W kręgu sympatyków „Magazynu Wileńskiego”

CZYTELNIK… Z POWOŁANIA

Pana GRZEGORZA PLESKACZEWSKIEGO znamy w redakcji od wielu lat. Odwiedza nas zaledwie kilka razy do roku, ale wówczas nigdzie nie śpieszy, ma czas na rozmowę. Zawsze jest na bieżąco wszystkich tematów, podejmowanych w naszym czasopiśmie, o niektórych wyraża własną opinię, „prowokuje” dyskusję. Sugeruje, o czym by jeszcze w „Magazynie” można napisać. A jakże, ma własne zdanie – jako pilny czytelnik pisma od jego pierwszych numerów.

Wizyty Pana Grzegorza zawdzięczamy jednak nie tylko „Magazynowi”, lecz też naszej działalności edytorskiej. Mimo że o każdej nowej książce Wydawnictwa Polskiego w Wilnie informujemy na łamach miesięcznika, Pan Grzegorz przy każdym spotkaniu w redakcji zadaje niezmienne pytanie: co teraz szykujemy do druku? Ma wszystkie książki naszego wydawnictwa, nawet te, które się ukazały w kilku edycjach – w nieco zmienionej i uzupełnionej postaci, stara się żadnej pozycji nie przeoczyć. Żartujemy, że może Pan Grzegorz napisze kiedyś doktorat na temat naszego wydawnictwa.

Szczególnie interesują go przewodniki i książki historyczne o Wilnie i Wileńszczyźnie. Mógłby się pochwalić również własnym niebagatelnym księgozbiorem, w którym poczesne miejsce zajmują przewodniki po Wilnie wydane przed wojną. Mógłby, ale się nie chwali – raczej niechętnie zdradza własne zainteresowania pod presją dziennikarskiej dociekliwości. Oprócz książki, tych zainteresowań jest więcej. Na przykład, do niedawna jeszcze posiadał kolekcję starych zegarów. Wiele lat zbierał je po wsiach, na strychach u gospodarzy – nieczynne, zardzewiałe, bo któż by dobry zegar na strych wyrzucał? Dużo wieczorów nad każdym z nich ślęczał, majstrował, dorabiał do nich części, aż taki nieżywy już czasomierz duszę odzyskał. Mógł godzinami słuchać ich tykania, szmeru wahadła, melodii kurantów. Przed paru laty bez żalu z nimi się rozstał, przekazując kolekcję synowi – niech ma po nim pamiątkę. Ale nie może na razie rozstać się ze swoimi książkami…

Tę fascynację słowem drukowanym wyniósł Pan Grzegorz z domu rodzinnego, od ojca, Jana Pleskaczewskiego. W ich domu książki wielce się szanowało, co przede wszystkim oznaczało, że się je czytało. Niektóre z nich należały jeszcze do dziadka Pana Grzegorza. Były też gazety i czasopisma z Polski (prenumerowano „Nową Wieś”, „Przyjaciółkę”) oraz „Czerwony Sztandar” – jedyną za władzy radzieckiej miejscową gazetę polską. Czytali domownicy, wypożyczali do czytania sąsiedzi, którzy przychodzili do nich również po to, by posłuchać radia. Bo tylko ojciec Pana Grzegorza miał na całą okolicę odpowiednie anteny, odbierające inne niż radzieckie stacje. Wiadomo, że za to się karało… Ojciec Pana Grzegorza nigdy z nową władzą się nie pogodził i w wielkiej nieufności do niej odszedł z tego świata.

Rodzice Pana Grzegorza, Jan i Janina Pleskaczewscy, gospodarzyli na swojej ziemi w miejscowości Dębówka, leżącej przy starej szosie mińskiej, między Niemieżem a Skojdziszkami. Tylko 13 kilometrów od Wilna. Gdy nastąpił okres tworzenia zespołowych gospodarstw rolnych, Jan Pleskaczewski się uparł: za nic w świecie nie będzie się „kolektywizował”! Chociaż dobrze wiedział, jakie mogą być tego konsekwencje: „wycieczka” na Sybir. Wolał w ciągu dwóch lat się ukrywać, narażając na ryzyko siebie i rodzinę. W tej zabawie „w chowanego” z nowymi władzami sprzyjało mu położenie Dębówki – oddalonej od reszty osiedla. Bo właściwa Dębówka – to były zaledwie trzy domy: Jana, jego brata Wiktora oraz ich krewnych, Jarmołkowiczów. A kiedy nie musiał już się ukrywać, okazało się, że po znacjonalizowaniu ziemi, zamiast sześćdziesięciu arów działki przyzagrodowej – jak otrzymali członkowie kołchozu – Pleskaczewscy, jako „jedinoliczniki”, musieli się zadowolić… piętnastoma arami. Naprawdę śmieszny nadział, jeśli uwzględnić wielkość rodziny, w której się chowało sześcioro synów: Henryk, Wojciech (obecnie już nie żyje), Grzegorz, Mieczysław, Bronisław i Wiktor. Ziemi ornej – tyle, co na grządki, a i ten mizerny kawałek co roku na nowo przemierzano. Za pastwisko dla krowy trzeba było zapłacić. A jeszcze te „nałogi”, czyli podatki, które za Stalina płaciło się produktami…

Niełatwo więc było w ich domu o chleb powszedni. Rodzice Pana Grzegorza żyli z dnia na dzień, ciągle myśląc o utraconej Polsce, a później, gdy się rozpoczął ruch repatriacyjny – o wyjeździe. Mieli już wszystkie niezbędne papiery w ręku, sprzedali krowę. Ale ojciec w ostatniej chwili zadecydował: zostają. Niepokoiły go wiadomości, wysłuchane w radiu, o tym, co się działo w świecie, o rozruchach na Węgrzech: „Będzie wojna, a dokąd to my – w nieznane…”

Z trudem by przyszło Pleskaczewskiemu-seniorowi stawiać synów na nogi, gdyby nie jego na tamte czasy wykształcenie: siedem klas szkoły powszechnej. Władze lokalne zwróciły się do niego z propozycją: założenia w swojej zagrodzie mleczarni. Będzie wypłata i staż roboczy. Nie bez wahania, ale się zgodził. Odtąd okoliczni rolnicy zwozili do ich obejścia mleko, a ojciec prowadził ewidencję i dbał o to, by ten łatwo psujący się produkt jak najprędzej schłodzić i w stanie świeżym przekazać odbiorcy – zakładowi mleczarskiemu. Cała rodzina pomagała ojcu przy tym zajęciu. A Panu Grzegorzowi pozostał w pamięci z dzieciństwa taki obrazek: duży samochód „mołokowozki”, codziennie hałaśliwie wjeżdżający do ich podwórka, żeby zabrać mleko ze świrna, w którym urządzono mleczarnię…

Gdy przyszedł czas na naukę, rodzice oddali Grzesia do szkoły początkowej w Borejkowszczyźnie. Pan Grzegorz mówi dziś z uśmiechem, że cztery lata chodził ścieżkami naszego „lirnika wioskowego”, Syrokomli. Może więc sam poeta miał na niego jakiś magiczny wpływ?.. Do następnych klas, od piątej do siódmej, uczęszczał do szkoły w Rukojniach. Dalszej nauki musiał zaniechać – trzeba było pomagać rodzicom w gospodarstwie. Po ukończeniu szesnastu lat udał się do Wilna, by szukać pracy i zarabiać na życie. Zgłosił się do „Elektrosieci”, gdzie został przyjęty na ucznia elektryka. Codziennie ze swej Dębówki dojeżdżał do pracy autobusem. Tak minęły 3 lata w zawodzie elektryka, aż został powołany do wojska.

Po powrocie do cywila urządził się jako dyżurny elektryk w fabryce „Audejas” i kontynuował przerwaną naukę w wieczorowej szkole średniej. Potem jeszcze dwukrotnie zmieniał miejsce pracy: na fabrykę futer im. Vitasa (18 lat stażu) i fabrykę krawiecką „Żejmiana” (10 lat stażu), będąc fachowcem w zawodzie elektryka-mechanika. Była to praca „dla chleba”, dla utrzymania rodziny, którą założył już jako poważny kawaler, a nie zielony młodzian. Za żonę pojął Władysławę Gadomską z wileńskiej dzielnicy Leśniki (Miszkiniai), z którą doczekał dwóch pociech: córki Renaty i syna Dariusza. Od 74. roku na stałe osiadł w stolicy.

Pan Grzegorz miał wiele w swym życiu fachów: naprawiał aparaty telefoniczne, kalkulatory, windy, zegary, mikrofony i wiele innych rzeczy. W niejednej świątyni na Wileńszczyźnie wykonywał różne remonty, prace restauracyjne: a to należało zlikwidować „ubytki” w gipsowych ramach, a to ołtarzyki procesyjne odnowić, zepsuty zegar uruchomić. Za swoją pracę pieniędzy nie brał, ale… książki – bardzo chętnie… Między innymi, z powodu tych starych książek polskich miał w latach 70. „wizytę” w KGB. Funkcjonariusz próbował dociec, dlaczego interesują go stare druki, przecież tyle jest ciekawych książek współczesnych. Zalecił mu ich lekturę... Odtąd Pan Grzegorz stał się bardziej oględny w rozmowach prywatnych w miejscu pracy.

Wykonując na prośbę księży różne naprawy w świątyniach Wileńszczyzny, bliżej poznał zacnych kapłanów: śp. ks. profesora Kułaka z Landwarowa, ks. franciszkanina Kamila Wielemańskiego – zesłańca z Miednik, ks. Aleksandra Kaszkiewicza, obecnego biskupa Archidiecezji Grodzieńskiej. Pan Grzegorz mówi, że nie da się na żadne pieniądze przeliczyć tych wartości, które czerpał w obcowaniu z księżmi, odkrywając dla siebie kolejne karty naszej historii. Między innymi, historii Armii Krajowej, jej bohaterstwa i tragedii… Postanowił złożyć jej żołnierzom własny hołd – niech skromnym jakimś znakiem pamięci…

Przypomniał, że jego śp. matka mówiła niejednokrotnie, iż na cmentarzu w Borejkowszczyźnie, pod brzozą i polnym kamieniem, spoczywa dwóch akowców. A sąsiadka jej wtórowała. Ale poza tą brzozą i głazem nie było innych dowodów. Pan Grzegorz postanowił fakt ten sprawdzić, prosząc o pomoc ojca Kamila i śp. Jerzego Surwiłę, autora książek i publikacji o tematyce żołnierskiej, którego poznał jeszcze w „Syrokomlówce”, gdzie się uczyły jego dzieci i gdzie Pan Jerzy był osobą znaną. W jego publikacjach znalazła miejsce również tragiczna „miednicka” historia akowców. W lipcu 1944 roku, gdy konwój NKWD pędził podstępnie aresztowanych żołnierzy AK do twierdzy w Miednikach, niektórzy z nich próbowali ucieczki. Dosięgła ich nieprzyjacielska kula… Pogrzebano zabitych na najbliższym cmentarzu, znacząc to miejsce polnym głazem.

Pan Grzegorz postanowił mogiłę tych dwóch nieznanych zaznaczyć pomnikiem. Najtrudniejsza do wykonania – to była ta część „niematerialna” zamiaru, którą chętnie się zajął śp. Jerzy Surwiło: otrzymał pozwolenie władz na upamiętnienie mogiły, ułożył odpowiedni tekst na tablicę pamiątkową. Reszta – część praktyczna – dała się Panu Grzegorzowi dość łatwo: dużego orła (metalowego z miedzianą pokrywą) otrzymał kiedyś w darze od Henryka Stawryłły, pierwszego konsula w Wilnie. Dwa metalowe krzyże sam zaprojektował i wykonał. Pomnik stanął i został poświęcony latem 2008 roku. W skromnej uroczystości uczestniczyło niewiele osób: kilku akowców, ks. Jan Mickiewicz z parafii Rukojnie, śp. Jerzy Surwiło, Pan Grzegorz z bratem Henrykiem…

Obecnie Pan Grzegorz już drugi rok jest na emeryturze. Mieszkanie w bloku zostawił synowi i przeniósł się z żoną do dzielnicy Leśniki, do własnoręcznie wybudowanego domu na ojcowiźnie małżonki. Ma teraz więcej czasu na swoje pasje i odpoczynek. Dzieci już się usamodzielniły: córka jest nauczycielką z zawodu, syn (specjalność – zarządzanie) założył własną rodzinę. Można się do woli cieszyć życiem. Ma Pan Grzegorz obok domu „kawałek wsi” w mieście: rzeka, dużo zieleni…

… A ja, słuchając Pana Grzegorza, myślałam: jest dla kogo się starać, skoro „Magazyn Wileński” ma takich czytelników…

Helena Ostrowska

Wstecz