Profesor Andrzej Strumiłło zaprezentował w Wilnie swą nową książkę

Piórem przez los spełniony

Profesor Andrzej Strumiłło, przypisany już od wielu lat polsko-litewskiemu pograniczu, a konkretnie – Maćkowej Rudzie na Suwalszczyźnie, położonej nad Czarną Hańczą – „jedyną polską rzeką, która płynie do Niemna”, w Wilnie bywa dość często. Ciągną go tu na pewno odruchy serca, boż to rodzinne miasto, gdzie w roku 1927 na świat przyszedł. On – artysta o wielu twarzach: uprawiający malarstwo, grafikę, rysunek, fotografię, ilustrację, projektowanie książek, wystawiennictwo, scenografię – miewał tu nieraz swe wystawy autorskie albo jako gość bywał na wernisażach litewskich artystów plastyków, z kim jest w zażyłej komitywie.

Ostatni pobyt profesora Andrzeja Strumiłły w Wilnie był wszak niezwykły. Przyjechał tu bowiem, by zaprezentować wydaną kilka miesięcy temu przez oficynę wydawniczą „Stopka” w Łomży książkę czy raczej opasłą księgę, co niczym spojrzenie wstecz na własne życie. Jej łaciński tytuł „Factum est” („Stało się”) – to nic innego, jak pisane przezeń w latach 1978-2006 dzienniki, na których pomysł wpadł dopiero po pięćdziesiątce. Jak wyznaje, z potrzeby utrwalenia spełnionego losu.

A – przyznać trzeba – Stwórca obdzielił Andrzeja Strumiłłę naprawdę losem łaskawym, tchnął weń siły do życia tak intensywnego, że mógłby nimi obdzielić co najmniej kilku bliźnich. Przecież, nim osiadł w Maćkowej Rudzie, by witać każdy dzień, każdą kroplę deszczu, co powtarza rytm serca i odlicza dany mu czas, był wielkim obieżyświatem – przez lat kilkanaście włóczył się po Dalekim Wschodzie, zajrzał w głąb Azji, zobaczył wojnę wietnamską, Kraj Chabarowski, przemierzał pustynię Gobi, Himalaje, odbył 11 podróży do egzotycznych Indii. Wygranie konkursu na stanowisko szefa Graphic Presentation Unit Sekretariatu Generalnego ONZ w Nowym Jorku i objęcie tej posady na lata 1982-1984 pozwoliło zderzyć znany mu świat Azji i Europy z Nowym Lądem, przez co zyskał możliwość pełniejszej oceny skali losu człowieka.

Te podróże po świecie bliższym i dalszym znajdowały później niejedno artystyczne wcielenie. Stworzył cykle rysunkowe i fotograficzne, m. in. „Chiny”, „Indie”, „Mongolia”, „Wietnam”, „Nepal”. Z pobytu w Stanach Zjednoczonych przywiózł 11 tysięcy negatywów. Zgromadził kolekcję sztuki oraz przedmiotów kultury materialnej Dalekiego i Środkowego Wschodu dla Muzeum Etnograficznego w Krakowie i Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie. A że jest rozkochany w kamieniu, jako tworzywie artystycznym i nie tylko, za każdym razem wracając ze światowych tułaczek zabierał mniejsze bądź większe głazy, które teraz stanowią jego dumę, skłaniając do przypuszczenia, że będące najdoskonalszą formą przyrody kamienie kryją w sobie pokłady wiedzy tajemnej, o której wszak milczą.

Nim w książce zaistnieje pierwszy konkretny zapis, datowany 29 września 1978 roku, autor w telegraficznym skrócie streszcza pierwsze półwiecze własnego życiorysu z pogodnym i pięknym dzieciństwem nad Żejmianą pod Święcianami, gehenną drugiej światowej i powojenną szamotaniną w Polsce Ludowej, nim krok po kroku udało mu się wybić na drogę, wiodącą ku artystycznej samorealizacji. A potem już dzienniki te przybierają postać czynionych z dnia na dzień zapisów, przedzielonych krótszym bądź dłuższym odstępem czasu. Wszystko zresztą tu jest ważne: filiżanka pitej na czczo herbaty, bóle żołądka, narodziny źrebiąt (bo profesor w gospodarstwie rolnym w Maćkowej Rudzie prowadzi hodowlę konia arabskiego), dostrzeżenie pliszki, śmierć ślepego psa Wtorka, rozsadzanie flanców pomidorów, zakup drewna w ruciańskim tartaku. A obok albo też w przemieszaniu – zbiegowisko wydarzeń z wielkiego świata i wielkiej polityki: śmierć Andropowa, dramat wziętych przez czeczeńskich desperatów zakładników w moskiewskim teatrze na Dubrowce czy podpisy złożone przez Putina i Schroedera pod rurą na dnie Bałtyku. I próba osobistej refleksji nad tym, co jest w jednym ładem i chaosem.

Przez „Factum est” przewija się też cała galeria nietuzinkowych postaci, z kim dane było autorowi się zetknąć. Raz jest to Wojciech Żukrowski, Eduardas Mieželaitis, Stasys Eidrigevičius, Tadeusz Różewicz, raz Jerzy Kukuczka, Andrzej Wajda, Stanisław Grochowiak, Ernest Bryll albo Jan Himilsbach, raz znowu Stanisław Lorentz, Lech Wałęsa, Czesław Miłosz, z którym był w wielkiej przyjaźni, krocie tych, kto nawiedził Maćkową Rudę i został tu przyjęty przez gospodarza naprawdę otwartymi ramiony. A dodać trzeba, są wśród tego grona też osoby z naszego polskiego na Litwie środowiska.

W zapiskach autora „Dzienników” czuć wielki pośpiech. To ponaglanie się poprzez fleszowe pociągnięcie pióra wynika ze świadomości, że trzeba ciągle doganiać galopującą realną zjawę czasu, że nić żywota nieubłagalnie się skraca, że śmierć niestrudzenie zbiera swoje żniwo, że ciemnieje pamięć. Ech, „znowu przeleciało, przepełzło, przebiegło, przepłynęło”… – wzdycha autor, kończąc swoje „życiopisanie” na 423 stronie bogato zresztą własną ręką ilustrowanej książki zaduszkową refleksją-2006, którą przytaczam w całości, gdyż jest w swej treści jakże znamienna:

Teraz leży przede mną ostatni wiersz Miłosza – poety bliskiego, którego łzę prawdziwą ukradkiem zobaczyłem nad brzegiem jeziora krasnogrudzkiego.

Zbawiony dóbr i honorów,

Zbawiony szczęścia i troski,

Zbawiony życia i trwania,

Zbawiony.

Na prezentacji „Factum est” w Instytucie Polskim w Wilnie w dniu 11 września br. z udziałem Andrzeja Strumiłły, recenzenta wydawniczego ks. Jerzego Sikory oraz redaktor oficyny wydawniczej „Stopka” Wiesławy Czartoryskiej panowała naprawdę ponadsłowna atmosfera. Przerwał ją dopiero końcowy akord – rozdanie autorskich autografów wszystkim nabywcom tej książki, z czego też oczywiście nie omieszkałem skorzystać.

Henryk Mażul

PS. Kto z różnych powodów nie trafił na spotkanie z jakże życiowo uroczym prof. Andrzejem Strumiłłą, niech żałując krzepi się nadzieją na kolejne takowe. Jak bowiem powiedział gość z Maćkowej Rudy, obecnie kończy przygotowanie do druku „Księgi Wielkiego Księstwa Litewskiego”, na którą złoży się 20 esejów najprzedniejszych historyków polskich, litewskich i białoruskich o wspólnych dziejach niegdysiejszego państwowego tworu. Ta w czterech językach ujrzy światło dzienne już niebawem („jeśli dobrze pójdzie, może nawet przed tegorocznym Bożym Narodzeniem”). A wtedy – jak mi się zdaje – jej prezentacja w Wilnie jest wręcz nieunikniona…

Wstecz