W kręgu sympatyków „Magazynu Wileńskiego”

Mistrzyni poligrafii

W styczniu roku następnego nasze pismo będzie miało kolejne urodziny: już dwudzieste… Jak ten czas pędzi naprzód!.. Mimowolnie wracamy w myślach i rozmowach do początków „Magazynu Wileńskiego”, zastanawiamy się, co wówczas deklarowaliśmy czytelnikom, prezentując nowe wydanie i co udało się z tych obietnic wykonać, a czego – nie. Wyłania się z pamięci galeria osób, które były z pismem „od powijaków”, a nawet przyczyniły się do jego „poczęcia”. Nie pracując w redakcji etatowo, angażowały się do jego powstania, procesu wydawania i kolportażu. O niektórych z nich już pisaliśmy, ale o wielu jeszcze nie zdążyliśmy. Śpieszymy tę lukę wypełnić. Tym razem zaprosiliśmy na nasze łamy WALENTYNĘ NOWIKOWĄ.

Nasz wierny pomocnik od pierwszego, a raczej „zerowego” numeru „Magazynu Wileńskiego”. Wieloletnia pracowniczka poligrafii, mająca drukarskie rzemiosło w małym palcu. Była w tej sferze niezastąpionym doradcą dla szczupłego grona zapaleńców, którzy się porwali do wydawania pierwszego w kraju polskiego czasopisma, w dodatku – kolorowego, nie bardzo wiedząc, jakie ono ma być. To znaczy, wiedzieli, jakie treści ma popularyzować, bo o tym gadano-przegadano wiele wieczorów i nocy, ale jeśli chodzi o szatę graficzną, rozmiary, czyli wygląd zewnętrzny – pojęcie mieli dość zielone. I nic dziwnego: trzeba było wiedzieć, jak w tym konkretnym przypadku mierzyć siły (czyli wydatki) na zamiary, jakie warunki należy spełnić, by pismo się ukazało. I czy te warunki okażą się do udźwignięcia…

Walentyna Nowikowa była swego rodzaju „posłanką” nowego pisma polskiego w litewskiej drukarni „Spauda” (z której usług m. in. korzystamy do dziś), w skomplikowanym politycznie okresie budowania niepodległości w republice radzieckiej, pracy mediów i wydawnictw w tych warunkach. To za jej radą – technologa drukarni największego wydawnictwa w kraju – będącej ze sztuką edytorsko-drukarską „na ty”, wybrano format pisma, jego objętość i rodzaj papieru, na którym zaczęło się ukazywać.

Przygotowanie każdego kolejnego numeru było nie do pomyślenia bez Pani Wali. To do jej obowiązków należało ustawienie zdjęć i ilustracji na stronach oraz podanie do wiadomości drukarzy ich wymiarów, obliczanych dokładnie w procentach (to obliczanie procentów ilustracji, dla niektórych z nas, będących z „królową nauk” na bakier, graniczyło niemal z magią). Następnie odręcznie przygotowywała i sklejała dokładną co do milimetra makietę – taki swoisty plan układu graficznego każdego numeru czasopisma. Na szczęście, tamte metody drukowania – to przeszłość… Dbała o to, by oddany do drukarni świeży numer ujrzał światło dzienne i dotarł do czytelnika w przyzwoitej szacie i terminie.

Kiedyśmy zasiadali do planowania nowego numeru – nieraz podekscytowani, z wypiekami na twarzy, stawiając zbyt wygórowane wymagania wobec Pani Wali i drukarni z przestarzałą wówczas już techniką, cierpliwie nas wysłuchiwała, pobłażliwie się uśmiechając, ponieważ lepiej wiedziała, co w poligraficznej „trawie” „piszczało”. A potem nieraz stawała na głowie, by wymaganiom redakcji chociaż częściowo sprostać. Cieszyła się razem z nami, biorąc do rąk świeży, autentycznie pachnący farbą drukarską numer pisma (obecnie już tak nie pachnie – nowa technologia!). I razem z nami się martwiła z każdego potknięcia…

Nie pouczała mentorsko, chociaż chętnie dzieliła się swą wiedzą z młodymi. Bezpośrednia i serdeczna w obcowaniu – nie „nasiąkła” atmosferą gabinetową urzędników radzieckich, chociaż mogła… Walentyna Nowikowa, główny technolog drukarni czołowego wówczas wydawnictwa republiki, dyrygowała całym jego procesem technicznym.

Tak się stało, że w ciągu wielu lat, mając na co dzień do czynienia z wieloma redakcjami wydań w różnych językach, nigdy się nie doczekała publikacji o sobie. Z wyjątkiem kilku króciutkich informacji, jak np. w rosyjskich „Wiadomościach wieczornych” z 1985 roku. Zamieszczone tam „fotookienko” informowało, że główny technolog Wydawnictwa KC KP Litwy W. Nowikowa świętuje podwójny jubileusz: pięćdziesięciolecie i trzydziestolecie działalności zawodowej, zaznaczając, że jest niezrównanym fachowcem kunsztu drukarskiego.

Nam również nie od razu Pani Wala dała się namówić na rozmowę, byśmy mogli napisać o niej w „Magazynie”, który w ciągu wielu lat znała od podszewki w dosłownym znaczeniu, ponieważ pracowała nad jego szatą. Znaliśmy ją od strony zawodowej, nie mając pojęcia o jej życiu, pochodzeniu, nawet o tym, jakie ją drogi przywiodły do sfery drukarskiej…

* * *

Urodziła się w Wilnie i mieszkała tu zawsze, poza przerwami na studia i wojaże turystyczne. Rodzina ojca, Leona Nowikowa (albo: Nowika – jak miał w paszporcie przy władzy polskiej), mieszkała w Nowych Werkach, gdzie dziadek pracował w papierni. Natomiast mama, Janina z Januszewskich, wyrosła „na miejskim bruku”. Po złączeniu się więzami małżeńskimi, rodzice Pani Wali zamieszkali na wileńskiej Łosiówce. Później wynajęli mieszkanie w jednym z domów pana Stefanowicza przy ulicy Druga Słomianka (obecnie Daugeliszkio) i tam spędzili całe życie.

Ojciec Pani Wali, miejscowy Rosjanin, był prawdziwą „złotą rączką”, człowiekiem bardzo pracowitym i pogodnym. Pracował w charakterze ślusarza, a stać go było na utrzymanie sześcioosobowej rodziny. Wprawdzie wieczorami – jak wspomina dziś córka – bywał czasami tak zmęczony, że nie miał chęci do rozmowy i zabaw z dziećmi. Nie był amatorem kieliszka, lubił natomiast wziąć do rąk gitarę i pod jej dźwięki coś zaśpiewać.

W domu niepodzielnie rządziła matka, która dzieciom nieraz i w skórę dała, i do serca przytuliła. Starała się, by trójce pociech niczego nie brakowało. I tak było: w ich domu panował ład i porządek, i głodu nigdy się nie zaznało. W niedużym mieszkaniu jeden pokój zajmowała babcia Malwina – matka mamy. Dzieci – Walentyna, Helena i Aleksy – miały do zabaw nieduże brukowane podwórko, w którym ojciec zdołał powybierać kamienie, by skopać kilka małych grządek, a nawet… posadzić gruszę.

Kiedy rozpoczęła się wojna, Wala miała cztery lata. Pamięta jednak, że był to czas trudny i smutny dla całej rodziny. Ojca zabrano na wojnę (był w wojsku polskim), a matka ze wszech sił starała się utrzymać i uchronić małe dzieci, zarabiając na życie praniem bielizny i szyciem. Na szczęście, ojciec wrócił z wojny, chociaż ciężko chory. Pani Wala nie wyobraża dziś sobie, co by z nimi – dziećmi – było, gdyby ojciec nie wrócił… W 1945 roku bowiem umiera na zawał serca matka. Walentyna, najstarsza z rodzeństwa, miała 10 lat. Ojciec żeni się po raz drugi, również z Polką, Leokadią Rutkowską, która miała własnego syna, Leopolda. Po dwóch latach rodzina się powiększa o jeszcze jedno dziecko: siostrę Ninę…

Snując wspomnienia z dalekiego dzieciństwa, z perspektywy czasu, moja rozmówczyni dochodzi do wniosku, że miała dobrą macochę. Zastępcza matka nie krzywdziła sieroty, dbała, by były syte. Ojciec z czasem podreperował zdrowie, zaczął zarabiać na życie. Druga matka – tak jak kiedyś rodzona – zajmowała się domem i dziećmi, które zapędzała do pomocy, na przykład, do zbierania trawy dla kózki i królików, karmienia kur. Mieli więc własne mleko, mięso i jaja, co pomogło im przetrwać najchudsze lata powojenne.

W 1947 roku, jako dwunastolatka, Wala Nowikówna zostaje uczennicą, od razu czwartej klasy, 26. polskiej szkoły początkowej, która się mieściła wówczas w piętrowej kamienicy na rogu ulic Krakowskiej i Chocimskiej. Przestąpiła próg szkolny bez większej obawy: matka, zanim ją osierociła, zdążyła nauczyć czytania, pisania, rachunków. Po pomyślnym zaliczeniu czwartej klasy, została przyjęta do V Gimnazjum na Ostrobramskiej. W latach 1948-49 ukończyła dwie klasy gimnazjum. W roku następnym, kiedy gimnazjum już nie istniało, Wala Nowikówna kontynuowała dalej naukę w klasie siódmej szkoły numer 5 – „Piątki”, o której to szkole i jej wychowankach tyle już napisano.

…Pani Walentyna rozkłada na stole szkolne zdjęcia: na tym – jej klasa maturalna, na innym – ona wśród dziewcząt w spodenkach sportowych, podczas międzyszkolnych zawodów koszykarskich. Na późniejszych ujęciach utrwalone są chwile z corocznych spotkań wychowanków ich szkoły. Aż do tegorocznego spotkania, które się odbyło po 55. latach od opuszczenia jej murów. Bieżącego roku zebrało się zaledwie 11 osób (pięć z nich przyjechało z Polski) – z 36 uczniów ich maturalnej klasy 11a…

Zmniejszyła się liczbowo również ich zgrana paczka: Krystyna Iwanicka, Donatylla Żegzdrynówna, Teresa Kratkowska, Gienia Markiewiczówna i Wala Nowikówna. Zabrakło już wśród żywych dwóch pierwszych koleżanek. Któż to powiedział, że szkolne przyjaźnie rzadko są trwałe?.. One zawsze były sobie bardzo bliskie…

Jako uczennica nie należała do prymusek, żartuje, że „złoty środek” – to było jej miejsce w szkole. Oddawała pierwszeństwo naukom ścisłym – matematyce, fizyce, lubiła chemię. Zamierzała studiować chemię na Uniwersytecie Wileńskim (była tam wówczas grupa z rosyjskim językiem wykładowym), ale nie wytrzymała zmagań konkursowych. Nie zmartwiła się tym zbytnio, zdecydowała, że pójdzie pracować i pomoże rodzinie. Niedługo się zastanawiając, wybrała zakład liczników elektrycznych, gdzie została przyjęta jako uczennica. W ciągu siedmiu miesięcy zgłębiała sztukę montowania liczników, wkładając w tę pracę sporo wysiłku i starań. Sercem jednak czuła: nie jest to zajęcie na całe życie…

Pewnego dnia sąsiad, zatrudniony w drukarni wydawnictwa „Litwa Radziecka”, zapukał do ich mieszkania z pytaniem: może by Wala spróbowała pracy w poligrafii? Jedna z linotypistek akurat miała wziąć urlop macierzyński, trzeba ją było pilnie zastąpić kimś, znającym język polski, kto będzie składał teksty dla polskich (tłumaczonych) wersji gazetek rejonowych. Zechciała spróbować i… została uczennicą linotypistki: siedziała przy dużej maszynie, która pod jej palcami, dotykającymi odpowiednich znaków na klawiaturze, wyciskała literki w sztabkach rozgrzanego do wysokiej temperatury metalu (szkodliwe dla zdrowia związki ołowiu!), układane następnie w wiersze gazetowych tekstów.

Pracowała jako zecerka cztery lata, do roku 1959, aż kierownictwo wypatrzyło w niej jakąś „iskrę” do sztuki drukarskiej, zaproponowało podjęcie pięcioletnich studiów w Moskiewskim Instytucie Poligrafii, oczywiście, z odpowiednimi rekomendacjami z miejsca pracy. Drukarstwo na Litwie potrzebowało wówczas własnych, wykwalifikowanych specjalistów. Rodzina Pani Wali również uważała, że powinna się uczyć, zdobyć jakiś poważny zawód.

Tak więc wyjechała do Moskwy, gdzie została studentką wydziału dziennego wymienionej uczelni. „Wgryzała się” w wyższą matematykę, zgłębiała ulubioną chemię, a w czasie wakacji wracała do Wilna, by popracować i trochę zarobić w „swoim” wydawnictwie przy ulicy Tiesos (obecnie Maironio). Tylko po ukończeniu czwartego roku studiów zrobiła wyjątek: odbywała praktykę w Baku. Sama poprosiła kierownictwo uczelni, by skierować ją do stolicy Azerbejdżanu. Egzotyczny kraj, daleko od domu rodzinnego… To chyba wówczas – tam złapała podróżniczego bakcyla, którym się zaraziła na całe życie.

Zwiedziła większość republik Związku Radzieckiego – drogą turystyczną i służbowo. Zaliczyła też kilka krajów europejskich, należących do tzw. bloku socjalistycznego. I już na emeryturze wybrała się do paru „modnych” dziś wśród turystów, dalekich krajów, o których zwiedzeniu nie mogło się w swoim czasie nawet marzyć. Niezapomniane chwile z tych wędrówek – to najbarwniejsze kartki w jej życiu, utrwalone na zdjęciach…

Po ukończeniu studiów wróciła do rodzinnego miasta z dyplomem inżyniera technologa. Została od razu zatrudniona w dziale produkcyjnym wydawnictwa jako technolog. Była odpowiedzialna za cały proces wydawniczy gazet, książek, broszur: technicznego opracowania wydań, przygotowania ich do druku, aż do wyniku końcowego. Miała 29 lat i wiele sił fizycznych oraz duchowych do pracy. Pragnęła w życiu jakoś się ustawić, usamodzielnić, wreszcie – czegoś się dorobić. Od wydawnictwa otrzymała mieszkanie – jednopokojowe, w którym mieszka do dziś. Rodziny własnej, niestety, nie udało się założyć, praca więc stała się jedną z głównych jej pasji – nie tylko sposobem zarabiania na życie.

W zawodzie natomiast robiła zawrotną karierę: po roku awansowała na kierownika filii gazet i czasopism wydawnictwa, a po następnych czterech została głównym technologiem całego wydawnictwa, na którym to stanowisku przepracowała do roku 1990. Wówczas już mogła przejść na emeryturę, ale jeszcze w ciągu następnych dziewięciu lat pracowała w charakterze technologa.

Ostatnich dziesięć lat pracy zawodowej Walentyny Nowikowej łączą się z „Magazynem Wileńskim”. Dla nas, „magazynowców”, po prostu – Pani Wali. Drukarza przez duże „D”, która o sztuce poligrafii swego okresu wie wszystko i jeszcze ciut więcej…

Helena Ostrowska

Wstecz