„Czerpać jakże cenną spuściznę tych ziem”

(Rozmowa z warszawskim strażnikiem Kresów Tomaszem Kubą Kozłowskim)

Tomasza Kubę Kozłowskiego poznałem podczas tegorocznych Kaziuków, już od dobrych lat kilku organizowanych przez Bielański Dom Kultury w Warszawie. Poproszony przez organizatorów, wygłosił prelekcję na temat przedwojennego marcowego kiermaszu, jaki wtedy miał miejsce na placu Łukiskim, dokonując przy okazji spaceru główną wileńską ulicą, zwącą się naonczas imieniem Adama Mickiewicza. A ów podbudowany licznymi ilustracjami spacer był tak zajmujący, że zgromadzeni na sali słuchali zda się wstrzymawszy oddech. Po spotkaniu natomiast nie brakło tych, co to podchodzili do prelegenta, dziękując za tak treściwą i ciekawą narrację. Kiedy znalazłem się w tym gronie i powiedziałem, że jestem z Wilna, pan Tomasz niezmiernie się ucieszył. Umówiliśmy się, że jak tylko pojawi się w grodzie nad Wilią, odbędziemy dłuższą rozmowę z myślą o zamieszczeniu jej na łamach „Magazynu Wileńskiego”.

Na tę okazję nie wypadło czekać długo. Tomasz Kuba Kozłowski zawitał bowiem do nas podczas trwającego w dniach 9-16 sierpnia br. I Światowego Zjazdu Wilniuków, przywożąc na prośbę jego organizatorów wystawę „Wilno z pocztówki”, na którą złożyło się około 300 kartek pocztowych z jego przebogatej kolekcji, ukazujących zastygły w czasie w latach 1898-1939 gród Giedymina, którego dziś już nie uświadczysz. Korzystając z pobytu u nas tego warszawskiego strażnika Kresów, przeprowadziłem z nim wywiad, który właśnie polecam uwadze Czytelników.

– Niech Pan na wstępie rozmowy opowie o sobie i o własnych kresowych pasjach oraz ich rodowodzie.

– Urodziłem się w Zakopanem 11 marca 1960 roku, jestem natomiast wychowany w „salonie lwowskim”. A to dlatego, że moja mama, która wyjechała przedostatnim albo ostatnim pociągiem ze Lwowa w ramach repatriacji, mentalnie tego miasta nigdy nie opuściła. W latach 70. i 80. w naszym domu był „lwowski salon”. Polegający na tym, że schodzili się tu ludzie o zbieżnym mamy losie, wspominali tamtejsze dzieje, śpiewali batiarskie piosenki. Wobec tego już w dzieciństwie dane mi było nasiąknąć klimatem lwowsko-kresowym. Klimatem mocno zresztą rodzinnym, gdyż mój ojciec też urodził się we Lwowie, a dziadkowie mieszkali w jego okolicach.

Ja natomiast, odkąd pamiętam, miałem żyłkę kolekcjonerską, zawsze coś zbierałem. Na początku zainteresowałem się tematem harcerskim. Na tyle, że w roku 1981 zrobiłem pierwszą wystawę, dzięki czemu przypomnieliśmy niezakłamane dzieje tego ruchu. Z biegiem lat harcerska pasja jednak wybrzmiewała, a człowiek coraz bardziej wtapiał się w temat Kresów,

– Czy to zbieractwo – to jest coś, co ma Pan w genach?

– Chyba tak. Bo rodzina była taka, że lubiła gromadzić jakieś rozmaitości. Człowiek zapewne z tym się rodzi. To zbieractwo jest ciężkim nałogiem, z którego nie da się wyzwolić, bo żadna terapia nie skutkuje. Chyba, że człowiek zagalopuje się na tyle, że... zbankrutuje do cna.

Moje kolekcjonerstwo w dużej mierze zaczęło się od kart pocztowych, którymi zafascynowałem się jako pewnym zjawiskiem socjologicznym, ukazującym jakże więcej niż tylko to, co widać na obrazku. Warto pamiętać, że w „złotej epoce” kart pocztowych, przypadającej na koniec XIX wieku, stały się one nowinką na tyle modną, iż wszyscy nimi dosłownie się obsypywali, prześcigając się w gromadzeniu całych specjalnie pomyślanych serii, czemu nierzadko towarzyszyły zabawne, śmieszne bądź smutne napisy.

Z biegiem czasu karta pocztowa spowszedniała, była wykorzystywana jako kartonik użytkowy, żeby o czymś komuś donieść, wysłać pozdrowienia z wakacji albo informację o wydarzeniach losowych. Co jest ciekawe, zwłaszcza w pierwszych dziesięcioleciach istnienia karty pocztowej od końca XIX wieku do I wojny światowej – to to, że na tych kartkach znaleźć można wątki, tematy, przejawy ówczesnej mody, obyczajów, czyli tego wszystkiego, co na karcie może się pojawić.

Te kartki zostały jednak zdominowane przez architekturę bądź piękne widoki przyrody, aczkolwiek zdarzają się karty naprawdę oryginalne, gdyż wydawcy prześcigali się w różnych pomysłach, czym by tu jeszcze kupującego zachęcić. Przykładem niech posłużą leporello – takie rozkładane książeczki chowane w kartkę. Wystarczyło otworzyć specjalnie naszykowaną kieszonkę, a wysuwała się stamtąd harmonijka z widokami schowanymi w środku.

Zdarzały się też, co prawda rzadko, kartki mechaniczne, polegające na tym, że wystarczyło pociągnąć lub przesunąć jakiś fragment, a coś się otwiera. Na wystawie, którą przywiozłem do Wilna, można zobaczyć mechaniczną kartkę – reklamę produktów słynnego doktora Oetkera: reklamująca to dziewczyna zapisuje fragment tekstu na tablicy; wystarczy natomiast pokręcić specjalnie zamontowanym z boku kółeczkiem, a jej ręka albo zmazuje ten zapis, albo on z powrotem się pojawia.

– Jak się prezentuje w swych początkach pocztówka wileńska?

– Tematycznie została ona zdominowana przez foto-widokówki, tyle że nieraz wykonane przez znakomitych fotografików, do których Wilno miało szczęście szczególne, że wymienię tu Jana Bułhaka, Leonarda Siemaszkę albo małżeństwo Zdanowiczów. Twórczość tych ostatnich szczególnie lubię.

Jak już nadmieniłem, karta pocztowa niesie pewne treści. Z jednej strony – to, co umieścił na niej wydawca, np. wątki propagandowe, podkreślające polski charakter Wilna, satyryczne albo litewskie antypolskie, karty niemieckie, ukazujące nawet Wilno jako przejaw niemieckiej kultury.

Tak się jakoś złożyło, że w przypadku miasta nad Wilią znikome odbicie znalazło tak tu liczne środowisko żydowskie, poprzez pocztówki z synagogami, z żydowskimi typami na ulicy, okazyjne kartki z napisami w jidysz. Należą one do wielkiej rzadkości, zostały swego czasu skupione i trafiły do kolekcjonerów w Stanach Zjednoczonych albo Izraelu.

Wilno na kartkach pocztowych prezentuje się naprawdę okazale, bo też pokazywało wszystko, co architektonicznie miało najlepszego. Owszem było ono mniej zamożne, mniej zasobne w stan mieszczański niż Lwów, ale posiadało niepowtarzalny klimat, wspaniałych ludzi, legendarną, rzec by można, gościnność, dobroduszność. To wileńskie serce wyziera dosłownie z kartek pocztowych, z towarzyszących im napisów.

– Nie omylę się zapewne, jeśli stwierdzę, że kartki wyzwalają w zbieraczach pasje poznawcze...

– Oczywiście. Podczas pewnej akcji stoczyłem z jednym z litewskich kolekcjonerów ostry „bój” o kartkę pocztową, ukazującą ustawiony pomnik Mieczysława Dordzika, bohaterskiego polskiego harcerza, który podczas słynnej powodzi w Wilnie w roku 1931 uratował z nurtów wezbranej Wilenki żydowskie dziecko, przypłacając to własnym życiem. W ten to sposób zgłębiłem wiedzę o tym, o czym dotąd nie wiedziałem.

Nawiązując do wileńskiej tematyki, dodam, że z pocztówek dowiedziałem się też, iż złożenie Serca Marszałka Józefa Piłsudskiego na wileńskiej Rossie w dniu 12 maja 1936 roku poprzedziła wspaniała iluminacja świetlna, po czemu wykorzystano lotnicze reflektory, ustawione zwłaszcza na górze Trzykrzyskiej. Szczęśliwie się stało, że fotograficy to uchwycili, a po czym zdjęcia te jak też z samego pogrzebu znalazły się na pocztówkach.

– Pocztówki – to bynajmniej nie jedyna zbieracka pasja Pana…

– One właśnie spowodowały poniekąd reakcję łańcuchową. Bo przecież, żeby zgłębić do końca to, co te kartki przedstawiają, wypadło sięgnąć po książki, mapy i plany. Tak zaczęła powstawać kolekcja moich kresowian, na którą składają się wszelkiego rodzaju przedmioty, dotyczące dawnych Ziem Wschodnich Rzeczypospolitej, Połągą poczynając, a Kijowszczyzną kończąc.

Pokaźny odsetek zbiorów stanowią wszelkiego rodzaju druki papierowe: bilety komunikacyjne, zaproszenia na wystawy, koncerty albo uroczystości, naklejki, nalepki, pomyślane dla wspierania różnych inicjatyw tzw. cegiełki, druki reklamowe, towarzyszące różnym wydarzeniom, wydawnictwa okazjonalne, jednodniówki. Obok tego pojawiły się przedmioty – to, co pochodzi z szeroko rozumianych Kresów. Nie jest tego dużo, bo ten region Polski był gospodarczo słabiej rozwinięty, choć pewien wyjątek stanowi Lwów, gdzie fabryki, fabryczki i zakłady rzemieślnicze produkowały naprawdę krocie przedmiotów, powodując, że miasto to było poniekąd samowystarczalne.

Wilno w tym względzie prezentuje się skromniej, aczkolwiek to właśnie tu rozlokowały się zakłady „Elektrit”, produkujące znane na całą Polskę i daleko poza nią odbiorniki radiowe. Od dłuższego czasu przymierzam się zresztą, by wejść w posiadanie takowego do swojej kolekcji. A wybierać jest z czego, gdyż „Elektrit” oferował co roku na rynek po kilkanaście nowych modeli.

– W jaki sposób powiększa Pan swoje zbiory?

– Poprzez zakupy i wymiany kolekcjonerskie na warszawskich targach. Trzeba na wszystkim trzymać rękę, penetrować sklepy ze starociami. Pomocny w tym jest też Internet, gdzie organizowane są przeróżne akcje, z jego pomocą wyprzedaże organizują sklepy. Innymi słowy, wystarczy tylko mieć pieniądze, a kolekcje będą się powiększały. Aktualnie za 25 lat kolekcjonowania mam w swych zbiorach około 30 tysięcy kresowych pamiątek z ponad 1000 miejscowości, a na pewno nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.

– 30 tysięcy!? I gdzież to wszystko Pan przechowuje?

– Częściowo w domu, a częściowo – u mieszkającej w Warszawie mojej mamy. Marzy mi się jednak, żeby docelowo powstała instytucja, która by w sposób systematyczny i ucywilizowany gromadziła, rejestrowała i upowszechniała materiały oraz pamiątki, związane z byłymi Kresami Rzeczypospolitej. Bo one koniecznie mają być pokazywane, mają być widoczne.

Pomny tego, w roku ubiegłym z własnych zbiorów miałem okazję zrobić w Warszawie plenerową wystawę „Świat Kresów”. Chciałbym wierzyć, że był to dobry początek do stałej prezentacji dla zainteresowanych tematyki z Wilnem, Lwowem czy Grodnem w tle.

– Ta wystawa – to wcale nie jedyna forma upowszechniania przez Pana w stolicy Polski wiedzy o Kresach. Wiem skądinąd, że prowadzi Pan tam regularne spotkania, poświęcone historii tych ziem. Niech Pan opowie, jak do tego doszło?

– Dwa lata temu zgłosiłem się do Domu Spotkań z Historią przy ulicy Karowej 20, nowej placówki miasta stołecznego Warszawy, która została powołana, by zajmować się historią Polski i Europy Środkowo-Wschodniej XX wieku, z propozycją poprowadzenia cyklu spotkań poświęconych Kresom.

Towarzyszyło mi w tym głębokie przekonanie, że w Warszawie żyje, kto wie, czy nie najwięcej osób z kresowym rodowodem, jacy znaleźli się tu w wyniku wtórnej powojennej migracji. Nieraz są to dzieci i wnuki tych, którzy przed II wojną światową mieszkali w Wilnie, Lwowie, Lidzie, Kowlu, Baranowiczach, Pińsku albo Tarnopolu. Mimo znacznej liczby roztopili się w tak wielkiej metropolii jak Warszawa, nie tworzą tu zwartego środowiska, wobec tego widoczna jest wielka potrzeba integracyjna, o czym zresztą dobitnie zaświadcza liczna frekwencja na spotkaniach, bardzo dobry odbiór ubiegłorocznej wystawy o Kresach.

Tak się właśnie narodził cykl „Opowieści z Kresów”, a inauguracyjne spotkanie miało miejsce w czerwcu 2007 roku i nosiło nazwę „Kresowy tygiel religii, narodów i kultur”. W roku bieżącym do tego pierwszego spotkania poniekąd wróciłem, choć uzupełniłem go o podtytuł „Czyli Unia tu już była”. Wynika to z tego, że zarówno w Polsce jak też w Europie Środkowo-Wschodniej dominuje tendencja patrzenia na Unię Europejską z pozycji ubogiego krewnego, podczas gdy – moim zdaniem – powinniśmy występować w roli mentorów. Pamiętając, że przez kilkaset lat właśnie tu wypracowano unikalny w skali europejskiej model koegzystencji ludzi tak zróżnicowanych, tak niepodobnych do siebie, a jednocześnie potrafiących bok o bok żyć i pracować.

Spotkania z kresowego cyklu odbywają się co miesiąc, w każdą trzecią jego środę o godzinie 18. Niedawno mieliśmy je z numerem 25, a mam nadzieję, że dociągnę co najmniej do 50.

Jest to zresztą nie jedyny cykl, który obecnie prowadzimy, bo po wystawie i przy jej okazji poczęły się kolejne. Po pierwsze, jest to „Kino kresowe”. Przynajmniej raz w miesiącu w tymże Domu Spotkań z Historią staramy się wyświetlać filmy dokumentalne, fabularne oraz inne o treści dotyczącej Kresów. Poniekąd samorzutnie narodził się cykl „Wieczory kresowe” – spotkania organizowane wspólnie z przeróżnymi organizacjami kresowymi. Mieliśmy takowe z nieświeżanami o Nieświeżu, z brasławianami – o Brasławszczyźnie, z drohobyczanami – o Ziemi Drohobyckiej, z lwowiakami, z żołnierzami ze Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej Okręgu Wileńskiego. W planach natomiast mamy spotkanie z grodnianami, ze środowiskiem Polesia. A wszystko po to, by ocalić wspomnienia z reguły mocno już zaawansowanych wiekowo ludzi.

Poza tym, prowadzimy promocję książek i wydawnictw dotyczących Kresów jak też innego typu spotkania, z których to w pierwszej połowie tego roku wypączkował program „Warszawska inicjatywa kresowa”, polegający na tym, by w ciągu miesiąca zmieścił 3-4 spotkania dotyczące szeroko rozumianej tematyki kresowej. Cieszy, że te nie odbywają się przy pustej sali, gromadząc od dłuższego czasu każdorazowo ponad 100 osób, a bywały też takie, kiedy frekwencja sięgała nawet grubo ponad 200 uczestników. Na jednym takim z 280 osób, które przybyły, znaczny odsetek z braku miejsca został zmuszony do stania.

– Gdy się rozmawia z prezesami przeróżnych towarzystw, nakierowanych w Macierzy swą działalnością na Wschód, wszyscy w jeden głos twierdzą, że magia dawnych Kresów Rzeczypospolitej słabnie, że zainteresowanie nimi odczuwalnie maleje. Jak to Pan postrzega i co zrobić, aby proces ten wyhamować?

– Jest to tendencja zupełnie naturalna, gdyż odchodzi pokolenie, które Kresy znało z autopsji, które je czuło, na własnej skórze wiedziało, czym były, doświadczyło jak dobra, które się tam rodziło, tak też dramatów i zła, które potem z taką siłą przyszło. Trudno się dziwić, że pokolenie urodzone w Polsce w latach 60., 70. czy 80. albo zupełnie współcześnie nie czuje tego klimatu, tej magii, tego unikalnego świata, gdzie żyło się w gronie tak różnych ludzi.

A przecież dawne Kresy mogą służyć obecnie żyjącym, a przede wszystkim młodemu pokoleniu wzorem tak dziś lansowanej w jednoczącej się Europie tolerancji i poszanowania wielokulturowości. Tymczasem w Polsce tak się jakoś utarło, że na Kresy patrzymy na zasadzie płytko sentymentalnej: stamtąd pochodzi moja babcia, dziadek albo rodzice; było nasze – już nie jest. Z drugiej strony jest to obrazek nieco mityczny, nieraz nawet mocno zmitologizowany, czemu zresztą trudno się dziwić. Obrazek ten został przecież zatrzymany w pamięci opuszczających na zawsze tamte strony dzieci, bo dziś już raczej nie ma na liście żywych tych, kto repatriował z Kresów w wieku mocno dojrzałym.

Wszystko, o czym powyżej, wskazuje, że o Kresach brak należnej wiedzy. To, co staramy się robić poprzez inicjatywy w Domu Spotkań z Historią – to edukować, mówić o tym, czym Kresy były, przywołać chlubne karty tamtejszej kultury, literatury, sztuki, bo przecież dziesiątki sławnych nazwisk rodaków stamtąd pochodzących nie funkcjonują we współczesnej świadomości Polaków, zostały po prostu zapomniane, co musimy stwierdzić z żalem i wstydem. By temu przeciwdziałać, jak seniorom z Uniwersytetów Trzeciego Wieku, tak też dla młodzieży ze szkół warszawskich oferujemy warsztaty multimedialne, dotyczące historii Kresów sprzed roku 1939.

Nadmieniłem, że Kresy stanowią niezwykle cenne dziedzictwo dla jednoczącej się Europy i szkopuł polega na tym, by umieć z tego dziedzictwa czerpać, ucząc się na co dzień układać stosunki z mówiącymi innymi językami, wyznającym inne religie, hołdującym odmiennym stylom życia. Dawne Kresy nie mogą być jedynie postrzegane jako kraina mlekiem i miodem płynąca (gdyż takimi i nie były), jako wieczna Arkadia. Trzeba tam wszak potrafić dostrzec szczególny klimat, otwartość na innych, umiejętność współdziałania i różnienia się, nieraz nawet jakże zasadniczego.

– Jakie przesłanie skieruje Pan na zakończenie naszej rozmowy do wszystkich, kto zechce przyjść na Pańskie tak ciekawe prelekcje kresowe?

– Żeby pokochali Kresy, jako przeszłość naszej Ojczyzny. Niech czwórka moich dzieci i ich rówieśnicy będą świadomi tego niezwykłego dziedzictwa stamtąd płynącego, niech żywią do niego szacunek i potrafią czerpać pełnymi garściami jakże cenną spuściznę tych ziem, mających tak wiele do przekazania.

– Dziękując za rozmowę życzę, by jeszcze przez długie, długie lata starczyło Panu energii w byciu strażnikiem Kresów wschodnich, które swego czasu wydały Polsce Józefa Piłsudskiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Tadeusza Kościuszkę, Czesława Miłosza, Stanisława Moniuszkę i całą plejadę wielkich Rodaków. Bo przecież bez pamięci o tych ziemiach nie da się odtworzyć w pełni zawiłych dziejów państwa z wizerunkiem Orła Białego.

Rozmawiał Henryk Mażul

Wstecz