Podglądy

Obyśmy tylko nie spłoszyli Amerykanów

Festiwal pod tytułem „pisownia polskich nazwisk” wypadałoby już zgłosić do Księgi Guinnessa. Trwa bowiem piętnaście lat, przy tym ciągle budzi emocje! Aż dziw zresztą, że budzi. Wszak litewska strona od lat serwuje na tym festiwalu tę samą śpiewkę: „Chętnie byśmy wam, namolna lenkiška hołoto, na tę pisownię pozwolili, ale byłoby to niezgodne z naszym ustawodawstwem”. Aż kusi odhuknąć: „To zmieńcie ustawodawstwo, matoły! To w waszej mocy!”.

Jednakże rzeczą, która mnie na tym festiwalu zadziwia najbardziej, jest pozorowana krzątanina naszych polityków, te niby-zabiegi, by robiąc dużo zamieszania ani o włos nie posunąć się do przodu. Na pozór już się napracowali nad tym problemem jak woły, a ile się jeszcze (w co nie wątpię) naharują! A to zasięgną opinii Komisji Językowej: Czy np. Jankowski zamiast Jankovski oraz Hanna zamiast Gana (litewska wersja tego pięknego imienia) wpisane delikwentom do paszportów nie okaleczą naszego państwowego języka? Ta odpowiada: „Okaleczą!”. No, bo kto kiedy widział w litewskim alfabecie „w”, a w pisowni dwie po sobie następujące spółgłoski?

Ale zapisy polsko-litewskiego Traktatu zobowiązują, więc nasze politruki w te pędy pytają się społeczeństwa: „Czy nie obraziłoby to was, szanowni rodacy, gdyby Klečkovski wpisał sobie w dokumentach Kleczkowski, a Žecki – Rzecki?”. A społeczeństwo na to. „Obraziłoby! Na Litwie wszystko ma być pisane po litewsku, a jak litewskim Polakom coś nie odpowiada, niech spadają do Warszawy!”. No, i niby już wszystko jasne, ale ponieważ uparci Polacy (zamiast spadać) grożą, że będą walczyć o poprawne zapisy nazwisk w europejskich sądach, nasi uderzają do lingwistów. Pytają się ich: „Czy polskie znaki diakrytyczne przypadkiem nie wywołają u skonfrontowanego z nimi litewskiego urzędnika jakiegoś przelęknienia?”. Lingwiści, rzecz jasna, nie wątpią. „Wywołają!” – wyrokują stanowczo. Co prawda, w litewskim alfabecie też się trafiają różne „ą” i „ę”, nawet bardzo często, ale to inna bajka, bo ich brzmienie jest bardziej swojskie dla ucha. No, i kudy tam jakiemuś polskiemu „ż” do litewskiego „ž” – z jego dużym ślicznym ptaszkiem? I tak tralalalala, zabawa trwa...

Przy tym nikt się nie łudzi, że nasi decydenci z góry nie znają odpowiedzi na zadawane pytania. Wiadomo, że znają, tym bardziej, iż formułują je niezwykle tendencyjnie. Ale jakież to piękne alibi wobec polskich polityków, którzy w temacie tego akurat zapisu Traktatu dostali szczękościsku i za nic nie chcą odpuścić. „Co z nazwiskami?” – marudzą prawie przy każdym „tetatecie” z naszymi. „Ciężko nad tym pracujemy – wzdychają nasi udając, że ścierają pot z teatralnie strapionych czółek. – Zasięgamy opinii społeczeństwa, konsultujemy się ze specjalistami, studiujemy własne prawo, słowem – mamy pełne gacie dobrej woli, ale to jest cholernie skomplikowana sprawa”. Na potwierdzenie tych słów nasi fatygowali ostatnio nawet Sąd Konstytucyjny. Ten też nie zawiódł. Zgodnie z oczekiwaniami politruków orzekł, że – na ten przykład – Chodkiewicz, z którego domorosły urzędnik-lingwista zrobił kiedyś Kadkevič’a (znam takie przypadki), może wreszcie powrócić do oryginalnej wersji swojego imienia i nazwiska... ale nie na pierwszej stronie paszportu, tylko na dalszych. Na tych służących do wklepywania wiz, bo innych w naszych pasasach nie ma.

Cóż za wielkopańska łaska, nieprawdaż? Z góry zastrzeżono, że żaden urząd ani urzędas nie będą tej oryginalnej wersji honorowali, ale jakaż to rozkosz dla duszy i oka wertując własny paszport przypomnieć sobie, że na imię masz nie Lucina (bo jakiś tępy babsztyl w urzędzie stanu cywilnego uparł się, że litewska pisownia nie toleruje po literce „c” żadnych ypsilonów), jeno Lucyna. A jakież to przeżycie estetyczne! U góry poprawne imię i nazwisko, poniżej turecka wiza. Neapsakomas grožis!

Obok wkurzającej była w tym orzeczeniu rzecz niepokojąca. Skoro Sąd Konstytucyjny zawyrokował tak a nie inaczej, to w każdym innym kraju oznaczałoby koniec igraszek z kwestią polskich nazwisk. Bo chcąc igrać dalej trzeba by albo zmienić zapis w Konstytucji, albo oznajmić Polakom, by się ze swoimi oczekiwaniami bujali w kierunku Strasburga. Myślałby więc kto, że to już koniec festiwalu, że nasi politycy już nie będą wywijać wokół tego problemu żadnych dupersztajnów, a bez tego byłoby nudno. Ale gdzie tam. Premier Andrius Kubilius pośpieszył z pocieszeniem, że wspomniane orzeczenie Sądu Konstytucyjnego jeszcze nic nie rozstrzyga. A więc fajnie jest. Show must go on! Będziem tak igrać co najmniej przez następnych 15 lat.

Chociaż może i nie. Społeczeństwu – tak często i ochoczo zapytywanemu o zdanie w kwestii pisowni polskich nazwisk – już nie wystarcza rola biernego arbitra. Społeczeństwo zaczyna brać sprawy w swoje ręce i lituanizować obco brzmiące nazwiska na własną rękę. Przed kilkoma dniami zetknęłam się z taką domorosłą westalką „valstybines kalbos”. Rzecz się działa u optyka. Przyjmująca zamówienie na nowe okulary niewiasta lekko się zjeżyła już na sam widok niemieckiej recepty, którą jej podałam. Odczytawszy widniejące na niej nazwisko, nie kryła niedowierzania. „Schiller?” – upewniła się na wszelki wypadek. „A co, nie można?” – poleciałam kabaretem DUDEK, bo i sytuacja zaczynała być iście kabaretowa. Szczęściem okazało się, że można... chociaż niezupełnie. Na wystawionym mi rachunku pyszniło się uptaszkowione i zubożone o zbędne „l” – „Lucina Šiler”. Na pytanie: „co to jest?”, optyczka pouczyła mnie łaskawie, że tak się pisze Schiller po litewsku. Mój małżonek, dziwnie jakoś przywiązany do swojego Famielienname, nie darowałby takiego wybryku.

Zresztą, nie tylko on. Nawet się więc ucieszyłam, że przychodzi u nas kryska i na niepolskie nazwiska. Starałam się wręcz babiszona nie spłoszyć zbyt kwaśną miną. Niech kontynuuje swoją patriotyczno-wychowawczą działalność. Bo skoro nasi hunwejbini zaczynają takie gierki z zachodnimi nazwiskami, to osobiście wieszczę rychły kres tych igraszek. Żaden Niemiec, Duńczyk czy Brytyjczyk nie pozwoli na takie fiki-wybryki. Żaden Cook nie zaakceptuje tego, że na Litwie to on jest Kuk i basta! Żaden Goethe nie zgodzi się być Giote. Będą o to dzikie awantury! Skargi, procesy, kary. A gdy już nasi patrioci-jaskiniowcy nauczą się szanować własność (nazwisko nią jest) obywateli innych państw, może kiedyś zrozumieją, że wymóg takiego szacunku dotyczy również ich współobywateli. Innej drogi na razie nie widzę.

Jest tylko jeden szkopuł. Jak zmusić takiego zachodniaka, by zechciał odwiedzić Litwę? Przynajmniej jako turysta, bo o inwestorach z tamtych stron możemy zapomnieć. Co za złośliwość! Podczas gdy my ciągniem się ku różnym tam Niemcom, Szwedom czy Francuzom nie tylko całym sercem, lecz też spragnionymi roboty rękami, oni mylą nas... w błędzie jest ten, kto myśli, że z Łotwą. O Łotwie większość z nich wie tyleż, co o Litwie. Czyli nic. Np. Niemcy Vilnius najczęściej umiejscawiają albo na Ukrainie, albo... (nie mówcie tego Landsbergisowi, bo go to zrani) – w Rosji. Większe rozeznanie o Litwie ma od pewnego czasu nieduży ułamek Brytyjczyków i Irlandczyków. Co nie znaczy, że mają kaprys zwiedzać ojczyznę swoich budowlańców, sprzątaczek, barmanów i kelnerek. Po co ryzykować wycieczkę do kraju, gdzie jest ubogo, drogo, brudno, ciemno i niebezpiecznie. Do kraju, gdzie kwitnie ksenofobia, nietolerancja wobec wszystkiego, co odbiega od obowiązującej tu przaśno-nacjonalistycznej sztancy, no, i chamstwo. Tym bardziej, że istnieje tyle pięknych, tanich i przyjaznych turyście państw. I żadne marketingowe chwyty w stylu „Wilno – europejską stolicą kultury!” czy „Litwa – to odważny kraj!” tu nie pomogą. Mamy na Zachodzie fatalną prasę i minie wiele lat, a może nawet dziesięcioleci, zanim to się zmieni.

Jesteśmy za to dość interesujący i przyciągający dla Chińczyków i Koreańczyków. Ci gotowi są nawet się tu osiedlać, by podstępnie pozbawiać nas pracy. I, o dziwo, potrafią nawet opanować nasz trudny, choć przepiękny, państwowy język. Szkopuł w tym, że „my tych żółtków nie lubim”. Nie znosimy, zresztą, wszystkich obcokrajowców, dla których Litwa jest jako-tako atrakcyjna, a nasi patriotycznie nastawieni łysole i zwykłe bezideowe żule z rozkoszą spuszczają im łomot. Chętnie też okazujemy im swoją wyższość.

Scena z wileńskiego autobusu (jeszcze z okresu budowlanego boomu). Godziny szczytu. Obok mnie bujają się dwaj cuchnący i nawaleni jak tiry gentlemani. Prowadzą konwersację w prawidłowym, bo państwowym języku, używając jednakowoż jako przerywników „łaciny” rodem spod budki z piwem (tę wykropkowuję). „Ciągle ... na tej ... budowie?” – rzuca jeden z nich przez znaczne braki w uzębieniu. „Co ty ...? Ja teraz ... ucze ... pracować tych ... debili Chińczyków!” – klaruje zapytany, przy okazji częstując współpasażerów soczystym beknięciem o aromacie nie do końca przetrawionego pilstukasa. Z dalszego dialogu dumnych potomków księcia Vytautasa dowiedziałam się wiele pouczających rzeczy o wyższości rasy białej nad żółtą. Powtarzać tego nie śmiem.

Myślałby kto, że skoro tak, to wkrótce nie będzie chciał do nas zajrzeć nawet zagraniczny pies z kulawą nogą, a co dopiero jakiś turysta, student, inwestor czy potencjalny imigrant. Otóż nie. Z takimi Chińczykami to niebawem nawet będziemy mogli sobie pokonwersować w ich ojczystym języku. Mer Wilna Vilius Navickas, który właśnie wrócił ze służbowej wycieczki do kraju niebiańskiego smoka, zapowiedział, iż wprowadzi naukę chińskiego do stołecznych szkół. Wypada zaczekać aż Navickas wybierze się do Korei, a być może wkrótce znajdziemy wspólny język ze wszystkimi obecnymi imigrantami.

A jest i lepsza wiadomość. Niebawem przeżyjemy napływ poddanych Baracka Obamy, czyli zagraniczniaków lepszego niż jacyś tam Azjaci sortu. Tę radosną wieść znalazłam na litewskim portalu lrt. Z artykułu noszącego optymistyczny tytuł „Litewskiemu językowi kryzys nie grozi” dowiedziałam się, że amerykańscy studenci „uważają Vilnius za nowy diament Europy”.

Skąd ten zachwyt? Otóż „zatrudnieni w USA (litewscy) wykładowcy są przekonani, że piękno i moc litewskiego języka mogą przyciągnąć na Litwę zagraniczną młodzież, która będzie chciała tu studiować. Już teraz Amerykanie, którzy wysłuchali wykładów o Litwie, jej tradycjach coraz częściej zastanawiają się nad możliwością studiowania w naszym kraju”.

Chylę czoła. I zgadzam się, że niewiele jest na świecie języków, zasłyszawszy które jakakolwiek młodzież, nie tylko amerykańska, rzuciłaby się poznawać daleki prowincjonalny kraik. Chociaż bluźnię. „Tego aspektu, że my jesteśmy (...) prowincjuszami nikt (w USA) nawet nie zauważa (...). Interesują się, jakie tu panują obyczaje, co jadamy, jakie święta pieśni organizujemy. I tym się zachwycają” – przekonuje rodaków wykładowczyni uniwersytetu w Miami Neringa Klumbyte. I bardzo miło, i trochę straszno. Czy aby zachwyceni skilandisem, suktinisem i „suk, suk ratelisem...” Amerykanie nas nie stratują, rzuciwszy się poznawać. Ich jednak jest nieco więcej niż nas. A co dopiero będzie, gdy wersję o pięknie litewskiego języka oraz walorach kuchni i pieśni potwierdzi i wśród obywateli USA rozpropaguje personel więzień CIA, co do których prezydent Dalia Grybauskaite ma „pośrednie podejrzenia”, że na Litwie jednak były.

Wypada przy tym pamiętać, że nie wszyscy obywatele USA są biali, poza tym większość z nich nie nazywa się ani Adamkus, ani Bobelis. A to może ździebko irytować dzielnych patriotów z Litewskiego Związku Młodzieży Narodowej. Oni nie życzą sobie na Litwie żadnych obcych. Ci, jak wiadomo, mówią w nieznanych narodowcom językach, więc ani chybi coś przeciwko Litwie knują. A tu i tak roi się od knowaczy jak od mrówków.

Ale nic to. „Wyzwolimy Litwę od różnych wewnętrznych i zewnętrznych wrogów!” – seplenił niedawno ostrzegawczo wprost do kamery LTV jeden z przedstawicieli LZMN. Na pozór jakiś taki wyliniały mydłek – świetna ilustracja sztaudyngerowskiego spostrzeżenia, że „najgłośniejsze hurra w orła nie zmieni knura...”, ale tacy są najniebezpieczniejsi. Szczególnie, gdy czują za plecami tupot glanów sobie podobnych towarzyszy. Tak było i w tym wypadku. Ciężkie buciory, panterki, czarne kurtki, golone łby, kibolskie szaliki i mnóstwo pochodni – w takiej scenerii patrioci ze wspomnianego Związku świętowali 70. rocznicę rozlokowania na terytorium Litwy radzieckich baz wojskowych... Chociaż nie, chyba jednak rocznicę odzyskania Wilna...

Zresztą, ganz egal, co też ten kwiat patriotycznej młodzieży właściwie świętował (bo bez jednego nie byłoby drugiego), faktem jest, że przemarsz LZMN ulicami Wilna niebezpiecznie kojarzył się z nazistowską paradą. No, i te interesujące hasła w stylu: „Litwa dla dzieci Litwy!”. Ciekawam, co na to Amerykanie, którzy już pewnie pakują walizki i wodzą paluchami po mapie Europy w poszukiwaniu jej największego klejnotu? Nam hasła w stylu „Litwa dla Litwinów!” nie nowina, ale poddanych Obamy możemy nimi spłoszyć. A Amerykanie – to przecież dolary, lichutka co prawda, a jednak waluta. Chociaż po co diamentom dolary?

Lucyna Dowdo

Wstecz