Obserwacje

Miliony – kotu pod ogon

I wkroczyliśmy w rok pod znakiem Byka, bądź, jak kto woli, bawołu, rudej krowy. U nas – żubra. Widziałam kilkakrotnie krążący po mieście samochód z wizerunkiem naturalnych rozmiarów żubra, zrobionego chyba z papier mache, mającego zapewne świadczyć o potędze stolicy (zwierzę to przyśniło się założycielowi grodu) i napisem informującym, że oto wkraczamy w rok, podczas którego Wilno będzie Europejską Stolicą Kultury. Co prawda, razem z austriackim Linzem.

A potem nastąpił punkt kulminacyjny. Początkowo Plac Katedralny przypominał jedną wielką budowę w wydaniu niemieckim, bowiem wokół figurowały nazwy firm w tym języku, które tu pracowały. Wielki specjalista z dziedziny pirotechniki, efektów świetlnych i muzyki, przybysz z Niemiec, zapewnił zachwyconych tubylców (pokazał im uprzednio opracowanie komputerowe projektu, wyglądało to imponująco), że oczekuje ich widowisko nadzwyczajne. Piękne, wesołe, bezpieczne i Wilno jako Europejska Stolica Kultury widoczne będzie nawet z kosmosu.

Dowiedli tubylcy już wielokrotnie, że kochają bezmyślnie kopiować zachodnie idee i pomysły. Tak się stało kolejny raz. Kolejny raz potwierdziło się, że jesteśmy zaściankiem. Jak wiadomo – biednym, ale w stosunku do przybyszy – honorowym, bo przecież chodzi o kieszeń podatnika. Za dwadzieścia minut zapowiedzianego niespotykanego widowiska wybulono dwa miliony litów. Wilnianie, których w tym roku nie stać było na zabawy sylwestrowe w lokalach, wyruszyli gremialnie w miasto, aby być świadkami czegoś nadzwyczajnego w historii kraju, który latem tego roku ma obchodzić tysiąclecie wymienienia jego nazwy w kronikach.

Wielu nawet wdrapało się na pobliską Górę Trzykrzyską, wielu utkwiło w potężnych korkach samochodowych. Ale nie tracili optymizmu: skoro zapowiedziano, że ma być widoczne z kosmosu i w promieniu 60 km od Placu Katedralnego… Zobaczyli jednak kłęby dymu unoszące się nad miastem, nie mówiąc już, że żadne dźwięki muzyki do nich nie docierały. Może to ostatnie wyszło na dobre, bo to, co napisał na specjalne zamówienie początkujący kompozytor, raczej przypominało pogański obrzęd pogrzebowy. Poszły miliony kotu pod ogon. Kolejny niemal milion wydano na wątpliwej jakości ślizgawkę na Placu Ratuszowym, którą też urządzili przybysze zachodni.

Temat jednak najważniejszy i zarazem najsmutniejszy. Katedra Wileńska. Świątynia, którą z ogromnym samozaparciem ratowali przedwojenni mieszkańcy Wilna na czele z najwyższymi władzami państwowymi i kościelnymi pod przewodnictwem konserwatora zabytków i kierownika wydziału sztuki woj. wileńskiego i nowogródzkiego – Stanisława Lorentza. Pewnie przewraca się on w warszawskim grobie na wieść o tym, że oto w Roku Pańskim 2009 z rozkazu Niemca na dach katedry wciągnięto 14 ton sprzętu, że jej posadami wstrząsnęły potężne wybuchy materiałów pirotechnicznych.

Hierarchowie Kościoła katolickiego na Litwie w RP 2009 obudzili się po fakcie. Po fakcie też zaczęła złorzeczyć dyrekcja Wileńskiego Rezerwatu Zamkowego, na którego terenie znajduje się świątynia. Tymczasem w murach katedry, przebudowanej ongiś przez słynnego Wawrzyńca Gucewicza, po hucznej nocy noworocznej powiększyły się szczeliny (specjaliści od lat dyskutują o kolejnym ratowaniu katedry, która – jak wiadomo – stoi na gruncie bardzo nietrwałym i jej ściany systematycznie pękają). Oczywiście, próbuje się winę zwalić na mróz. Ale w Noc Sylwestrową zanotowano tylko blisko 10 stopni poniżej zera. To jak na Wilno – pestka. Dwa miliony! Poszły z dymem. Przy powszechnym ubóstwie…

Styczniowe późne popołudnie. Na dworze blisko dziesięć stopni mrozu, w dodatku – zawieja niesamowita. Przepełniony trolejbus trasy 19, numer 2501 – temperatura w nim – daleko poniżej zera. Pierwsze cztery siedzenia na przedzie pojazdu – przeznaczone dla dzieci i osób niepełnosprawnych – dosłownie zaśnieżone. Świeży, biały puch grubości blisko centymetra. Nikt, oczywiście, nie siedzi. Jakoś śmiesznie brzmią nazwy mijanych przystanków – Konstytucji, Plac Europy… Nikt nie złorzeczy. Wszyscy zziębnięci, trwają pokornie w bezruchu. A może myślą o tym, że to mniejsze zło niż wystrzelane miliony na Placu Katedralnym. Tego jeszcze w Wilnie nie było.

Czy lubimy Miłosza?

„Ludwisarska to schodzenie. Mnóstwo razy, niezliczoną ilość razy, w ciągu wielu lat, bo mieszkałem prawie zawsze w nowszej części miasta, a więc ulicami Zawalną i Wileńską, a właśnie Ludwisarska prowadziła stamtąd do Placu Napoleona i dalej, do uniwersytetu czy na ruchliwą Wielką…Trochę niżej, na prawo, nie dochodząc do rogu Tatarskiej, parę kamienic z balkonami, które nic mi nie mówiły do chwili, kiedy na jednym z nich zacząłem przesiadywać wiosennymi wieczorami ze Stanisławem Stommą, oddając się intelektualnym dysputom pod różowe zachody słońca…” – to Czesław Miłosz, we wspomnieniach z ulic wileńskich.

Najpewniej, gdy stał 70 lat później na ulicy Ludwisarskiej, wracał pamięcią do chwil, kiedy było „Schodzenie triumfalne, w ekstazie cielesnego nadmiaru, w szczęściu długich, prawie tanecznych kroków, albo w najzupełniejszej rozpaczy, albo też, chyba najczęściej, w tym stanie ducha kiedy młody organizm cieszy się na swój sposób, wbrew urojeniom cierpiącej wyobraźni…” Stał więc na Ludwisarskiej 1 października 2000 roku, jako noblista, wraz z innymi laureatami literackiej Nagrody Nobla – Wisławą Szymborską i Günterem Grassem. Towarzyszył im litewski poeta, mieszkający w USA, Tomas Venclova. Okazją spotkania trzech noblistów przy ul. Ludwisarskiej było odsłonięcie na ścianie domu nr 1 tablicy pamiątkowej, mówiącej o tym, że mieszkał tu noblista, poeta rosyjski Josif Brodskij. Kilkakrotnie w latach 1966-1971 przyjeżdżał do Wilna i zatrzymywał się m. in. w wymienionym budynku. Napisał kilka pięknych wierszy, w których mowa jest o kawiarni „Neringa”, słynącej w owych latach ze spotkań bohemy, kościołach – św. Katarzyny i Ducha Świętego.

Brodskij ma tablicę w Wilnie. Daleki krewny Czesława Miłosza, Oskar Miłosz – Oskaras Milašius – ma „swoją” ulicę, znaną na świecie, bo mieści się przy niej zespół archiwów państwowych, do których zwracają się interesanci z różnych krajów.

Związki Oskarasa Milašiusa z Wilnem są takie: jego ojciec Władysław Miłosz urodził się w Wilnie w roku 1838. Była to postać, mająca swoją legendę w kronikach towarzyskich XIX wieku dzięki swej egzotycznej urodzie (matka była Włoszką), sile, awanturnictwu i miłosnym podbojom. Uwiózł do Czerei („Przewodnik po Litwie i Białejrusi” Napoleona Rouby, Wilno 1909, taką podaje informację: „Czereja, m-ko i dobra w pow. sieneńskim, gub. mohylowskiej, nad jeziorem położone, o w. 38 od Sienna) przypadkiem spotkaną ubogą żydowską dziewczynę, Miriam Rosenthal, która stała się matką Oskara. Młodzieńca wysłano do Paryża, gdzie został poetą i dramaturgiem francuskim oraz współpracownikiem poselstwa litewskiego w Paryżu.

Czesław Miłosz dotychczas nie ma w Wilnie ani tablicy, ani ulicy. Co prawda, nobliście przyznano za życia obywatelstwo honorowe Litwy, doktorat honoris causa Uniwersytetu Witolda Wielkiego, order Giedymina. To jakby w sferze duchowej. Przecież w Wilnie spędził wiele pięknych lat, wiele pięknych, mądrych strof poetyckich i tekstów prozą poświęcił miastu swej młodości. Trudno o nazwę ulicy, bo jest konkurencyjny Oskaras Milašius. Jednak z imieniem Czesława Miłosza wiąże się gmach byłego Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta (róg d. Małej Pohulanki – obecnie – Kalinausko), znajdujący się w pobliżu (Góra Bouffałowa) Dom Akademicki, Uniwersytet Wileński, ul. Podgórna (Pakalnes), zaułek Literacki etc. Tablica aż się prosi.

2 października 2000 roku, w sali dawnej Reduty, na Wielkiej Pohulance, powiedział: „Mam osiemdziesiąt dziewięć lat, wyrosłem tutaj i przyznaję się, że Wilno jest dla mnie ciężarem. Oczekuje się tu ode mnie, że będę mówić same miłe rzeczy, nie urażające nikogo. Ja natomiast nie jestem dyplomatą, choć oczywiście zależy mi na dobrych stosunkach pomiędzy Polską i Litwą. Niestety, przyjeżdżając do Wilna zawsze mam wrażenie, że trzeba tu chodzić jak po cienkim lodzie i że nie wystarcza tutaj być człowiekiem, bo każdego natychmiast zapytają, czy jest Litwinem, czy Polakiem, Żydem czy Niemcem, jakby ponury wiek dwudziesty, wiek etnicznych podziałów, trwał tu nadal w najlepsze…”.

Halina Jotkiałło

Wstecz