę z szefem wywiadu płk. Cetnarowskim nawiązali z konieczności. Cetnarowski mieszkał na Zwierzyńcu, nieopodal Kuźni, na sąsiedniej ulicy. „Hilary” (Romuald Warakomski) i „Bolesław” (Stanisław Kiałka) chodzili do niego do domu. Pewnego dnia NKWD aresztowało Cetnarowskiego. Okazało się, iż miało także wstępne informacje o „Bolesławie” i „Hilarym”. „Bolesław” (Stanisław Kiałka) zostanie niebawem aresztowany, ale uda mu się zbiec i zaszyć w Starych Trokach. Częściowo zdekonspirowany „Hilary” (Romuald Warakomski) ukryje się na terenie Belmontu. Przedtem jednakże zdąży pojechać do Starych Trok, odnaleźć tam „Bolesława”, by mu wręczyć fałszywą legitymację. O tym epizodzie po latach napisze: „Przypuszczam, że moja częściowa dekonspiracja nastąpiła właśnie u Cetnarowskiego, gdyż sporo jego ludzi wtenczas poznałem, a nie dam 10 groszy za to, że nie było pośród nich wtyczki NKWD na zasadzie prostego przenikania się wywiadów”.

Po latach się okaże, że miał rację…

Problem moralny kleryka jezuity

Oprócz paszportów polskich wydawali w ostatnim kwartale 1940 i na początku 1941 metryki urodzenia, zaświadczenia o zatrudnieniu, różnego rodzaju „komandirowki” na wyjazd w teren. Zapotrzebowanie na metryki zwiększyło się wobec popytu na litewski dokument „Svetimšalio liudijimas”. Korzystali z blankietów metrycznych Wileńskiej Kurii Metropolitarnej i innych parafii Wileńszczyzny – z tych w umiarkowanym stopniu, by nie narażać Kurii i księży. Natomiast eksploatowali na całego Generalną Gubernię jako teren dla sowieckiej milicji niemożliwy do sprawdzenia. Romuald Warakomski szczególnie dobrze zapamiętał pieczęcie warszawskich parafii: Wszystkich Świętych i Zbawiciela, zaś z krakowskich pieczęć kościoła św. Mikołaja. Dublowali bez jego wiedzy urząd stanu cywilnego przy parafii św. Floriana oraz Piotra i Pawła.

Blankiety Wileńskiej Kurii Metropolitalnej mieli oryginalne, tylko pieczęć wykonywała Kuźnia. I „w tym punkcie” Stanisław Kiałka („Bolesław”) miał problem moralny, gdy przyszło ostemplować pierwszą lewą metrykę urodzenia z arcybiskupiego urzędu. „Zawahał się (wspomina Romuald Warakomski), stęknął ciężko i wreszcie po namyśle przyłożył pieczęć na blankiecie starannie ją odciskając. Jako kleryk, a w dodatku jezuita, dobrze wiedział, co na ten temat mówi paragraf prawa kanonicznego. My z „Piotrem” [bratem Michałem] nigdy podobnych skrupułów nie mieliśmy – może dlatego, że nic nie wiedzieliśmy o istnieniu prawa kanonicznego, a może dlatego, że wojna zdołała już w nas zatrzeć różnicę między prawem a bezprawiem. Liczyła się zawsze tylko aktualna sytuacja, w której wszelkie prawa w takim znaczeniu, w jakim one człowiekowi przysługują, zostały nam odjęte. Pozostał jedynie szeroki poza wszelkimi prawami leżący margines słusznej samoobrony”.

Ani się spodziewał naonczas, że już w niedalekiej przyszłości wypadnie mu owe paragrafy prawa kanonicznego bardzo dokładnie przestudiować…

Ale to będzie już po wojnie. Przedtem dozna różnorakich przeżyć, gdy Wilno znajdzie się pod często zmieniającymi się okupacjami. Okres ten podsumuje następująco:

Za Litwinów konspirację można było rozwijać w szerokiej skali, bo litewski wywiad był nieprofesjonalny. Gorzej było za Niemców. Zginęło wielu ludzi z podziemia, w tym i łączniczki Komórki Legalizacyjnej, ale też wielu udało się uratować z pomocą łapówek, bo Gestapo można było w niektórych wypadkach przekupić. Najgorzej się działo za Sowietów. NKWD było bezwzględne, nieprzekupne, a ponadto z rzadkim mistrzostwem stosowało perfidne chwyty, co w ostatecznym rachunku pokazał wileński lipiec 1944 (aresztowanie „Wilka” i in.).

Kuźnia niejednokrotnie zmieniała adresy. Ostatnim jej lokalem była piwnica domu przy ul. Borowej 3 na Antokolu. Tam to 10 sierpnia 1945 Kuźnia została wytropiona i rozbita przez NKWD.

Za cały czas wojny od października 1939 do 10 sierpnia 1945 Kuźnia wyprodukowała 85 tysięcy lewych dokumentów, tysiące druków propagandowych i publikacji.

15 sierpnia 1945 Romuald Warakomski cudem przedostał się do Warszawy, gdzie zamierzano ewakuować Legalizację, dokąd wcześniej przybył jego brat Michał („Piotr”) z Janiną Krukówną, współpracowniczką Legalizacji (ps. „Lidka”, później „Laryssa”). Zawzięcie tropieni, tym razem przez służby bezpieczeństwa „nowej” lubelskiej Polski, byli zmuszeni zrezygnować z dalszej działalności. W sierpniu 1946 „Piotr” – Michał Warakomski wyjechał do II Korpusu generała Andersa. „Wyśliznął się z kraju dosłownie w ostatnim momencie” – napisze jego brat Romuald.

W zakonie Karmelitów Bosych w Czernej, przeor klasztoru w Krakowie

W marcu 1947 Romuald Warakomski uzyskał od swego zwierzchnictwa zwolnienie z działalności konspiracyjnej. W kwietniu tegoż roku zgłosił się do nowicjatu w Czernej pod Krakowem, z prośbą o przyjęcie do zakonu Karmelitów Bosych. Zgłosił się nie pod własnym nazwiskiem, ale jako Roman Wojnicz. Otrzymał habit zakonny i imię: Marian od Najświętszego Serca Jezusa. W Krakowie ukończył studia filozoficzno-teologiczne. Tam to w czasie studiów poznał i zaprzyjaźnił się z ojcem Janem od Krzyża. Ojciec Jan zapamięta swego przyjaciela ojca Mariana – Romana Wojnicza jako człowieka „pełnego pasji w zgłębianiu wiary, poznawaniu filozofii chrześcijańskiej”. Według wspomnień o. Jana, o. Marian – Roman Wojnicz nowicjat w Czernej wybrał nieprzypadkowo. Wojnicz identyfikował się ze swym rodakiem wilnianinem Rafałem Kalinowskim. Znajdywał w nim pokrewieństwo swoich i jego losów, szczerze go podziwiał dla jego pobożności i dzieł, które Kalinowski stworzył.

W 1953 o. Marian (Roman Wojnicz) przyjął święcenia kapłańskie.

Był znakomitym, wysoko cenionym rekolekcjonistą. W latach 1954-1957 pełnił obowiązki mistrza nowicjatu. W latach 1957-1960 był przeorem klasztoru w Krakowie.

Ten „zagadkowy” przeor zaniepokoił Urząd Bezpieczeństwa Państwowego. (Już w roku 1947 Bezpieka zabrała się do szczegółowego rozpracowania środowisk zakonnych). Ojciec Marian – Roman Wojnicz został poddany inwigilacji. Początkowo, według doniesień tajnych współpracowników, oceniono go jako osobnika niewartego zainteresowania. („Człowiek starszy, pilny, mniej zdolny, pracowity” – stało w jednym z doniesień). A tu raptem – przeor! Służby bezpieczeństwa wszczęły tzw. „Sprawę zaczepną na ks. WR” (Wojnicza Romana).

Polowanie na „figuranta”

Niebawem „Sprawa zaczepna” zamieniła się na „Sprawę agenturalnego sprawdzenia kryptonim „Nieznany”. Aktywne działania funkcjonariuszy SB jednakże nie przynosiły wyników. Po rocznych obserwacjach Romana Wojnicza (o. Mariana), w styczniu 1958 dokonano werbunku zakonnika klasztoru o pseudonimie „Sikorski”. Rok później – jeszcze jednego pod ps. „Stanisław”.

Odtąd o. Marian był stale śledzony w klasztorze przez swych współbraci. Poddano inwigilacji jego korespondencję, w klasztorze zainstalowano podsłuchy telefoniczne. Jednakże mimo desperackich starań Bezpieki, wciąż nie udawało się go zidentyfikować.

Dopiero w lipcu 1958 osiągnięto pożądany wynik. Ojciec Marian – Roman Wojnicz to Romuald Warakomski ps. „Hilary”, pracownik Legalizacji Biura Paszportowego przy Komendzie AK Wilno.

Romualda Warakomskiego wsypał agent „Bross”, były żołnierz Okręgu Wileńskiego „Wachlarza” ps. „Hubert”, po wojnie współpracujący z Bezpieką.

Będąc w posiadaniu takiego atutu, Bezpieka opracowała plan werbunku o. Wojnicza. Miała w tym swój cel. „Moglibyśmy (wykładał swój plan oficer operacyjny) pozyskać tym samym cenną jednostkę w zakonie oo. Karmelitów Bosych. Przez niego [Romualda Warakomskiego] moglibyśmy rozpracowywać zakonników wrogo ustosunkowanych i zdobylibyśmy dotarcie do hierarchii zakonnej oraz moglibyśmy obserwować środowisko b. [byłych] W.I.N.-owców, wrogo ustosunkowanych b. [byłych] członków AK Okręgu Wileńskiego, do których figurant [Romuald Warakomski] ma dotarcie. Zaistniałyby perspektywy wyjścia przez niego do wielu wybitnych działaczy – przebywających na emigracji.

Jeśliby figurant nie wyraził zgody, wtedy realizujemy kierunek 2. Kompromitacja zakonu oo. Karmelitów Bosych i figuranta. Robimy wokół figuranta wiele szumu”.

Przed rozmową z o. Wojniczem esbecy werbują jeszcze jednego zakonnika krpt. „Przyjaciel”. Ma on obserwować o. Wojnicza na terenie klasztoru i meldować o każdym podejrzanym jego zachowaniu się, donosić, kto go odwiedza i dokąd on sam wyjeżdża.

Przesłuchania o. Wojnicza nie przyniosły pożądanych wyników, werbunek się nie udał. Figurant (o. Marian) się nie załamał. Szczegół znamienny: gdy rozgrywała się ta cała „sprawa”, popełnione przez o. Wojnicza – Romualda Warakomskiego „przestępstwa” podlegały już darowaniu na mocy komunistycznej amnestii. Nie było to jednakże dla SB żadnym powodem do zaprzestania swych działań wobec zakonu i Romualda Warakomskiego.

„Robienie szumu” w zakonie i wokół kazań o. Mariana

Z doniesień tajnego współpracownika SB, zakonnika „Sikorskiego” złożonych 12 czerwca 1960: „Wojnicz ma duże kłopoty, gdyż w chwili zwierzenia się do ojców, że posiada fałszywe nazwisko, postawiono pod znakiem zapytania jego święcenia”. 25 czerwca 1960 tenże „Sikorski” donosi z satysfakcją: „Co się tyczy o. Mariana Wojnicza, jest on skończony”. Drugi t.w. w zakonie „Stanisław” 17 czerwca 1960 informuje SB: „[…]o. Wojnicz Marian nie będzie już przeorem, to wiadomo naprzód. Po pierwsze to on sam nie chce być, po drugie to nie jest lubiany w zakonie za to, że jest nerwowy i despota. [o. Marian wyróżniał się gorliwością i surowością w życiu zakonnym – uw. A.A.B.]. 16 lipca 1960 „Stanisław” donosi: „O. Marian dotychczasowy przeor nie otrzymał żadnego stanowiska, proponowano go na podprzeora w Czernej, ale odpadł… Taka jakaś wroga atmosfera wytworzyła się wokół jego osoby, że aż dziwi. Prosił prowincjała, by go przeniósł gdzieś do cichego klasztoru, prawdopodobnie pojedzie do Czernej, bo tam chce iść. Powiedział prowincjałowi, że chce pędzić życie w spokoju i kontemplacji, jest zaszokowany wrogim stosunkiem ojców do siebie”.

Służby bezpieczeństwa dalej obserwowały i prześladowały o. Mariana w związku z prowadzonymi przez niego rekolekcjami. Jego kazania cieszyły się dużym powodzeniem.

Głosił je niemal w całej Polsce. Tajni współpracownicy, zakonnicy „Satyr”, „Sikorski” i „Stanisław” informowali SB o datach i miejscach głoszonych przez niego rekolekcji. Esbecy słali za nim pisma do lokalnych placówek Milicji Obywatelskiej z poleceniem inwigilacji kazań o. Mariana.

Ostatnie lata życia

Załamany psychicznie, na własną prośbę, o. Marian – Roman Wojnicz – Romuald Warakomski został zwolniony z obowiązku spełniania funkcji kapłańskich. W klasztorze w Czernej pozostawał przez kilka lat na statusie brata zakonnego. W roku 1965 skłoniony przez przyjaciół powrócił do sprawowania funkcji kapłańskich. W 1966 przyjechał do niego do klasztoru w Czernej ks. Michał Sopoćko, któremu w Wilnie, w 1942 roku, w czasie okupacji niemieckiej „Hilary” – Romuald Warakomski wystawił fałszywy dowód tożsamości na nazwisko Rodziewicz Wacław. (Ks. Michał Sopoćko ukrywał się przed poszukującym go gestapo).

Stanisław Kiałka („Bolesław” w czasach wileńskiej konspiracji) po odbyciu kary zesłania w Rosji, osiadł we Wrocławiu. To on namówił o. Mariana – Romualda Warakomskiego na napisanie pamiętnika, opracowanie historii działalności Komórki Legalizacyjnej z czasów konspiracji w Wilnie.

Swój pamiętnik Romuald Warakomski zadedykował „Generałowi Wilkowi (Aleksandrowi Krzyżanowskiemu), Kolegom wspólnej walki, ludziom mojej rodzinnej Ziemi Wileńskiej”. W pamiętniku tym znalazły się takie oto refleksje:

Tyle lat minęło, a przed oczyma duszy wciąż snują się krwawe widma przeszłości. Przesuwa się długi milczący korowód bezimiennych ludzi, którzy wzięli na swoje młode wątłe ramiona ciężar historii i zamierzeń nie przechodzących w rzeczywistość, płacąc za nie wysoką cenę. Znikoma jest liczba tych, którzy uniknęli śmierci, więzień, tortur na śledztwie, i nie wiedzą co to Sybir.

Chcę uczcić tych już dziś zapomnianych bodaj strofą wiersza, który mi się przyplątał na pamięć:

Boże wyróżnij nieznanych i bezimiennych

Światłem, które wiecznie połyska,

Bo cóż im z ludzkiej doczesnej pamięci,

Kiedy pod krzyżem i hełmem pośnięci

Nie mają nawet nazwiska.

Skończmy tę refleksję, bo gorycz i tak nie pozwoli mi zapomnieć, gdy na apelach podczas rocznic narodowych, tych właśnie najliczniejszych [rozstrzelanych, zabitych, skazanych na Sybir] ledwie półgębkiem się wspomina.

„Przy pisaniu tego pamiętnika powróciły z całą siłą dawne przeżycia z okresu konspiracji. Ten swoisty świat przeżyć negatywnie odbił się na jego psychice, powodując nerwice lękowe i bezsenność. W tym stanie zdrowia poprosił władze Kościoła o udzielenie dyspensy, aby mógł powrócić do stanu świeckiego, gdyż wydawało mu się, że życie zakonne podjął z konieczności ratowania życia, ze strachu przed konsekwencjami ze strony NKWD za udział w konspiracji. Pozostał jednak do końca życia w klasztorze na statusie laika. Pojednany z Bogiem, w trudzie zakończył pielgrzymkę życia 20 czerwca 1986 roku”. (O. Benignus Józef Wanat OCD, karmelita bosy, profesor Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie).

Romuald Warakomski, wileński „Hilary” spoczął jako o. Marian na cmentarzu zakonnym w Czernej.

Dziesięć lat przed śmiercią, w roku 1976 pisał:

„Gdy zabrakło czołgów i samolotów, ochronę ludności przed wrogiem powierzono grupie odpowiednio wykształconych fałszerzy. Nie była to ochrona adekwatna, ale mam wrażenie, że w swoim zakresie, o ile rzecz sama na to pozwalała, zadanie nasze spełniliśmy dobrze”.

Współczesny historyk polski Piotr Niwiński, pracownik naukowy IPN-u powie dziś o tym tak:

„Wileńska Komórka Legalizacji zasłynęła jako bodaj najbardziej profesjonalna w Polskim Państwie Podziemnym, ratując wolność i życie wielu tysiącom ludzi”.

Wileńska Legalizacja miała na swoim koncie zapisane: 3 Ordery Virtuti Militari V kl., 6 Krzyży Walecznych, 4 Srebrne Krzyże Zasługi z Mieczami. Romuald Warakomski, ostatni szef Komórki, miał Krzyż Walecznych i Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami.

Alwida A. Bajor

 

SUPLEMENT

Fragmenty doniesień agenturalnych podałam w niniejszym tekście za Anną Kubajak („Pod kontrolą Służby Bezpieczeństwa – lata powojenne” – 2006), która w swej pracy korzystała z materiałów zgromadzonych w IPN-ie. Według informacji Anny Kubajak, łącznie obecnie dostępne materiały dotyczące bezpośrednio Romualda Warakomskiego zawierają 1384 strony.

* Benignus Józef Wanat OCD, karmelita bosy, profesor Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie jako datę urodzenia Romualda Warakomskiego podaje 15 października 1908 r. i że (cytuję) Romuald Warakomski urodził się na terenie parafii św. Rafała jako syn Józefa i Marii z Boroszewiczów. Jest to informacja mylna. Romuald Warakomski przyszedł na świat 1 września 1908 na przedmieściu Kominy w Wilnie – na terenie parafii Wszystkich Świętych. Urodził się jako syn Józefa Jana i Marii z Bobszewiczów. Ochrzczony został w kościele pw. Wszystkich Świętych 26 grudnia 1908 r. przez księdza Siemaszkiewicza, czego świadectwem – odpis metryki chrztu z kościoła pw. Wszystkich Świętych w Wilnie (nr 1138), którą na moją prośbę odnalazł w archiwum wileński historyk-genealog Czesław Malewski, za co niniejszym wyrażam mu wdzięczność – Alwida Antonina Bajor.

Wstecz