Podglądy

O zaciskaniu pasa... na szyi

Jeśli z głodu padniesz/ I zdechniesz pod płotem,/ Przeleżysz rok, drugi/ Przyzwyczaisz się potem...

Rymowankę tę wymyśliłam, by zobrazować filozofię, jaką wobec nas – obywateli – stosuje nowa rządząca ekipa. Otóż śmiało podąża ona śladem pewnego znanego z anegdoty Cygana, który ze względów oszczędnościowych chciał odzwyczaić swojego konia od kosztownej „priwyczki”, jaką bez wątpienia jest jedzenie. I byłoby mu się to udało, gdyby... krnąbrne bydlę nie zdechło. Z głodu.

Mściwie nam panująca kubiliusiarnia, choć zachowuje się „toczka w toczkę” jak ten koniarz, to powyższy scenariusz wyklucza. Jest przekonana, że nasi ludzie niebawem się do niejedzenia przyzwyczają. W wypowiedzi dla dziennika „Lietuvos žinios” potwierdziła to pewna posłanka-blondynka z partii Kubiliusa, niejaka Agne Bilotaite. O mały włos, a trafiłaby mnie apoplexia cerebri, gdy przeczytałam bełkot tej 27-letniej bździągwy: młodej, nieobciążonej rodziną, chorobą czy inną poza bezmózgowiem przypadłością, za to pobierającej miesięcznie dziesięć tysięcy poselskiej diety (szeregowy sejmunas jest oceniany na 10 830 litów brutto, plus nieopodatkowane 3,8 tys. na kancelarię).

Na pytanie, co sądzi o obłędnym szoku cenowym, który wraz w wejściem w nowy rok przygniótł obywateli do gleby, blondynka-kretynka chlapnęła rozbrajająco: „Sądzę, że nasi ludzie są do podwyżek cen przyzwyczajeni. One już nie dziwią. Jesteśmy Litwinami, więc prawdopodobnie będziemy w stanie dostosować się do wszystkiego”.

Oni tam wszyscy tak sądzą, ale się z tym sprytnie maskują. No bo przecież nie nowina, że nasz człowiek jak się zaprze, to może pracować i płacić podatki nie jadłszy, nie piwszy i, w razie choroby, nie leczywszy się, że już nie wspomnę o takich nadużyciach jak posiadanie auta, kupowanie książek czy prasy, sporadyczna wyprawa na koncert czy (w obliczu kryzysu aż strach o tym pisać) wyjazd na urlop. Wystarczy, że się tylko trochę do zafundowanej mu drożyzny „przyzwyczai”, a wszystkie te zbytki pójdą w niepamięć.

Szczerze mówiąc do szału doprowadza mnie pokora, z jaką nasi ludzie od lat poddają się najobrzydliwszym eksperymentom, które na żywej społecznej tkance prowadzą kolejne władze. Praktyki te dotyczą zarówno ograniczania różnych swobód obywatelskich jak i pazernego oskubywania społeczeństwa: czy to pod hasłem łatania dziur budżetowych, czy też w ramach przezwyciężania wszelakich kryzysów, zapaści, recesji etc. etc. W zamian obywatel może sobie podziwiać podsuwaną mu przez kolejne ekipy dorodną figę. Niezależnie od tego, czy mamy akurat w kraju recesję, czy też znaczny wzrost gospodarczy, wszystkie finansowane z budżetu dziedziny można potłuc o kant pewnej wstydliwej części ciała.

Przyjrzyjmy się ino. Litewskie rolnictwo – już dawno padło jak zdechła kawka; nauka – a co to takiego?; oświata i wychowanie – nieefektywny teren doświadczalny różnych półgłówków z dyplomami; szkolnictwo wyższe – droższe i trudniej dostępne niż w Paryżu czy Londynie; ochrona zdrowia – kompletna kicha, chorowanie na Litwie, pomimo ubezpieczenia, wymaga dużo zdrowia i jeszcze więcej pieniędzy; opieka społeczna – umrzeć nie da, ale co to za życie pod taką opieką?; administracja publiczna – rozdmuchany aparat spasionych, wrednych i impertynenckich urzędasów, których jedyną rolą jest obrzydzanie obywatelowi życia; wymiar sprawiedliwości – zaciągnijmy nad tym (z litości) zasłonę milczenia; urzędy naczelnych organów władzy – akurat finansowanie z budżetu samych siebie naszym władzodzierżcom wychodzi najlepiej, ale co z tego mamy my – „cygańskie konie”?

Mam kontynuować czy oszczędzić rządzącym wstydu? Bo dalej idzie to, co w naszym kraju jest najpiękniejsze: bezpieczeństwo publiczne czy, na ten przykład, ubezpieczenia społeczne. Ta litania jest dłuższa, ale klepanie jej może wywołać u czytającego jedynie frustrację.

I jak się człowiek temu wszystkiemu przyjrzy, to myśli sobie: a po cholerę my – obywatele – tym wszystkim się przejmujemy? Czy jest ta dziura budżetowa, czy jej nie ma i tak w naszym kraju dominują: nędza, syf, kiła i mogiła. Jak człowiek na te wszystkie budżetowe dobrodziejstwa w jakiej Irlandii czy Wielkiej Brytanii dodatkowo nie zarobi, to może sobie o nich najwyżej w ustawie budżetowej poczytać.

W związku z powyższym nawołuję do ogólnoobywatelskiej niezgody na takie traktowanie, ale w ramach prawa (wariantu łotewskiego nie polecam). Nie zachowujmy się, na Boga, jak prowadzone na rzeź zdesperowane owce. Skoro rząd postanowił nas w imię wypełnienia budżetu obedrzeć do gołego, przynajmniej protestujmy – demonstrujmy, pikietujmy, strajkujmy, wykrzykujmy przy każdej okazji swoje niezadowolenie z polityki rządu. I patrzmy im, do diaska!, na ręce. Nie pozwólmy się okradać. Inaczej nas wykończą.

Tymczasem nasz obywatel aż się prosi, by go orżnąć jak lipkę z kory. Nigdy nie stawiał takim praktykom oporu. Teraz też, poza nieśmiałymi próbami protestu (nie wiem, jak będzie wyglądał zaplanowany na 16 stycznia), bardziej utyskuje niż się buntuje. Już przygwożdżony podniesionymi i nadal rosnącymi kosztami energii połknął jeszcze pokornie podwyżkę VAT i podatku od zysku; strawił też, choć nie bez zgagi, zniesienie większości ulg podatkowych, co zaowocowało wzrostem cen leków, żywności, prasy i kosztów komunikacji.

Ani się ogrzać porządnie, ani się najeść do syta, ani poczytać o błazeństwach Partii Wskrzeszenia Narodowego (tfuj!, dostaję torsji od samej nazwy), ani uciec z tego kraju na koniec świata, ani się nawet uchlać z rozpaczy, bo o zwiększeniu akcyzy na paliwo, alkohol i papierosy kubiliusiarnia też nie zapomniała. Teraz kombinuje, jak by tu jeszcze opodatkować samochody i nie dostać przy tym kamieniem w rządowe okno lub oko. Jeżeli połkniemy i to, wkrótce opodatkują nam kaloryfery. A co, istniało w XVII-XVIII wiekach podymne, danina pobierana od każdego komina na dachu, u nas będzie pokaloryferne... Już jest zresztą. Toż jeszcze za poprzednich rządów za miniaturowy kaloryferek w łazience przywalili nam podatek aż po kokardy. A przecież każdy z nas ma jeszcze w domu po parę zwolnionych z VAT kaloryferków.

Nie, ja doskonale rozumiem, że kryzys, że dziura budżetowa, że widmo gospodarczej zapaści, że... państwo się chwieje w posadach i albo kubiliusiarnia poprzez drakoński program antykryzysowy to chwianie powstrzyma, albo legniemy wszyscy jak ścięty łan. Konieczność zaciskania pasa też rozumiem, ale kto, do cholery, wymyślił, żeby ten pas zaciskać obywatelowi na szyi? I co to za genialny program, żeby ludziom wyłącznie zabierać nie dając im w zamian żadnego wsparcia czy nawet nadziei?

Na to nie trzeba tęgich głów, to potrafi każdy zbir z kijem bejsbolowym w garści. I niech nas nie mamią obniżonym o 3 proc. podatkiem dochodowym. Eksperci już dawno wyliczyli, że te wszystkie VAT-y i akcyzy pochłoną wielokrotność tego, co na tej obniżce zaoszczędzimy. Poza tym, kto skorzysta z tego dobrodziejstwa, skoro przedsiębiorstwa padają jak ustrzelone kaczki, a giełdy pracy nie nadążają z notowaniem bezrobotnych?

I gdzie solidarność zaciskających z zaciskanymi? Antykryzysowe restrykcje władzodzierżców nie doknęły jedynie tzw. (pożal się, Boże!) oligarchów i ich samych. Najbardziej wzruszył mnie prezydent, który tak jakoś w okolicy Świąt bąknął półgębkiem, że można by mu było obciąć prezydenckie uposażenie dodając jednak: „jeżeli to pomoże przezwyciężyć gospodarczy kryzys”.

Gdzież tam to pomoże, panie prezydencie, gdzież pomoże? Przy trzymiliardowej dziurze budżetowej? Samotnie pan jej swoim wyrzeczeniem nie załata, nawet jeżeli zabrać panu połowę z tych skromnych 25 tysięcy litów (brutto), które są i tak niczym w porównaniu z wysiłkiem dźwigania przez pana tej zwanej Litwą cierniowej korony.

Co innego dzieci. Tych, jak już pisałam, mamy niezliczone rzesze. Większość więc pozbawiono wypłacanego dotychczas powszechnie dziecięcego zasiłku (w oszałamiającej kwocie 50 litów), najmniejszym odebrano przyznane niedawno w szkołach bezpłatne posiłki... Tak oto – szast, prast! – i już się pewnie uzbierało z parę milionów do utopienia w budżetowej dziurze. A że kolega pana Adamkusa, prezydent Łotwy Valdis Zatlers w ramach solidarności z obywatelami jednak wymusił obcięcie swojego uposażenia o 288 łatów (1,3 tys. litów)… to dziwak jakiś. Zresztą, on i przedtem pobierał zaledwie dwie trzecie tego co nasz, a jak się ma mniej, to łatwiej się z tym rozstać. Każdy obywatel to wie.

A co z innymi politykami, którzy niedawno odgrażali się, że w ramach solidarności z oskubywanymi obywatelami zwrócą do budżetu 15 proc. swoich poborów (wraz z 1 stycznia br. wzrosły one prawie dwukrotnie)? Na razie na takie bohaterstwo zdecydował się in corpore tylko gabinet ministrów na czele z premierem. Zresztą, rząd, zabierając innym ostatnie okruchy, okryłby się hańbą, gdyby sobie też ciut nie odjął. Poza tym ministrowie nie mieli wyboru, są nominowani przez Kubiliusa, więc gdy im kazał, musieli. No, i na ubogich nie trafiło. Taki nosiciel ministerialnej teki jest u nas oceniony na 13 300 (premier – na 14 392) litów brutto, plus fundusze reprezentacyjne i dodatek za staż pracy w administracji państwowej.

Po tym geście byłoby już w kraju nieco sympatyczniej, gdyby w tym samym czasie kanclerz rządu Valdemaras Sarapinas nie sypnął lekką ręką ponad 100 tys. litów na świąteczne premie dla 25 urzędników kancelarii. Przepytywany na okoliczność, czy w dobie drakońskich budżetowych i innych cięć taka rozrzutność uchodzi, Sarapinas tłumaczył się wdzięcznie, że... nie docenił ogromu kryzysu. Dodał jeszcze, że tak naprawdę nie ma się o co dąsać, wszak „premie zostały wypłacone najlepszym, tym, którzy pracują nocami i w weekendy, byśmy jak najszybciej z tego trudnego okresu wybrnęli”. No, to fajnie pracują, skoro nie zauważyli, że kryzys rzeczywiście niepłytki jest, więc nie wypada go dodatkowo premiami pogłębiać.

A co z sejmunasami? Oni są wybrańcami obywateli, więc taki Kubilius może im co najwyżej naskoczyć... Co prawda, jeszcze kilka tygodni temu cała rządząca koalicja obiecywała, że też sobie coś obetnie, ale dobrymi chęciami jest piekło brukowane. Jak dotąd, zaledwie 27 z 45 konserwatywno-chadeckich posłów ogłosiło, że zamiaruje pójść w ślady członków rządu. Inni przedstawiciele koalicji w ogóle się na ten pomysł wypięli. W obozie liberałów pyskują ponoć, by dać im święty spokój z tak durnowatymi pomysłami, a showmeni i showwumenki od Valinskasa bajdurzą, że wspomniane 15 proc. przeznaczą na jakieś cele charytatywne. Już to widzę.

Na zakończenie kilka słów o tym, jak walczą z kryzysem inne państwa. Nie do wiary, ale próbują ożywić gospodarkę i pomóc społeczeństwu przetrwać recesję. Wielka Brytania w tym celu obniżyła podatek VAT do poziomu 15 procent (o dwa i pół proc.). Rządowi eksperci szacują, że ta obniżka w skali roku wzbogaci każdego dorosłego Brytyjczyka o 170 funtów.

A Niemcy to w ogóle zwariowali. Przyjęli największy w historii kraju plan walki z recesją. Najważniejszym jego celem jest obrona miejsc pracy. Od 1 lipca najniższa stawka podatkowa spadnie w Niemczech z 15 do 14 procent, zaś w 2010 roku kwota wolna od podatku wzrośnie z 7664 do 8004 euro. Ponadto powstanie fundusz (w wysokości 100 mld euro) na poręczenia kredytowe dla przedsiębiorstw, które w związku z kryzysem popadną w tarapaty. Zaplanowano też obniżenie składek na ubezpieczenia zdrowotne oraz jednorazowe zasiłki na dzieci w wysokości 100 euro. O 10-16 euro wzrósł też od 1 stycznia 2009 stały zasiłek na dzieci (płacony tu absolutnie wszystkim, niezależnie od sytuacji materialnej rodziców, nawet do ukończenia 27 lat, jeżeli „dziecko” jeszcze studiuje). Na pierwsze i drugie dziecko obywatele dostają tu 164 euro miesięcznie, na trzecie – 170, na każde kolejne – 195 euro. I to jest, proszę kubiliusiarni, polityka prorodzinna, a nie ględzenie ministra Dagysa o potrzebie zachęcania litewskiej rodziny do wyprodukowania co najmniej trójki latorośli. Chyba wam na poniewierkę, cholery!

Wracając do Niemiec. Ceną realizacji ich programu antykryzysowego będzie, co prawda, rekordowa eksplozja zadłużenia budżetu (deficyt w tym roku sięgnąć może nawet 60 mld euro), ale tutejszy rząd rozumie, że państwo padnie i gospodarka legnie w gruzach akurat wtedy, gdy się wykrwawi podatkami obywateli i wykończy przedsiębiorstwa. Ale o czym ja tu piszę? Niemcy są przecież z Marsa, my z jakiegoś innego układu planetarnego.

Nasi też kochają obywatela, ale obcego. Załamują ręce nad losem Białorusinów, przygarniają Czeczenów, współorganizują pomarańczowe rewolucje u Ukraińców, wspierają finansowo i duchowo krzywdzonych przez Ruskiego Gruzinów... Ożesz wy, łaskawcy! Szlag mnie trafił na wieść, że minister spraw zagranicznych Vygaudas Ušackas podjął się negocjacji między Ukrainą i UE, by ta ostatnia jakoś wpłynęła na Rosję i „Gazprom” w sprawie dostarczania Ukraińcom tańszego gazu. Ludzki pan! Ale może by tak przy okazji szepnął coś na temat Litwy? M. in. dzięki „przyjaznej” wobec Rosji polityce, za ichniejszy gaz płacimy najdrożej ze wszystkich państw europejskich. Kubiliusiarni to nie wzrusza. Wszak my przyzwyczajeni.

Lucyna Dowdo

Wstecz